wtorek, 9 czerwca 2009

Truskawkowe miasto

Wyruszając z Kuala Lumpur do Cameron Highlands, byłyśmy przekonane, że jedziemy do krainy herbaty, do malezyjskiego Cejlonu. To jak się myliłyśmy okazało się już przy wjeździe do miasteczka Tanah Rata, gdzie przywitała nas monstrualna truskawka. Byłyśmy nastawione na herbaciane szaleństwo, na herbaciane zakupy, sklepy z herbatą, fabryki herbaty, a tu wszyscy byli zwariowani, ale na punkcie truskawek. W każdym sklepie pełno było pluszowych truskawek, truskawek- parasolek, poduszek w kształcie truskawek, koszulek w truskawki.


Kilka dni wcześniej w KL zastanawiałam się dlaczego wszystkie foldery o Cameron Highlands obsypane są graficznymi truskawkami. Na miejscu wszystko stało się jasne. Okolice Tanah Rata, to nie tylko plantacje herbaty, ale jedna wielka farma truskawek. Pomiędzy wzórzami znajdują się szklarnie, w których uprawia się truskawki. Nieco inaczej niż u nas. Sadzonki rosną w workach z ziemią, które umieszczone są na drewnianych stelażach, na wysokości ok. 1,5m od gruntu. Dzięki wężykom, bezpośrednio do woreczków z ziemią doprowadzana jest woda i substancje odżywcze. A wszystko po to by uchronić owoce od szkodników i owadów buszujących w tym regionie. Zbieranie tak rosnących truskawek jest proste i przyjemne. Owoce są soczyście czerwone, mają nieco bardziej wydłużony kształt od naszych rodowitych, a smak jakby mniej truskawkowy. Przy każdej farmie znajduje się sklepik z truskawkowymi produktami. Można tam kupić rozmaite dżemy, konfitury, ciastka, cukierki i suszone truskawki.

Nasz przewodnik opowiadał nam z dumą o truskawkowej produkcji. Dla niego ten owoc był wyjątkowy i jakby egzotyczny. Wyglądał na zawiedzionego, gdy powiedziałyśmy mu, że w Polsce również rosną truskawki. Na truskawkowo - herbacianej wyprawie były z nami dwie dziewczyny z Holandii, które również nie popadły w truskawkowe szaleństwo. Nic dziwnego, przecież zanim urosną polskie truskawki, mamy w sklepach wyjałowione holenderskie.


Rozbawione truskawkowym wariactwem wyruszyłyśmy na plantacje herbaty. Po raz kolejny krajobraz herbacianego gaju, zrobił na nas ogromne wrażenie. Biegałyśmy urzeczone widokiem i zapachem wśród krzaczków herbaty. Wszędzie otaczała nas soczysta zieleń, we wszystkich odcieniach, rywalizująca z błękitem nieba. Nie potrafię opisać co jest tak magicznego w plantacjach herbaty. Pewne jest, że nie chce się stamtąd odjeżdżać. Chciałoby się jedynie spacerować wśród liści, karmić oczy tym wspaniałym widokiem i oddychać powietrzem tak świeżym i pachnącym.

W drodze powrotnej odwiedziłyśmy świątynie buddyjską, różany ogród i farmę motyli. Wieczorem wybrałyśmy się na spacer i kolację. Tanah Rata to małe, urocze miasteczko, klimatem przypomina lankijskie Nuwara Eliya. Jest otoczone zielonymi wzgórzami, klimat jest łagodny a powietrze czyste i rześkie.


Na kolację zjadłyśmy hinduską potrawę podaną na liściach bananowca, popijając piwkiem. W drodze do hostelu towarzyszyła nam kakofonia dźwięków budzącej się do życia natury. O zmroku każde drzewo, krzaczek, źdźbło trawy pełne było gości. Wolałyśmy jednak nie zastanawiać się co spaceruje obok nas. Zmarznięte i pogryzione przez komary poszłyśmy spać marząc już o śniadaniu.


