poniedziałek, 19 lipca 2010

Tęczowe zaproszenie!!!

Szanowni Podróżnicy! Drodzy Przyjaciele!

Zapraszamy Was do wyjątkowej galerii zdjęć, odbiegającej od tematu bloga, ale równie kolorowej jak nasza ukochana Azja!!!
Olodum - Grzybek

poniedziałek, 15 marca 2010

Bajka o Królu

Tajlandia jest monarchią konstytucyjną. Władzę wykonawczą sprawuje rząd z premierem na czele. Głową państwa jest Król Rama IX. Bhumibol Adulyadej, czyli Jego Wspaniałość, Wielki Pan, Siła Ziemi, Nieporównywalna Moc, Syn Mahidola, Potomek Boga Wisznu, Wielki Król Syjamu, Jego Królewskość, Wspaniała Ochrona to imiona ceremonialne tajskiego Monarchy.

Rama IX z Małżonką

Król Rama IX urodził się 5 grudnia 1927 roku w USA. W roku 1946, po śmierci brata Ananda Mahidola odziedziczył tron, ale zasiadł na nim, cztery lata później, po ukończeniu studiów w Szwajcarii. Przez lata panowania zdobył sobie szacunek, zaufanie i ogromną sympatię u poddanych. Tajowie wprost uwielbiają swojego Monarchę. Urodziny Króla są jednym z najważniejszych świąt, obchodzonych w Bangkoku. Przygotowania do tej uroczystości trwają kilka dni.

Podczas ostatniego pobytu w Bangkoku, w drodze powrotnej do domu, miałyśmy okazję być świadkami tego wydarzenia. Przyleciałyśmy do stolicy Tajów z Phnom Penh 3-go grudnia. Już na dwa dni przed urodzinami Monarchy, całe miasto mieniło się światełkami jak świąteczna choinka. Ulice były  ozdobione żółtymi wstążkami (kolor monarchii). Na skrzyżowaniach poustawiano swoiste "ołtarze" z wizerunkiem Ramy IX. Każdy urząd, sklep, bar, hotel był udekorowany  na tą wyjątkową okazję. Taksówkarz z dumą poinformował nas o urodzinach Króla.

Tego samego wieczoru wybrałyśmy się na spacer po Bangkoku. Z każdą chwilą miasto było coraz bardziej strojne. Każde drzewo, palma, krzaczek i krzew jarzyły się, przystrojone lampkami. Cały Bangkok migotał światłem i to wszystko od Tajów, w prezencie dla Króla. Spacerując po wąskich uliczkach, z dala od turystycznego Khao San Road, zauważyłyśmy, że wiele osób ma na sobie różowe koszulki polo. Po chwili zdałyśmy sobie sprawę, że wszystkie ubrania na wystawach są właśnie w tym kolorze. Przypomniała nam się wtedy historia jak to tajski Król wychodząc ze szpitala, po przebytej chorobie, powitał podwładnych w różowej koszulce polo. Od tego czasu, Tajowie ubierają róż na znak sympatii i jedności z ukochanym Monarchą.

Król rzadko rozstaje się z aparatem

Król Tajów nazywany Wielkim, pomimo iż pełni jedynie funkcję reprezentacyjną, jest obdarzony wyjątkową czcią przez swoich poddanych. Portrety z jego wizerunkiem wiszą w prywatnych domach, nie tylko w dniu jego urodzin. Za obrazę Króla, można trafić za kratki nawet na 15 lat. Dziś Król ma 81 lat i jest najdłużej panującym Monarchą na świecie i podobno również najbogatszy.

4-go grudnia, późnym wieczorem miałyśmy odlatywać do domu. Cały dzień spacerowałyśmy leniwie po mieście, żegnając się ze słońcem, urlopem, upałem i Azją. W godzinach popołudniowych zauważyłyśmy, że niektóre ulice są zamknięte. Wszyscy Tajowie ubrani na różowo, podążali w jednym kierunku. Ponieważ miałyśmy jeszcze sporo czasu do odlotu, udałyśmy się zaciekawione za nimi. Dotarłyśmy do jakiegoś głównego skweru, na którym zbudowano wielką scenę jak na rockowy koncert. Wielkie telebimy rozwieszone były na cztery strony świata, tak by każdy mógł dobrze widzieć. Otaczał nas różowy tłum, wyczekujący swojego Króla. Ludzie trzymali w rękach flagi i zdjęcia Ramy IX, byli uśmiechnięci, szczęśliwi i podekscytowani. Nam również udzielił się ten nastrój i chciałyśmy zobaczyć samego Władcę. Nie byłyśmy pewne, którego dokładnie dnia Król obchodzi urodziny. W pewnej chwili wystrzeliły petardy. Niebo rozbłyskało kolorowymi światłami. Wszyscy świetnie się bawili. Zapytałyśmy stojącego obok policjanta, kiedy przyjedzie Król i do której godziny ulice będą zamknięte dla ruchu. Policjant z uśmiechem wyjaśnił nam, że urodziny Monarchy są jutro, a to co się dzieje to tylko próba generalna, żeby następnego dnia, wszystko wypadło idealnie. Ta informacja zaskoczyła nas zupełnie. Próba generalna! Wszyscy tak tłumnie przybyli, na różowo, by uczestniczyć w próbie, bez Króla. Nie do wiary!

 Tajowie tym razem w żółtym kolorze monarchii 

Wróciłyśmy do hotelu, lekko zaniepokojone wstrzymaniem ruchu w Bangkoku. Domyśliłyśmy się, że złapanie taksówki na lotnisko i przedarcie się przez wzmożone korki, będzie graniczyło z cudem. Dla zabicia czasu włączyłyśmy telewizor i pakowałyśmy plecaki. Na każdym kanale leciał program poświęcony Królowi i reportaż z obchodów urodzin Jego Wysokości.

