środa, 24 lutego 2010

Zaproszenie ;)

Szanowni Podróżnicy! Drodzy Przyjaciele!

Zapraszamy Was do oglądania unikatowej, w naszym przypadku, galerii zdjęć pt. "Ludzie Azji".

Od lat, podczas naszych podróży nie miałyśmy odwagi i śmiałości fotografować mieszkańców. Trudno nam było, przysłowiowo wchodzić z buciorami w Ich życie. W tym roku było inaczej. Za sprawą naszego "długiego obiektywu", pozwalałyśmy sobie na podglądanie. Tym razem też nie przyszło nam to łatwo. Podglądałyśmy Ludzi w ich codziennych czynnościach, obserwowałyśmy czasem każdy gest, emocję czy ruch. Mamy nadzieję, że nie uraziłyśmy nikogo i nikt nie ma do nas żalu.

Efekty działań naszego obiektywu, możecie obserwować w nowych galeriach. Obiecujemy, że zauroczą Was kolory, nastrój, orientalny klimat i ciepło płynące od Ludzi z tak daleka, których tak kochamy i za którymi tak tęsknimy! 


Zapraszamy!!!

Wystarczy "kliknąć" na migające, w poszczególnych galeriach zdjęcie!

Niezapomnianych Podróży i Boa Viagem
życzą Olodum-Marta i Grzybek-Oliwia!

poniedziałek, 22 lutego 2010

Wojna tuk-tukowa!

Wracając z Bamboo Island do hostelu, po raz enty musiałyśmy minąć szereg tuk-tuków, ustawionych wzdłuż drogi. Zaczęła się druga i ostatnia bitwa. Było gorąco!

Przez całe trzy dni, właściwie za każdym razem idąc z hostelu do sklepu, ze sklepu, na kolację, po wodę, po bilet mijałyśmy zwartym szykiem ustawione tuk-tuki i ich natrętnych kierowców. Za każdym razem, chórem lub nie zbyt zwartym chórem proponowali swoje usługi  transportowe, czyli dowóz gdzieś. A gdzie miałyśmy jechać, skoro wszystko czego nam było trzeba znajdowało się w zasięgu kilku metrów. Odmawiałyśmy więc za każdym razem. Najpierw cierpliwie i grzecznie, z czasem stanowczo i ostro. Każdego dnia byli to ci sami tuk-tukowcy. Ta sama klika, jak taksówkarska na lotnisku Chopina w Warszawie. Te same twarze, te same tuk-tuki.

Owego dnia, po wspaniałej przygodzie na rajskiej wyspie, szala się przelała. Tuk-tukowcy zaatakowali z dubeltówki.

W Kambodży wszystkie kobiety mają długie włosy i oczywiście kruczo czarne. Nie mają żadnych fryzur ( w przeciwieństwie do wystylizowanych, męskich osobników ), po prostu mają długie, nijakie włosy. W głowach Khmerów wprost się nie mieści wizerunek kobiety czy dziewczyny z krótką fryzurą. W trakcie całej podróży kilka razy spotykałyśmy się z ogromnym zdziwieniem, że jako kobiety mamy krótkie włosy. Wiele razy zwracano się do nas z daleka, per - pan. Na dworcu autobusowym w Phnom Penh, jeden ze sprzedawców (młody mężczyzna), z którym rozmawiałyśmy nie ukrywał zdziwienia na widok naszych fryzur i palenia przeze mnie papierosów. Nie dowierzając w to co widzi, ale z uśmiechem na twarzy powiedział " dziewczyna może mieć tylko długie włosy i kobiety nie palą!!!". Szok! powiedział to młody chłopak, mniej więcej w naszym wieku, żyjący i pracujący w mieście stołecznym, na dworcu autobusowym, czyli młynku turystów. To przecież właśnie tam, każdego dnia, setki turystów i turystek z różnymi fryzurami, w przeróżnych kolorach, rozjeżdżają się w różne strony khmerskiego kraju. A jednak, nie mógł uwierzyć, nie mieściło się to w jego kanonach piękna i nie był w stanie tego zaakceptować. Pomimo tego rozmawialiśmy długo i żartowaliśmy. Niczym nie chciał nas urazić, ani obrazić. Przed odjazdem pożegnaliśmy się serdecznie.