Dużo piszemy o jedzeniu bo uważamy, że kuchnia to część kultury danego kraju. Nie potrafimy zrozumieć ludzi, którzy będąc w dalekich zakątkach Azji, żywią się w McDonalds, czy restauracjach hotelowych, w których potrawy nie mają nic wspólnego z narodowymi. Smakowanie, próbowanie i degustowanie to podróż i przygoda, często w nieznane. Z tym przekonaniem wcześnie rano poszłyśmy na śniadanie do knajpki, gdzie zamiast tostów z dżemem zjadłyśmy pyszne Roti Canai. To słynna malezyjska potrawa w postaci lekkich naleśniczków podawanych z sosem curry. Popijając do tego mocną kawę z lepkim mlekiem podaną w kufelku z grubego szkła, wdychałyśmy świeże i zimne powietrze, nastrajając się na dalszą podróż. Żegnając się z Cameron Highlands nie wiedziałyśmy jak szybko znów tam wrócimy...

niedziela, 7 czerwca 2009

Azjatycki kociołek

Stolica Malezji - Kuala Lumpur - przywitała nas azjatyckiem zgiełkiem i mieszaniną orientalnych zapachów, czyli atmosferą Azji, którą tak kochamy. Nas taksówkarz zagubił się w krętych uliczkach, stracił cierpliwość w korkach i wysadził nas na środku ulicy, informując, że nasz hostel jest gdzieś w pobliżu, ale on nie wie gdzie. Byłyśmy trochę wściekłe i zmęczone podróżą z Singapuru, ale w miarę szybko udało nam się znaleźć Matahari Lodge.



Mieszkałyśmy niedaleko chińskiej dzielnicy i słynnego bazaru na Jalan Petaling. Raj zakupów i niebo dla podniebienia. Wieczorami dzielnica ta tętniła życiem. O zmroku wszyscy handlarze rozstawiali swoje stanowiska z koszulkami, torbami, butami, paskami, plecakami i innymi "markowymi" gadżetami. Tutaj, podobnie jak na Khao San Road w Bangkoku, wpada się w amok zakupów i nie wiedzieć kiedy, ma się kilkanaście koszulek, kilka par butów i dziesiątki bransoletek. Chińska dzielnica KL to nie tylko wariactwo zakupów, ale niesamowita kulinarna przygoda. To tutaj znajdują się knajpki, restauracyjki, bary z boskich jedzeniem. Zapach unoszący się wokół budzi żołądek i wszystkie zmysły. Malajska kuchnia, tak jak cały naród jest swoistą mieszanką. Przez kilka dni pobytu w KL nie mogłam rozróżnić rodowitego Malezyjczyka. Zastanawiałam się ciągle jak wygląda rdzenny mieszkaniec Malezji, gdyż ludność tego kraju to Malezyjczycy, Chińczycy i Hindusi. Główną religią jest Islam, ale też Buddyzm, Hinduizm i Chrześcijaństwo.




Kuala Lumpur jest mieszanką wielu kultur i narodowości. Architektura tego miasta jest kombinacją nowoczesności i tradycji. Zwiedzając stolicę Malezji nie sposób zapomnieć o Petronas Twin Towers. Bliźniacze wieże są dla Malezji taką wizytówką jak wieża Eiffla dla Paryża, czy figura Chrystusa - Corcovado - dla Rio de Janeiro. Petronas Twin Towers mają 452m wysokości i do 2004 r. były najwyższymi budynkami świata. Wieże są połączone mostkiem, tzw. Skybridge o długości 58m na poziomie 42 piętra. Wieże zbudowane są na planie ośmioramiennej gwiazdy, islamskiego symbolu. Trzeba przyznać, że wrażenie jest niesamowite. Obie wieże są piękne, zarówno w dzień gdy pną się do samego nieba, jak i wieczorem, gdy mienią się tysiącem świateł.



Niektóre przewodniki odradzają pobyt w Kuala Lumpur. My jednak zakochałyśmy się w tym azjatyckim bałaganie, który tętni życiem i nastraja pozytywną energią.

wtorek, 20 stycznia 2009

Zapachy Świata

Świat jest jak książka kucharska. Każdy kraj jak inna potrawa. Podróżując poznajemy nie tylko obyczaje, kulturę i historię danego narodu, ale także kuchnię.