Zdjęcie Króla w oprawie za jedyne 660 THB

Na poszukiwanie taksówki wyruszyłyśmy z dużą rezerwą czasu. Nie obyło się bez problemów. Większość głównych ulic była pozamykana. Całą szerokością szosy tłumnie wracali "różowi" uczestnicy próby. Cwani taksówkarze wykorzystali idealnie panujący chaos  i oferowali nam dowóz na lotnisko za podwójną cenę. Dziękując cynicznie jednemu z oszustów usłyszałam "nie masz pieniędzy, to idź na pieszo". Wiarę w ludzi, przywrócił nam uczciwy kierowca, którego różową taksówkę udało nam się znaleźć, kilka przecznic od epicentrum obchodów. Kierowca sprawnie wyminął korki i urodzinowe zamieszanie. Jechałyśmy nowoczesną autostradą, nazwaną drogą Ramy IX. Dotarłyśmy na lotnisko o czasie. Samolot niestety nie był opóźniony ;( Opuściłyśmy świętującą Tajlandię ... Z każdą godziną przybliżałyśmy się do listopadowej, na pewno nie różówej Polski...

  Bhumibol Adulyadej, Król Rama IX 

                                                   

One night in Bangkok ;)

Nasza podróż do Kambodży wiodła przez Bangkok i bynajmniej nie było to zło konieczne.

Bangkok - miasto świateł, świątyń, tuk-tuków, zakupów i wolności jest miejscem obowiązkowym do zobaczenia, dla każdego Podróżnika. Jest Mekką turystów, jest schroniskiem dla każdego globtrotera, jest przewodnikiem-niezbędnikiem dla backpakerów. Bangkok jest rajem dla biednych i bogatych. Jest duszny, zabałaganiony, głośny i intensywny od wszystkiego. Bangkok powita każdego łańcuchem orchidei, rozpieści masażem zmęczone stopy, nakarmi każdego z dolarem w kieszeni.

Stolica Tajlandii sama w sobie jest esencją Azji. W samym mieście jest tak wiele rzeczy do zobaczenia, że z żalem się je opuszcza i wyrusza dalej. Dla nas była to już kolejna wizyta w stolicy Tajów. Podczas poprzednich zwiedziłyśmy Grand Palace i Wat Pho, czyli miejsca obowiązkowe. Uwierzcie! Nawet najtwardszemu z twardzieli, ugną się kolana i zmięknie serce od widoku czerwonych dachów, mozaikowych ścian i atmosfery panującej w tym kompleksie świątynnym. Tym razem postanowiłyśmy zwiedzić pominięte wcześniej cuda. Udałyśmy się promem na drugą stronę rzeki Chao Phraya, by zobaczyć jedną z najpiękniejszych i najstarszych świątyń Wat Arun, czyli Świątynię Jutrzenki. Wat Arun to przepiękna budowla, której konstrukcja bazuje na hindusko-buddyjskiej kosmologii. Główna wieża symbolizuje mityczną górę Meru (siedziba Bogów), a jej ozdobione kondygnacje reprezentują światy wewnątrz światów.

Wat Arun

Wat Arun zbudowana w stylu khmerskim, jest ozdobiona misterną mozaiką z porcelany. Zewnętrzne ściany strzegą rzędy demonów, ozdobionych porcelanowymi kwiatami. Ceramika, którą ozdobiona jest świątynia jest darem miejscowej ludności. Ten  niekonwencjonalny materiał spowodował oszałamiający efekt i nadał"Jutrzence" wyjątkowy charakter.

Wat Arun

Do świątyni prowadzą strome schody, które są symbolem trudności osiągnięcia wyższego poziomu istnienia. Ja zdecydowanie go nie osiągnęłam, nie pokonałam schodów, mnie pokonał lęk wysokości. Przycupnęłam w cieniu mniejszego prangu, kiedy Marta dzielnie pokonywała mordercze schody i osiągała wyższy poziom. Wróciła upocona jak mysz i "duchowo ulepszona" ;-).

Olodum zdobywający symboliczną górę Meru - Wat Arun 

Wat Arun jest cudem architektury. Misterna i wyniosła, elegancka i dumna konkuruje oszałamiającą urodą z okolicznym Grand Palace. Nie pytajcie mnie kto wygrywa w tym konkursie piękności. Gdybym była sędzią, "Jutrzenka" otrzymałaby tytuł Miss Gracji.

Następnego dnia udało nam się dotrzeć na Złotą Górę z Wat Saket, która kiedyś pełniła rolę krematorium dla najuboższych. Dziś na 76-metrowe wzgórze prowadzą schody z rzędami nagrobków i pomników. Z galerii Sanktuarium rozciąga się wspaniały widok na Wielki Pałac, Wat Arun i Wat Pho. 

Widok z Wat Saket na Bangkok

 
Do lat 60-tych Złota Góra była jednym z najwyższych punktów Bangkoku. Dziś nowoczesne wieżowce na Sukhumvit Road, przerosły ją kilkakrotnie, ale i tak warto się tam wdrapać, by podziwiać widoki lub zawiesić własny dzwoneczek z modlitwą lub życzeniem.

Złota Góra

Lądując w Bangkoku, już na lotnisku zapiera ci dech w piersiach. Dosłownie! Upał w Bangkoku jest wyjątkowo trudny do wytrzymania. Miasto jest duszne. Powietrze stoi w miejscu. Ulice są zatłoczone i zakorkowane. Każdy por twojego ciała wydala litry potu. Nogi puchną, jakby ktoś je wychłostał bambusem. Nawet najwygodniejsze buty, zaczynają tam obcierać, bo całe ciało puchnie jak balon. Ale tylko w Bangkoku można poczuć się całkowicie wolnym. To miasto przyciąga jak magnes, uzależnia jak heroina.