Inaczej było w Sihanoukville, na polu bitwy z tuk-tukowcami. Znudzeni nic nie robieniem i zirytowani brakiem zleceń, na setną naszą odmowę, zareagowali słowną agresją. Głośno się z nas naśmiewali, zwracając się do nas po raz kolejny, rozciągniętym do granic możliwości słowem -siiiir, pytali prześmiewczo " do you need a tuk-tuk Siiiir???".

W pierwszej chwili zignorowałyśmy zaczepki. Po kilku minutach w hostelu, zorientowałyśmy się jednak, że czar rajskiej wyspy prysł. Leżałyśmy milczące na bajecznie wielkim łożu, w klimatycznym pokoju, bez humoru. Wiedziałam, że coś muszę zrobić by poprawić zdruzgotany nastrój. Założyłam pospiesznie klapki i jak burza wypadłam z pokoju, kierując się w stronę wroga. Stanęłam przed grupą miłych już tuk-tukowców (myśleli że chcę wynająć tuk-tuka) i nawciskałam im ile wlezie o gościnności, grzeczności, różnicach kulturowych i tolerancji. Mój monolog trwał kilka minut. Panowie stali przede mną z  szeroko otwartymi oczami i buziami. Jak mali chłopcy, przegrzebywali butami piasek, by nie patrzeć w moje wściekłe oczy. Żaden już  nic nie powiedział, ani wtedy, ani następnego dnia.

 
Zwycięski Grzybek

Wygrałyśmy bitwę! Polegli natrętni tuk-tukowcy. Zamarli i już nie nagabywali nas podczas następnych spotkań. Odjechałyśmy z Sihanoukville mini busem, spod samego hostelu, nie korzystając z usług żadnego tuk-tuka. Odjechałyśmy w stronę Kep-u!

 
Marcia podczas pożegnalnej kolacji


Ucieczka na Bamboo Island

Trzeciego dnia istniało ryzyko, że nie wytrzymamy dłużej na plaży odmawiając setnej propozycji kupienia owoców, bransoletki, okularów czy zrobienia manicure-u. Wykupiłyśmy za 15$ od łebka całodniową wycieczkę na Bamboo Island. To był strzał w dziesiątkę. O ósmej rano przyszedł po nas młody chłopak, by zaprowadzić nas na łódkę, która czekała zacumowana przy brzegu. Razem z nami płynęli dwaj koledzy z Słowenii i młoda para Chińczyków. 

W drodze na Bamboo Island
 
Płynęliśmy około 40 minut do pierwszego przystanku, pierwszej wyspy, przy rafach koralowych, czyli raju dla snurków. Z poszczególnych łódek, bo było ich kilkanaście oprócz naszej, wyskakiwali ludzie w kosmicznych maskach, by wkroczyć nieproszonym w podwodny świat. Marta dzielnie wyskoczyła za burtę i z pupą nad wodą, podglądała miejscowe rybki i dziwne wodne stworki.

Marta - snurek

Z obawy przed wodą na łodzi zostałam sama. Jednak już po kilkunastu minutach płynęliśmy dalej. W miarę jak oddalaliśmy się od brzegu, widoki były coraz piękniejsze. Mijaliśmy maleńkie, dzikie wysepki bez nazwy. Woda była ciemno turkusowa i spokojna. Co jakiś czas, łódkę wyprzedzała spłoszona ryba i jak puszczana kamieniem kaczka, przecinała wodę w histerycznej ucieczce. Płynęliśmy urzeczeni widokami, zahipnotyzowani monotonnym dźwiękiem silnika i pluskiem fal o burtę. Dotarliśmy na Bamboo Island.

Bamboo Island
 
Czekała na nas szeroka plaża z brudno brązowym piaskiem, muszelkowy dywan, który znacznie obskubałyśmy i spokojna, czysta woda.
Na bambusowej wyspie (nikt nie wie dlaczego nosi taką nazwę), spędziłyśmy kilka godzin. Na obiad podano nam grillowaną pod palmą rybę i talerz świeżych owoców. Była to najlepsza ryba, jaką w życiu jadłam. Po obiedzie, jedni czytali książki, inni pili piwko, grali w piłkę, pływali w turkusowej wodzie. My spotkałyśmy pierwszego od kilku tygodni Polaka, który był zainteresowany wymianą z nami polskich książek. Punkty wymiany książek w Kambodży ( i całej Azji ) są wszędzie. Zostawiasz swoją książkę, bierzesz inną i wymieniasz kiedy chcesz, kilkaset kilometrów dalej, gdzieś indziej, biorąc następną. Niestety są to głównie pozycje w języku angielskim, choć polskie książki również można znaleźć.