Każdy kraj ma swoją wizytówkę, najważniejszą budowlę, rzeźbę i oczywiście narodową potrawę. Wspominając nasze podróże, każda z nich kojarzy mi się z innym zapachem. Zdjęcia przywołują woń, którą zapamiętałam.

Lizbona pachniała ciastkami "pasteis de nata" i smażonymi kasztanami. Ten zapach unosił się wśród krętych uliczek i przebijał przez kłęby dymu w zatłoczonych kawiarenkach.

Zapachem Sri Lanki bez wątpienia są kwiatowe kadzidełka zmieszane z wszechobecną w potrawach kolendrą. Tajlandia pachnie białym ryżem i żółtym curry. Słodko i intesywnie.

Wspominając gorącą Brazylię na myśl przychodzi mi soczysty, cierpki i świeży zapach limonki i cukru trzcinowego. Gdy dodamy do tego zestawu jeszcze jeden składnik - "cachace" (wódka trzcinowa) i skruszony lód wyjdzie nam nic innego jak najsłynniejszy brazylijski drink, o pięknej nazwie "caipirinha". 

Jak pachniał Pekin ...? No cóż, powietrze w tym mieście nie jest zbyt świeże. Nie bez kozery nazywamy Pekin miastem smogu, ale nasze chińskie wspomnienia i przygody pachną zieloną jaśminową herbatą.


Nie pamiętam zapachu Singapuru, pewnie z powodu tej sterylnej atmosfery. Nasza wizyta w Mieście Lwa to przygoda z delfinami. Te wspaniałe stworzenia pachną oczywiście wodą i swoim przysmakiem, czyli rybkami.


Kuala Lumpur to niesamowita gama zapachów. Mieszanka orientalnych przypraw, orzeszków i świeżego mango. Zaduszone, gorące, tłoczne miasto w moich wspomnieniach pachnie urlopem i przygodą. Gdy wracam myślami do dni spędzonych w stolicy Malezji nie sposób zapomnieć słodkiej, mocnej kawy z lepkim mlekiem, która budziła nam zmysły każdego dnia. Podawana w małym kufelku z grubego szkła smakowała wyśmienicie.W naszym duecie podróżników to Olodum testuje wszystkie dziwne, egzotyczne potrawy. Nie straszne jej przysmaki o wyglądzie ptasich móżdżków.


Zawsze staramy się jeść to co jedzą miejscowi i wybieramy tylko te knajpki i bary, gdzie nie ma obrusów turystów i często menu nie jest w języku angielskim. Tym sposobem jedzenie to także przygoda. Często nie wiemy co się przed nami pojawi. Do dziś nie wiem co jadłam w Pekinie na patykach sprzedawanych na ulicy. Olodum najweselej wspomina śniadaniową potrawę z Salwadoru de Bahia, gdzie na talerzu podano jej sine mięsko, zalane kaszą manną na słono z trawiasto zielonym ostrym sosem. Cokolwiek to było - nie dało się zjeść. Gdy wracamy do domu po kilku tygodniach podróży, każda z nas marzy o smażonym kurczaku, ziemniaczkach i surowce z czerwonych buraczków, czyli o klasycznym polskim obiedzie.


Mijają tygodnie, żołądek wraca do normy po ostrych przyprawach i ponownie tęsknimy za orientalnymi potrawami. Niestety kaczka po pekińsku nigdzie nie smakuje lepiej niż w Pekinie. Tajskie curry najlepsze jest w Bangkoku, a zapach caipirinhy najpiękniejszy w Salwadorze. Świat pachnie i smakuje wybornie, dlatego ciągle chcemy go próbować, degustować, smakować i rozkoszować się w jego aromatach i daniach. Na jednym kontynencie widelcem i nożem, na innym łyżką, gdzieś jeszcze pałeczkami, ale zawsze z tym samym nosem, tak czułym na zapach podróży i przygody.


Olodum i Grzybek