Epicentrum życia Bangkoku jest Khao San Road i okoliczne uliczki. W dzień uśpione, spokojne i puste, nocą stają się ogromnym bazarem z setkami straganów. Gdy zajdzie słońce na Khao San Road spacerują tysiące ludzi, wszystkich nacji z całego świata. To tutaj ciągle jesteś spragniony i głodny. Zapachy cię oblepiają, wtapiają się w skórę, wszystko dookoła pachnie tak pysznie, że wciąż chce ci się jeść. Pad Thai z jajkiem, bez jajka, z kurczakiem, krewetkami, pyszne podroby grillowane na patykach czy kukurydza z masłem to dania, obok których my nigdy nie możemy przejść obojętnie.

Khao San Road

Bangkok pozwala zapomnieć o problemach, zagłusza muzyką, radością i otwartością wszystkie nieszczęścia. To miasto rozluźnia, łamie zasady, przełamuje lody. Pozwala się zapomnieć i zatracić. Tolerancyjnym okiem patrzy na każdego rodzaju wariatów, świrów, odmieńców i mniejszości. Bangkok przygarnia, daje nowe życie i nową tożsamość. W piątek jesteś Karolem, a w sobotę Karoliną z długimi rzęsami.

Pisząc o Bangkoku i Khao San Road nie mogę nie wspomnieć o zakupach, które w subtelny sposób uszczuplają twój budżet. Każdego wieczoru dźwigasz do hotelu kilkanaście reklamówek z koszulkami, butami, kadzidłami, bransoletkami, przyprawami, sosami i innymi gadżetami, którym nikt nie potrafi się oprzeć. Jeszcze kilka lat temu, robiąc zakupy na Khao San Road w dobrym tonie było się targować. Trzeba było negocjować cenę, odgrywając zawsze to samo przedstawienie. Miało to swój wyjątkowy urok. Dzisiaj Bangkok się zmienił, zmienił się Khao San Road. Tajowie sprawiają wrażenie zmęczonych i znudzonych. Stracili chęć obcowania z turystami. Pomimo tego, podczas pobyty w stolicy Tajlandii, nasze plecaki z każdą chwilą robią się coraz cięższe od upominków i pamiątek. 

Khao San Road

Bangkok niezaprzeczalnie jest stolicą Azji. Jest wielkim transferowym hubem we wszystkie strony świata. Bangkok jest tak intensywny jak tajskie curry. Odurza zapachami, mami ferią barw, kusi grillowanymi sercami na patyku. Bangkok ugasi pragnienie świeżym sokiem z pomarańczy, nakarmi owocami z rajskiej wyspy, rozpieści zmysły sandałowym kadzidłem, podniesie ciśnienie podczas crazy drive tuk-tukiem przez miasto.

Grzybciu i Chang Beer ;-)

W Bangkoku warto spędzić nie tylko jedną noc ;)

niedziela, 14 marca 2010

List do Azji ;)

Oj Azjo! Ukochana Azjo! Druga miłości mojego życia. Kocham Twoje czerwone drogi i soczyście zielone palmy. Kocham Twoje gorące serce, którego bicie czuję bosymi stopami. Zakochałam się w Twoim zapachu, dusznym od intensywności. Pokochałam od pierwszego wejrzenia Twoją piękną twarz, ogorzałą od słońca, z turkusowymi oczami i uśmiechem dla każdego Przybysza. 
Kocham Cię Azjo za Twoje świątynie, za Twoje towarzystwo, za Twoje ananasy, banany i krewetki, największe na świecie. Kocham Cię miłością odwzajemnioną i dlatego wciąż się spotykamy. 


W Azji wszystko jest piękne, z natury doskonałe. Niesamowite i nasycone zapachem i kolorami. Inaczej jest z jej mieszkańcami, czyli pięknie ale nie do końca. Azjaci zaczynają coś, tworzą, budują i pod sam koniec, zasypiają znużeni słońcem. Układają się w hamaku z błogim uśmiechem i odpływają bezwiednie w suchą krainę snów.

Piękne klimatyczne, ośrodki otaczają cię ciepłem i spokojnym nastrojem, a gdy wzejdzie słońce i jego blask zaleje pokój, nie rozumiem okien ubryzganych farbą i ruszających się kranów w pięknej łazience. Nie rozumiem i nigdy nie zrozumiem braku szacunku do matki ziemi i do jej pięknej córki - Azji. Śmieci porozrzucane na ulicach, są wyrzucane bez skrępowania z tuk-tuków, samochodów czy autobusów. Nie pojmuję wyrzucania "kiepów" z płynącej łódki, wprost do turkusowej wody. Nie godzę się na tysiące kolorowych reklamówek, latających jak złe duchy po polach, plażach i palmach.

Tutaj w Kepie wszystko wydaje się czystsze. Ulice są pozamiatane, z grubsza nie widać śmieci. Kiedy jednak spojrzysz głębiej, znów jest to samo. Woda przy brzegu jest aż czarna od brudu. Wystają stare, brudne szmaty, metalowe puszki, zgubione klapki. Mam jednak nadzieję, że Azjaci - ludzie żyjący i współżyjący z przyrodą, pochylą się kiedyś z pokorą by podnieść z rajskiej plaży skórkę od banana. Nie jestem przecież jakimś zagorzałym ekologiem, ale Azja jest zbyt piękna i wyjątkowa pod każdym względem. My ludzie jesteśmy tylko gośćmi, na jej pięknym terenie. W Azji rządzi przyroda, której należy się pokora i przede wszystkim szacunek.