Bamboo Island 

Minęły rajskie godziny, na bezludnej, bambusowej wyspie. Wsiedliśmy do łodzi i popłynęliśmy dalej, przecinając wodę jak brzytwa. Dopłynęliśmy do kolejnej małej wysepki, by głodne widoków snurki mogły nakarmić swoją ciekawość, zwiedzając rafy. Ja znów zostałam na łodzi, ale już nie siedziałam bezczynnie, tylko kruszyłam do wody bagietkę, wabiając rybki. Po kilku minutach przypłynęły. Były ich setki. Bajecznie kolorowe, jedne w kropki, inne w paski. Siedziałam na łódce i podziwiałam to, czego ze strachu przed wodą nie mogę zobaczyć pod wodą.

 
Grzybek na łodzi 

W drodze powrotnej, tak samo urzeczeni patrzyliśmy na zatokę bez końca i bez początku. Patrzyliśmy na turkusową kałużę wylaną wokół nas, kryjącą świat tak inny od naszego.Wróciliśmy późnym popołudniem, na wybrzeże, szykujące się jak co wieczór na niekończącą się imprezę.



Zagubieni w czasie

Sihanoukville okazało się dość sporym miastem, którego w ogóle nie poznałyśmy, bo nie przyjechałyśmy tu szukać miejskich atrakcji, a wręcz przeciwnie, od nich uciec. Mieszkałyśmy w hostelu prowadzonym przez grupę Europejczyków, kilka metrów od plaży. 

 
Sihanoukville

Wzdłuż wybrzeża poukładane były, jak kolorowe klocki lego, bary i restauracje. W dzień kusiły wystawionymi leżakami, wieczorem bambusowymi fotelami i barwnymi światłami neonów. Sihanoukville to miejsce idealne na trzy, cztery dni, jak dla nas. Spędzasz leniwie dni na plaży, patrząc bezmyślnie na piękną zatokę, z zarysowanymi na horyzoncie niewielkimi wysepkami. Przez trzy dni cierpliwie odmawiasz hordom sprzedawców, żebrzącym dzieciom i błagającym o dolara kalekom. Czy czwartego dnia by Ci się podobało, jeśli nie jesteś ciągłym imprezowiczem? Nie wiem (...)

Sihanoukville - Serendipity Beach
 
Sihanoukville - Serendipity Beach

W ciągu tych kilku dni, spotkałyśmy ludzi zagubionych w czasie. Zawieszonych pomiędzy błogą rzeczywistością a świadomą nieświadomością. Współcześni hipisi, których wiza już dawno wygasła, a oczy każdego wieczoru coraz bardziej bledną i szklą się, niczym w malarycznej gorączce. W dzień na plaży, wieczorami w barach unosi się słodkawy zapach marihuany.

Sihanokville zebrał w jedno miejsce grupę różnych ludzi. Dzisiejszych hipisów, którzy zbyt mocno wzięli sobie do serca hasło "chill out", backpackerów z brudnymi dredami i tysiącem bransoletek na każdej kończynie, bogatych turystów i tych średniaków takich jak my. Sihanokville otwarte jest na każdego, na każdego czeka i każdego przygarnie.

O tym co robiłyśmy w Sihanoukville, nie będę długo pisać, bo nic nie robiłyśmy. Dwa dni spędziłyśmy na plaży, sącząc niespiesznie kolorowe soki lub mrożoną kawę. Co jakiś czas, gdy robiło się zbyt gorąco, wskakiwałyśmy do chłodnej wody by pobaraszkować z falami. Ale co ja Was będę denerwować, gdy teraz jest Wam zimno i źle.Wieczorami, gdy wybrzeże mieniło się światełkami, które odbijając się w wodzie, tworzyły magiczne, kolorowe impresje, naszym głównym problemem była decyzja gdzie zjeść kolację i który bar wybrać by wypić piwo. Wszystkie były klimatyczne, w każdym były bambusowe, rozłożyste fotele, w których człowiek zapadał się jak w babciną pierzynę i po kilku piwach, nie mógł wstać.

 
Sihanoukville - Serendipity Beach
 
Sihanoukville - Serendipity Beach
  
Siedziałyśmy tak godzinami, patrząc na bajeczne zachody słońca i uśpione łódki, które jak duchy kołysały się leniwie kilka metrów od brzegu.