Grzybek w Kep-ie

Od trzech dni jesteśmy w Kepie, o którym  nieco świat zapomniał. Panuje tutaj tak niesamowity spokój, że pierwszego dnia czułam się nim nieco skrępowana. Nie ma tu barów, sklepów, sprzedawców i naganiaczy. W niektórych godzinach, nawet tuk-tuka trzeba poszukać. Kontrastem do tego "niczego"  są wspaniałe, klimatyczne ośrodki i hotele. Wszystkie dziś wypełnione po brzegi turystami, choć każdy zabarykadował się w swoim świecie, bo nikogo nie widać. Mieszkamy pod Kep Moutain, jedynym problemem dnia jest czytać czy pisać. Bujamy się leniwie w hamaku, patrząc bezmyślnie na zatokę. Czasem ze snu budzi nas delikatne pacnięcie w głowę, roztańczonym na wietrze liściem bananowca. To może popływamy? A może coś zjemy? Najpiękniejsze dylematy świata!!! ;) 

Marcia w stanie hipnozy ;)

Kep słynie przede wszystkim z upraw pieprzu i marketu krabów i krewetek. Wieczorami łączymy te dwie sławy w jedno i zamawiamy krewetki z zielonym pieprzem. Ogromne, brzydkie stwory, udekorowane gałązkami zielonego pieprzu, popijane zimnym piwem Angkor o różowym zachodzie słońca, rozpieszczają nasze dusze, do granic rozkoszy. Zatapiamy się w przyjemności chwili i poddajemy hipnotycznemu dźwiękowi fal.


Kep - Krab Market

Oj Azjo! Ukochana Azjo! Działasz na mnie jak narkotyk, bez którego nie mogę już żyć. Pamiętam pierwszą gościnę i kolejną i tę teraz, która jeszcze trwa. Pamiętam i nie zapomnę i po to jestem, by pisać o Tobie i do Ciebie! Pochłaniasz mnie całą. Zdobyłaś moje serce i duszę. Rozpieszczasz mnie przygodami, testujesz niepewnością, rozleniwiasz, kusisz jak kochanka zachodami słońca i bukietem orchidei, którymi obdarowujesz mnie codziennie. A ja muszę Cię zostawić, porzucić na rok. Nie płacz i nie czuj się zdradzona, bo już za rok, wrócę do Ciebie stęskniona, spragniona i zakochana jeszcze mocniej!

Kep ;)

środa, 24 lutego 2010

Zaproszenie ;)

Szanowni Podróżnicy! Drodzy Przyjaciele!

Zapraszamy Was do oglądania unikatowej, w naszym przypadku, galerii zdjęć pt. "Ludzie Azji".

Od lat, podczas naszych podróży nie miałyśmy odwagi i śmiałości fotografować mieszkańców. Trudno nam było, przysłowiowo wchodzić z buciorami w Ich życie. W tym roku było inaczej. Za sprawą naszego "długiego obiektywu", pozwalałyśmy sobie na podglądanie. Tym razem też nie przyszło nam to łatwo. Podglądałyśmy Ludzi w ich codziennych czynnościach, obserwowałyśmy czasem każdy gest, emocję czy ruch. Mamy nadzieję, że nie uraziłyśmy nikogo i nikt nie ma do nas żalu.

Efekty działań naszego obiektywu, możecie obserwować w nowych galeriach. Obiecujemy, że zauroczą Was kolory, nastrój, orientalny klimat i ciepło płynące od Ludzi z tak daleka, których tak kochamy i za którymi tak tęsknimy! 


Zapraszamy!!!

Wystarczy "kliknąć" na migające, w poszczególnych galeriach zdjęcie!

Niezapomnianych Podróży i Boa Viagem
życzą Olodum-Marta i Grzybek-Oliwia!

poniedziałek, 22 lutego 2010

Wojna tuk-tukowa!

Wracając z Bamboo Island do hostelu, po raz enty musiałyśmy minąć szereg tuk-tuków, ustawionych wzdłuż drogi. Zaczęła się druga i ostatnia bitwa. Było gorąco!

Przez całe trzy dni, właściwie za każdym razem idąc z hostelu do sklepu, ze sklepu, na kolację, po wodę, po bilet mijałyśmy zwartym szykiem ustawione tuk-tuki i ich natrętnych kierowców. Za każdym razem, chórem lub nie zbyt zwartym chórem proponowali swoje usługi  transportowe, czyli dowóz gdzieś. A gdzie miałyśmy jechać, skoro wszystko czego nam było trzeba znajdowało się w zasięgu kilku metrów. Odmawiałyśmy więc za każdym razem. Najpierw cierpliwie i grzecznie, z czasem stanowczo i ostro. Każdego dnia byli to ci sami tuk-tukowcy. Ta sama klika, jak taksówkarska na lotnisku Chopina w Warszawie. Te same twarze, te same tuk-tuki.

Owego dnia, po wspaniałej przygodzie na rajskiej wyspie, szala się przelała. Tuk-tukowcy zaatakowali z dubeltówki.

W Kambodży wszystkie kobiety mają długie włosy i oczywiście kruczo czarne. Nie mają żadnych fryzur ( w przeciwieństwie do wystylizowanych, męskich osobników ), po prostu mają długie, nijakie włosy. W głowach Khmerów wprost się nie mieści wizerunek kobiety czy dziewczyny z krótką fryzurą. W trakcie całej podróży kilka razy spotykałyśmy się z ogromnym zdziwieniem, że jako kobiety mamy krótkie włosy. Wiele razy zwracano się do nas z daleka, per - pan. Na dworcu autobusowym w Phnom Penh, jeden ze sprzedawców (młody mężczyzna), z którym rozmawiałyśmy nie ukrywał zdziwienia na widok naszych fryzur i palenia przeze mnie papierosów. Nie dowierzając w to co widzi, ale z uśmiechem na twarzy powiedział " dziewczyna może mieć tylko długie włosy i kobiety nie palą!!!". Szok! powiedział to młody chłopak, mniej więcej w naszym wieku, żyjący i pracujący w mieście stołecznym, na dworcu autobusowym, czyli młynku turystów. To przecież właśnie tam, każdego dnia, setki turystów i turystek z różnymi fryzurami, w przeróżnych kolorach, rozjeżdżają się w różne strony khmerskiego kraju. A jednak, nie mógł uwierzyć, nie mieściło się to w jego kanonach piękna i nie był w stanie tego zaakceptować. Pomimo tego rozmawialiśmy długo i żartowaliśmy. Niczym nie chciał nas urazić, ani obrazić. Przed odjazdem pożegnaliśmy się serdecznie.