Pierwsza bitwa ;)

24.11.2009
Kiedy w Kratie okazało się, że możemy kupić "łączony" bilet do Sihanoukville, tylko z kilkunastominutową przesiadką w Phnom Penh, byłyśmy bardzo szczęśliwe.
Rano, tuż po wschodzie słońca nad Mekongiem, wsiadłyśmy do autobusu  Kratie-Phnom Penh. Kolejny terkoczący wehikuł, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał lodownię, wiózł nas w dalszą drogę.
W autobusową podróż zawsze trzeba wziąć ciepłą bluzę z długim rękawem i skarpetki, by nie zamarznąć na zawsze. Regulacja klimatyzacji nigdy nie działa, więc niezbędną rzeczą w podróży są reklamówki, którymi zapycha się wywietrzniki. Jak mawiają podróżnicy - autobusy w Azji trzeba polubić. Jazda nimi jest specyficzna i czasem można oszaleć. Mam na myśli wiecznie włączony telewizor z podłączonym dvd, na którym przez caluteńką drogę lecą rzewne teledyski gwiazd współczesnej muzyki kambodżańskiej (to jest ta lepsza wersja) lub khmerskie skecze (wersja gorsza), trudne do wytrzymania. W trakcie naszych podróży po Kambodży korzystałyśmy z usług kilku firm przewozowych. Zawsze było tak samo czyli klima na maksa, telewizor, dvd, z którego leci przeważnie ta sama płyta czyli jakieś Top 10 of Cambodia. Często też ktoś śpiewa, bo owe teledyski to karaoke.Uwierzcie, pierwsza podróż - zwijasz się ze śmiechu i padasz z rozbawienia, druga - mówisz "o nie, znowu", trzecia - chcesz  wysiąść ale nie masz wyjścia, musisz jechać dalej.

 
Sihanoukville

Do Phnom Penh dojechałyśmy prawie o czasie, czyli na styk. Jak oparzone biegałyśmy po dworcu, odganiając jak muchy natrętnych tuk- tukowców , szukając naszego połączenia do Sihanoukville. Okazało się, że nabazgrana godzina na naszym bilecie to nie 14.15  ( miałyśmy wtedy 2 minuty na transfer), a 14.45. Nasz autobus stał kilka metrów dalej i pomimo, że w rozkładzie miał odjechać o 14.45, wyruszyliśmy niespiesznie nie wiedzieć czemu 30 minut później. Pamiętaj Podróżniku! Nerwy w konserwy! W Azji rozkłady jazdy rzadko wcielane są w życie. Autobus odjedzie jak przyjedzie. Pośpiech nie jest wskazany, masz szczęście jak nie czekasz aż wypełni się po brzegi.
Ruszyliśmy, przed nami była już tylko czterogodzinna podróż. Za nami, osiem godzin w poprzednim autobusie. Tym razem było ciężko. Klima dawała jak w zamrażarce, nie pomogły ani bluzy, ani skarpetki a nawet wywietrzniki zatkane reklamówkami. Wszyscy chórem kichali, kierowca jechał jak szalony ciemnymi drogami, w tv leciały skecze, czyli najgorsza wersja. Marta miała dosyć.

 
Sihanoukville

Po czterech godzinach, wysiadłyśmy w Sihanoukville na dworcu autobusowym. Było po 19.00, czyli zupełnie ciemno. I tu, w tym długo oczekiwanym raju zaczęła się nasza wojna. Wojna tuk- tukowa. Wynik 2:0 dla nas. Tuk-tukowcy oblegli nas jak muchy miód. Byłyśmy jedynymi turystkami w tym autobusie, więc atak był bezwzględny. Jak krwiożercze komary, zaatakowali bez uprzedzenia. Nie dało się wysiąść z autobusu, bo zablokowali drzwi, każdy zaciekle walczył o swoją zdobycz, czyli nas. Miałyśmy za sobą dwanaście godzin podróży, nerwy mi  puściły. Machałam rękami, żeby się odsunęli, jakbym rzeczywiście odganiała natrętne muchy. Przesuwałyśmy się z ciężkimi plecakami dalej, by zyskać odrobinę przestrzeni. Wróg podążał za nami. Otoczyli nas. Po kilku minutach, wybrałyśmy jak zwykle, najspokojniejszego kierowcę, który stał na uboczu całego zamieszania. Za jedyne 2$ wywiózł nas z roju swoich pobratymców i zawiózł do raju.

 
Sihanoukville

Pierwszą bitwę miałyśmy za sobą, decydujące starcie było przed nami, o czym nie wiedziałyśmy.