Inaczej było w Sihanoukville, na polu bitwy z tuk-tukowcami. Znudzeni nic nie robieniem i zirytowani brakiem zleceń, na setną naszą odmowę, zareagowali słowną agresją. Głośno się z nas naśmiewali, zwracając się do nas po raz kolejny, rozciągniętym do granic możliwości słowem -siiiir, pytali prześmiewczo " do you need a tuk-tuk Siiiir???".

W pierwszej chwili zignorowałyśmy zaczepki. Po kilku minutach w hostelu, zorientowałyśmy się jednak, że czar rajskiej wyspy prysł. Leżałyśmy milczące na bajecznie wielkim łożu, w klimatycznym pokoju, bez humoru. Wiedziałam, że coś muszę zrobić by poprawić zdruzgotany nastrój. Założyłam pospiesznie klapki i jak burza wypadłam z pokoju, kierując się w stronę wroga. Stanęłam przed grupą miłych już tuk-tukowców (myśleli że chcę wynająć tuk-tuka) i nawciskałam im ile wlezie o gościnności, grzeczności, różnicach kulturowych i tolerancji. Mój monolog trwał kilka minut. Panowie stali przede mną z  szeroko otwartymi oczami i buziami. Jak mali chłopcy, przegrzebywali butami piasek, by nie patrzeć w moje wściekłe oczy. Żaden już  nic nie powiedział, ani wtedy, ani następnego dnia.

 
Zwycięski Grzybek

Wygrałyśmy bitwę! Polegli natrętni tuk-tukowcy. Zamarli i już nie nagabywali nas podczas następnych spotkań. Odjechałyśmy z Sihanoukville mini busem, spod samego hostelu, nie korzystając z usług żadnego tuk-tuka. Odjechałyśmy w stronę Kep-u!

 
Marcia podczas pożegnalnej kolacji


Ucieczka na Bamboo Island

Trzeciego dnia istniało ryzyko, że nie wytrzymamy dłużej na plaży odmawiając setnej propozycji kupienia owoców, bransoletki, okularów czy zrobienia manicure-u. Wykupiłyśmy za 15$ od łebka całodniową wycieczkę na Bamboo Island. To był strzał w dziesiątkę. O ósmej rano przyszedł po nas młody chłopak, by zaprowadzić nas na łódkę, która czekała zacumowana przy brzegu. Razem z nami płynęli dwaj koledzy z Słowenii i młoda para Chińczyków. 

W drodze na Bamboo Island
 
Płynęliśmy około 40 minut do pierwszego przystanku, pierwszej wyspy, przy rafach koralowych, czyli raju dla snurków. Z poszczególnych łódek, bo było ich kilkanaście oprócz naszej, wyskakiwali ludzie w kosmicznych maskach, by wkroczyć nieproszonym w podwodny świat. Marta dzielnie wyskoczyła za burtę i z pupą nad wodą, podglądała miejscowe rybki i dziwne wodne stworki.

Marta - snurek

Z obawy przed wodą na łodzi zostałam sama. Jednak już po kilkunastu minutach płynęliśmy dalej. W miarę jak oddalaliśmy się od brzegu, widoki były coraz piękniejsze. Mijaliśmy maleńkie, dzikie wysepki bez nazwy. Woda była ciemno turkusowa i spokojna. Co jakiś czas, łódkę wyprzedzała spłoszona ryba i jak puszczana kamieniem kaczka, przecinała wodę w histerycznej ucieczce. Płynęliśmy urzeczeni widokami, zahipnotyzowani monotonnym dźwiękiem silnika i pluskiem fal o burtę. Dotarliśmy na Bamboo Island.

Bamboo Island
 
Czekała na nas szeroka plaża z brudno brązowym piaskiem, muszelkowy dywan, który znacznie obskubałyśmy i spokojna, czysta woda.
Na bambusowej wyspie (nikt nie wie dlaczego nosi taką nazwę), spędziłyśmy kilka godzin. Na obiad podano nam grillowaną pod palmą rybę i talerz świeżych owoców. Była to najlepsza ryba, jaką w życiu jadłam. Po obiedzie, jedni czytali książki, inni pili piwko, grali w piłkę, pływali w turkusowej wodzie. My spotkałyśmy pierwszego od kilku tygodni Polaka, który był zainteresowany wymianą z nami polskich książek. Punkty wymiany książek w Kambodży ( i całej Azji ) są wszędzie. Zostawiasz swoją książkę, bierzesz inną i wymieniasz kiedy chcesz, kilkaset kilometrów dalej, gdzieś indziej, biorąc następną. Niestety są to głównie pozycje w języku angielskim, choć polskie książki również można znaleźć.

Bamboo Island 

Minęły rajskie godziny, na bezludnej, bambusowej wyspie. Wsiedliśmy do łodzi i popłynęliśmy dalej, przecinając wodę jak brzytwa. Dopłynęliśmy do kolejnej małej wysepki, by głodne widoków snurki mogły nakarmić swoją ciekawość, zwiedzając rafy. Ja znów zostałam na łodzi, ale już nie siedziałam bezczynnie, tylko kruszyłam do wody bagietkę, wabiając rybki. Po kilku minutach przypłynęły. Były ich setki. Bajecznie kolorowe, jedne w kropki, inne w paski. Siedziałam na łódce i podziwiałam to, czego ze strachu przed wodą nie mogę zobaczyć pod wodą.

 
Grzybek na łodzi 

W drodze powrotnej, tak samo urzeczeni patrzyliśmy na zatokę bez końca i bez początku. Patrzyliśmy na turkusową kałużę wylaną wokół nas, kryjącą świat tak inny od naszego.Wróciliśmy późnym popołudniem, na wybrzeże, szykujące się jak co wieczór na niekończącą się imprezę.



Zagubieni w czasie

Sihanoukville okazało się dość sporym miastem, którego w ogóle nie poznałyśmy, bo nie przyjechałyśmy tu szukać miejskich atrakcji, a wręcz przeciwnie, od nich uciec. Mieszkałyśmy w hostelu prowadzonym przez grupę Europejczyków, kilka metrów od plaży. 

 
Sihanoukville

Wzdłuż wybrzeża poukładane były, jak kolorowe klocki lego, bary i restauracje. W dzień kusiły wystawionymi leżakami, wieczorem bambusowymi fotelami i barwnymi światłami neonów. Sihanoukville to miejsce idealne na trzy, cztery dni, jak dla nas. Spędzasz leniwie dni na plaży, patrząc bezmyślnie na piękną zatokę, z zarysowanymi na horyzoncie niewielkimi wysepkami. Przez trzy dni cierpliwie odmawiasz hordom sprzedawców, żebrzącym dzieciom i błagającym o dolara kalekom. Czy czwartego dnia by Ci się podobało, jeśli nie jesteś ciągłym imprezowiczem? Nie wiem (...)

Sihanoukville - Serendipity Beach
 
Sihanoukville - Serendipity Beach

W ciągu tych kilku dni, spotkałyśmy ludzi zagubionych w czasie. Zawieszonych pomiędzy błogą rzeczywistością a świadomą nieświadomością. Współcześni hipisi, których wiza już dawno wygasła, a oczy każdego wieczoru coraz bardziej bledną i szklą się, niczym w malarycznej gorączce. W dzień na plaży, wieczorami w barach unosi się słodkawy zapach marihuany.

Sihanokville zebrał w jedno miejsce grupę różnych ludzi. Dzisiejszych hipisów, którzy zbyt mocno wzięli sobie do serca hasło "chill out", backpackerów z brudnymi dredami i tysiącem bransoletek na każdej kończynie, bogatych turystów i tych średniaków takich jak my. Sihanokville otwarte jest na każdego, na każdego czeka i każdego przygarnie.

O tym co robiłyśmy w Sihanoukville, nie będę długo pisać, bo nic nie robiłyśmy. Dwa dni spędziłyśmy na plaży, sącząc niespiesznie kolorowe soki lub mrożoną kawę. Co jakiś czas, gdy robiło się zbyt gorąco, wskakiwałyśmy do chłodnej wody by pobaraszkować z falami. Ale co ja Was będę denerwować, gdy teraz jest Wam zimno i źle.Wieczorami, gdy wybrzeże mieniło się światełkami, które odbijając się w wodzie, tworzyły magiczne, kolorowe impresje, naszym głównym problemem była decyzja gdzie zjeść kolację i który bar wybrać by wypić piwo. Wszystkie były klimatyczne, w każdym były bambusowe, rozłożyste fotele, w których człowiek zapadał się jak w babciną pierzynę i po kilku piwach, nie mógł wstać.

 
Sihanoukville - Serendipity Beach
 
Sihanoukville - Serendipity Beach
  
Siedziałyśmy tak godzinami, patrząc na bajeczne zachody słońca i uśpione łódki, które jak duchy kołysały się leniwie kilka metrów od brzegu.

Pierwsza bitwa ;)

24.11.2009
Kiedy w Kratie okazało się, że możemy kupić "łączony" bilet do Sihanoukville, tylko z kilkunastominutową przesiadką w Phnom Penh, byłyśmy bardzo szczęśliwe.
Rano, tuż po wschodzie słońca nad Mekongiem, wsiadłyśmy do autobusu  Kratie-Phnom Penh. Kolejny terkoczący wehikuł, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał lodownię, wiózł nas w dalszą drogę.
W autobusową podróż zawsze trzeba wziąć ciepłą bluzę z długim rękawem i skarpetki, by nie zamarznąć na zawsze. Regulacja klimatyzacji nigdy nie działa, więc niezbędną rzeczą w podróży są reklamówki, którymi zapycha się wywietrzniki. Jak mawiają podróżnicy - autobusy w Azji trzeba polubić. Jazda nimi jest specyficzna i czasem można oszaleć. Mam na myśli wiecznie włączony telewizor z podłączonym dvd, na którym przez caluteńką drogę lecą rzewne teledyski gwiazd współczesnej muzyki kambodżańskiej (to jest ta lepsza wersja) lub khmerskie skecze (wersja gorsza), trudne do wytrzymania. W trakcie naszych podróży po Kambodży korzystałyśmy z usług kilku firm przewozowych. Zawsze było tak samo czyli klima na maksa, telewizor, dvd, z którego leci przeważnie ta sama płyta czyli jakieś Top 10 of Cambodia. Często też ktoś śpiewa, bo owe teledyski to karaoke.Uwierzcie, pierwsza podróż - zwijasz się ze śmiechu i padasz z rozbawienia, druga - mówisz "o nie, znowu", trzecia - chcesz  wysiąść ale nie masz wyjścia, musisz jechać dalej.

 
Sihanoukville

Do Phnom Penh dojechałyśmy prawie o czasie, czyli na styk. Jak oparzone biegałyśmy po dworcu, odganiając jak muchy natrętnych tuk- tukowców , szukając naszego połączenia do Sihanoukville. Okazało się, że nabazgrana godzina na naszym bilecie to nie 14.15  ( miałyśmy wtedy 2 minuty na transfer), a 14.45. Nasz autobus stał kilka metrów dalej i pomimo, że w rozkładzie miał odjechać o 14.45, wyruszyliśmy niespiesznie nie wiedzieć czemu 30 minut później. Pamiętaj Podróżniku! Nerwy w konserwy! W Azji rozkłady jazdy rzadko wcielane są w życie. Autobus odjedzie jak przyjedzie. Pośpiech nie jest wskazany, masz szczęście jak nie czekasz aż wypełni się po brzegi.
Ruszyliśmy, przed nami była już tylko czterogodzinna podróż. Za nami, osiem godzin w poprzednim autobusie. Tym razem było ciężko. Klima dawała jak w zamrażarce, nie pomogły ani bluzy, ani skarpetki a nawet wywietrzniki zatkane reklamówkami. Wszyscy chórem kichali, kierowca jechał jak szalony ciemnymi drogami, w tv leciały skecze, czyli najgorsza wersja. Marta miała dosyć.

 
Sihanoukville

Po czterech godzinach, wysiadłyśmy w Sihanoukville na dworcu autobusowym. Było po 19.00, czyli zupełnie ciemno. I tu, w tym długo oczekiwanym raju zaczęła się nasza wojna. Wojna tuk- tukowa. Wynik 2:0 dla nas. Tuk-tukowcy oblegli nas jak muchy miód. Byłyśmy jedynymi turystkami w tym autobusie, więc atak był bezwzględny. Jak krwiożercze komary, zaatakowali bez uprzedzenia. Nie dało się wysiąść z autobusu, bo zablokowali drzwi, każdy zaciekle walczył o swoją zdobycz, czyli nas. Miałyśmy za sobą dwanaście godzin podróży, nerwy mi  puściły. Machałam rękami, żeby się odsunęli, jakbym rzeczywiście odganiała natrętne muchy. Przesuwałyśmy się z ciężkimi plecakami dalej, by zyskać odrobinę przestrzeni. Wróg podążał za nami. Otoczyli nas. Po kilku minutach, wybrałyśmy jak zwykle, najspokojniejszego kierowcę, który stał na uboczu całego zamieszania. Za jedyne 2$ wywiózł nas z roju swoich pobratymców i zawiózł do raju.

 
Sihanoukville

Pierwszą bitwę miałyśmy za sobą, decydujące starcie było przed nami, o czym nie wiedziałyśmy.

czwartek, 28 stycznia 2010

Vomitus, delfiny i Mekong ;-)

22.11.2009
Do Kratie przybyłyśmy dwa dni temu późnym popołudniem. Ponad ośmiogodzinna podróż z Phnom Penh, tak dała mi się we znaki, że resztę dnia spędziłam zamknięta w hotelowej łazience. Po 2 tygodniach podróży, dopadło mnie azjatyckie zatrucie. Jak to bywa w tropikach, takie choroby są dość intensywne i męczące, ale trwają na szczęście tylko jeden dzień. Kiedy ja "umierałam" w dość obskurnym pokoju, Marta robiła rekonesans nowego miejsca. Następnego dnia, trochę osłabiona po wibracjach żołądka, ale już zdrowa, byłam gotowa na nową przygodę i spotkanie z delfinami.

Nad Mekongiem

Kratie to mała prowincja na wschodzie Kambodży, która słynie przede wszystkim z swoich honorowych mieszkańców - delfinów rzecznych  - Irrawaddy Dolphins. W czasach dyktatury Czerwonych Khmerów,  te piękne stworzenia były zabijane dla tranu. Przez granaty wrzucane w Mekong, populacja delfinów o mało nie wyginęła. Dziś delfinie rodziny odrodziły się tak jak całe to państwo i żyją szczęśliwe w mętnej wodzie Mekongu. To właśnie one, przyciągają tutaj turystów, którzy tak jak my wypływają łodziami na środek rzeki ,by zobaczyć ich radosne igraszki o zachodzie słońca. Na łodzi była nas piątka: my dwie, para Holendrów + kapitan. Płynęliśmy nie wiedząc czego się spodziewać. Aparaty były gotowe i zniecierpliwione by uchwycić choć nosek lub płetwę tych cudnych stworzeń. Widok Mekongu, krajobraz wokół i cisza mącona jedynie pluskiem wody o burtę, spowodowały, że na chwilę zapomnieliśmy po co tam jesteśmy.

Mekong

Uśpieni, zrelaksowani, rozmarzeni płynęliśmy przez glinianą rzekę i nagle pojawił się pierwszy delfin. Trudno opisać uczucia na jego widok. Byłam podniecona, szczęśliwa i już zupełnie zapomniałam, że coś wczoraj mnie bolało. Z czasem pojawiły się następne. Pływały raz bliżej, raz dalej, raz same, w parach lub całą rodziną. Słońce schodziło coraz niżej. Mekong wydawał się pomarańczowy, a delfiny bawiły się z nami w kotka i myszkę. Wypływały raz z prawej, raz z lewej strony i chowały się w głąb tej pięknej rzeki, budzącej respekt. W takich miejscach jak to, na łodzi, na środku rzeki, gdzie obok mnie pływają delfiny, czuję się wolna, bezpieczna i szczęśliwa.
                   
  Irrawaddy Dolphins 
Irrawaddy Dolphins

Dziś przepłynęłyśmy promem, na drugą stronę Mekongu. Pokonałyśmy kilkadziesiąt metrów z rowerem na plecach, po wysuszonym leju rzeki. Upocone i umęczone, dotarłyśmy na wyspę Ko Treung, gdzie czas się zatrzymał. Przekroczyłyśmy rzekę, ale też jakąś niewidzialną granicę. Niebo nad Mekongiem wyglądało jak z dziecięcych malowanek. Radosne chmurki, wolno sunęły po błękitnym niebie. Mętna, gliniana rzeka, raz się pojawiała, raz znikała wśród drzew w trakcie jazdy po wyspie. Po obu stronach drogi, wyrastały przed nami charakterystyczne khmerskie domki na palach, schowane w cieniu bananowych ogrodów.

Ko Treung

 
Ko Treung

Ciszę przerywały jedynie radosne, subtelne okrzyki miejscowych dzieci. Z drzew, z domów, z krzaków, zewsząd machały nam małe rączki i brzmiało wdzięczne "hello".

Ko Treung

Ko Treung

Jechałyśmy wolno, oblepione pomarańczowym kurzem. Prowadziły nas motyle tak barwne i duże jak podstawki pod filiżanki. Co jakiś czas, drogę zatarasowała nam uśpiona upałem krowa lub kura z małymi kurczakami, które wystraszone rowerami, rozbiegały się na boki. Jechałyśmy przez krainę kokosów, bananowców, drzew chlebowych, gdzie człowiek i przyroda tworzą jedność. Mijani ludzie uśmiechali się do nas gościnnie i szczerze. Mijałyśmy pola uprawne, gdzie całe rodziny w wiklinowych kapeluszach pracowały nad plonami.

Ko Treung

Dotarłyśmy na skraj wyspy, do świątyni. Zatrzymałyśmy się na chwilę, by napić się wody, zrobić kilka zdjęć i odpocząć. Rozpieszczając oczy, rozpościerającym się przed nami Mekongiem, usłyszałyśmy cichutkie - "hello". Obok nas stał kilkuletni chłopiec, zaciekawiony jak każde dziecko na świecie. Zaczęliśmy rozmawiać w stary,  niezawodny sposób, czyli trochę po angielsku, resztę całym ciałem i dłońmi. Cała nasza trójka wypowiedziała swoje imiona. Mały Hu, był bardzo zainteresowany aparatem fotograficznym, więc Marta zrobiła mu zdjęcie i oczywiście je pokazała, co sprawiło mu ogromną radość. Przypomniało mi się, że jak zwykle, mam w plecaku cukierki, czyli mniam-mniam (w międzynarodowym języku), więc podarowałam Hu kilka.  On w zamian, pomógł mi z moją oporną stopką przy rowerze, kopiąc w nią dziarsko, aż odskoczyła na swoje miejsce. Prawdziwy mężczyzna.

Mały dzielny Hu

Wytyczona ścieżka, zaprowadziła nas do promu. Z oddali widziałyśmy, że wypełnia się ludźmi, co oznacza, że niebawem odpłynie. Bo tutaj nie ma rozkładu, czas płynie wolno, niespiesznie. I znów, przez piaszczystą, spękaną, wysuszoną rzekę,  brnęłyśmy z rowerami, które z każdą chwilą stawały się coraz cięższe.


 Mekong

Cały prom, czyli zdezelowana, drewniana, nieco większa łódź, czekała na nas wraz z lokalnymi pasażerami. Płynęłyśmy do Kratie, gdzie życie toczy się wokół miejskiego marketu, a kilkunastu turystów odpoczywa w małych knajpkach przy piwie, bo kucharz śpi i teraz nie można zamówić jedzenia.

 Kratie

 
Kratie Market

Tutaj kobiety i dziewczynki całymi dniami chodzą w słodkich pidżamkach w misie, w serduszka i kwiatuszki, w landrynkowych kolorach.

środa, 13 stycznia 2010

Motorowe miasto

19.11.2009
Do Phnom Penh wracałyśmy kilka razy, czy nam się to podobało czy nie. Gdziekolwiek chcesz jechać podróżniku, transfer masz w stolicy. Po kilku takich pobytach i powrotach, zaczynałam mieć dosyć stołecznego chaosu. Na każdym wolnym metrze, stoi tuk-tukowiec i nagabuje tyle razy ile razy go mijasz. Po godzinie masz szczerze dosyć i zaczynasz być niemiła. Kilka miejsc, które chciałyśmy zobaczyć znajdowało się w okolicy, zamieszkałej przez nas, spokojnej 57 Street. Bojkotowałyśmy więc usługi tuk-tukowców, motodriverów i taksówek i poruszałyśmy się na własnych nogach.

Royal Palace, Phnom Penh


Royal Palace, Phnom Penh
Zwiedziłyśmy w Phnom Penh rzeczy obowiązkowe, czyli Royal Palace i Silver Pagoda. Nie wiem co mam napisać bo nie zrobiły na mnie zbyt dużego wrażenia. Być może zbyt wiele oczekiwałam. Spodziewałam się takich wspaniałości jak w tajskim Grand Palace. Tu było dużo skromniej, dzikie tłumy turystów i zero nastroju. Na zdjęciach wszystko wygląda pięknie i z całą pewnością jest, ale ja doskonale pamiętam przeżycia z tajskiego kompleksu świątyń. To była gama emocji i przeżyć. Tajski Grand Palace to emanująca duchowość, misterne zdobienia i wszechogarniający spokój. Z Royal Palace zapamiętałam jedynie piękną salę koronacyjną, żółtozłociste dachy i cztery twarze na stupie pałacu.

Royal Palace, Phnom Penh

Miałyśmy już szczerze dosyć Phnom Penh. Z radością czekałyśmy na wyjazd do spokojnego, prowincjonalnego Kratie. Następnego dnia rano, wyruszyłyśmy kolejnym autobusem, w następną podróż, która tym razem mnie powaliła.

Phnom Penh


Royal Palace, Phnom Penh