poniedziałek, 10 grudnia 2012

Mnisia Taksówka

Jesteśmy w Birmie, w kraju tysięcy świątyń i pagód, w kraju w którym Aung San Suu Kyi - córka ojca generała, wróg numer jeden wojskowego rządu, wybranka ludu, była trzymana w areszcie domowym, łącznie przez 15 lat. Jesteśmy w kraju, w którym do niedawna najważniejsze decyzje w państwie sugerował wróżbita, a główny dowodzący miewał humory jak rozkapryszona panienka. Jesteśmy w Birmie, dziś Myanmar, kraju odseparowanym od świata, który powoli otwiera tunel łączący, przez który udało nam się wejść. Jesteśmy świadkami zmian, których nie widzimy. Jesteśmy odbiorcami uśmiechów ludzi pełnych serdeczności i nadziei. 


Przyleciałyśmy do Rangoonu, który w 1989 roku zmienił nazwę na Yangon, a w 2005 roku stracił status stolicy państwa, która została przeniesiona do Nay Pyi Taw. Z hotelu uciekłyśmy natychmiast. Przeciskając się przez uliczny bazar, na którym mieszały się zapachy i fetor miejscowych produktów i potraw, przemierzałyśmy ścieżki i chodniki upstrzone czerwonymi plamami śliny, zabarwionej zżutymi liśćmi betelu. Bazar znajdował się po obu stronach chodnika, tak po prostu, przy dużej ruchliwej ulicy, na której ciasno było od samochodów, taksówek i riksz. W Yangonie istnieje zakaz używania motocykli, po tym jak jeden z wysoko postawionych wojskowych został potrącony przez jednoślad. Dziś miasto jest całkowicie zakorkowane i nie znajdzie się tu choćby jednego motocykla.




Przeciskając się obok straganów z kwiatami i przyprawami, mięsem, warzywami, stanowiskami z całą gamą prezerwatyw i lubrykantów, dotarłyśmy do tzw. teahouse, w którym po raz pierwszy zetknęłyśmy się z birmańską kuchnią. Marta zamówiła birmańskie śniadanie czyli mohinga, a ja coś w rodzaju malezyjskiego roti canai. Już pierwszy kęs porwał mnie w birmańską podróż. Smaki rozpływały się w ustach, oszałamiając delikatną kompozycją. To było wspaniałe. Jadłam zachłannie jak dziecko. Przed wyjściem zamówiłyśmy jeszcze chińskie pierogi z kurczakiem, czyli kluski podobne w smaku do naszych polskich parowców, nadziewane mieszanką warzyw i kurczaka. Były mięciutkie, puszyste, delikatne ... pycha. W międzyczasie popijałyśmy zieloną herbatę z filigranowych czarek.

Nagle niebo pociemniało zasłonięte warstwą ciężkich chmur. Wiatr skrył się gdzieś w liściach palm. Powietrze było lepkie i gęste. Opuściłyśmy Lucky Seven Teahouse, kierując się do świątyni Botatung Paya, jednej z trzech największych Yangonie. Legenda mówi, że znajduję się w niej włos Buddhy, który ponad 2000 lat temu był eskortowany jako relikwia, przez 1000 żołnierzy z Indii do Birmy. Nazwa świątyni to swoisty tytuł tej legendy. Bo - przywódca, tatung - 1000. Kiedy Marta opowiadała mi tą legendę, z nieba lunął rzęsisty deszcz. Udało się nam skryć w przedsionku, mijanej, małej świątyni. Zaraz za nami, uciekając przed tropikalnym deszczem, wbiegli dwaj mnisi. Jeden - starszy, poważny, z dostojnym brzuchem św. Mikołaja, drugi - młody, przystojny i ciekawy. Obaj byli obtoczeni w bordowe szaty. Powitali nas uśmiechem. Skromnie skinęłyśmy głowami, odpowiadając na powitanie. Już po kilku minutach młody mnich, zagaił rozmowę. Mnisi angielski był bardzo słaby i niewiele się rozumieliśmy, z wyjątkiem prostych słów. Marta zaciekawiona bezpośredniością mnicha, zagadnęła o sytuację polityczną w kraju, nie zrozumiał... Minuty wlekły się niemiłosiernie. Deszcze lał nieubłaganie. Ciekawski mnich zagadywał bez przerwy. Ku naszemu zaskoczeniu nagle zaprosił nas do swojego zakonu, na śniadanie następnego dnia. Byłyśmy zdziwione. 



W Tajlandii mnisi, nawet nie siedzą obok kobiet i nie rozmawiają z nimi. Birmańskiego mnichowi fakt, że jesteśmy kobietami, zupełnie nie przeszkadzał. Na ostatniej stronie przewodnika napisał nam swoje nazwisko i adres zakonu. I prawie byśmy się zdecydowały pójść z wizytą, gdyby nie sposób w jaki zakończyła się ta historia. Za bramą świątyni lało nieprzerwanie. Nic nie wskazywało na to, że przestanie padać w najbliższym czasie. Siedziałyśmy obserwując zalaną strugami deszczu ulicę. Mnich pomimo studiowania buddyjskich mantr, modłów i medytacji, wydawał się być zniecierpliwiony. Zaproponował nam wezwanie taksówki. Odmówiłyśmy. Usiłował przekonać nas i oświadczył, że pieniądze to nie problem. Odmówiłyśmy zdecydowanie po raz drugi. Śmiał się, nie wiem dlaczego. Minęła godzina lub więcej. Ulice Yangonu zamieniły się w kałuże, a chodniki były mokre od deszczu. Cały czas lało, powietrze nie nabierało świeżości, wciąż było ciężkie, duszne i gorące.Zdecydowałyśmy, że wracamy. Chciałyśmy złapać sobie taksówkę, ale mnich był szybszy. Pobiegł do świątyni po parasol i pod jego osłoną wyszedł na ulicę skąpaną w deszczu. Po kilku chwilach zatrzymał taksówkę, których jeździ po Yangonie tysiące. Odprowadził każdą z nas jak dżentelmen, pod parasolem do auta. Wszystko było dobrze do momentu, gdy starszy mnich, wyjął zza szaty, opasły skórzany portfel, z którego wyjął pieniądze na naszą taksówkę. Młody zwinął banknoty i wcisnął je w dłoń naszego taksówkarza. Obie zaczęłyśmy protestować. Zdezorientowany taksówkarz, niemówiący słowa po angielsku, nie wiedział co się dzieje, gdy pieniądze migały mu przed oczami. Byłyśmy zagubione, strapione i złe. Mnich na siłę wcisnął pomięte banknoty kierowcy, nie zważając na nasze protesty. Zatrzasnął drzwi auta i zniknął za ścianą deszczu. Poczułam się nieswojo. Nie było we mnie zgody na sponsoring przez buddyjski zakon. Czułam się źle. W Marty głowie rozgrywały się podobne dylematy i rozterki. Wiadomym jest, że mnisi nie mają dochodów, żyją z darów ludzi.  Codzienne pożywienie, zbierają każdego ranka do swoich srebrnych mis. Dobrzy, wierzący ludzie dzielą się z kapłanami Buddy wszystkim co mają, a mają niewiele. Pod rządowym hotelem, przy głównej ulicy stoją mali mnisi, żebrząc pieniądze od turystów, żeby inny mnich mógł zasponsorować taksówkę obcokrajowcom ... ? Gdzie tu logika?

Byłam zła i zniesmaczona. Choć kusiła nas perspektywa wizyty w mnisim klasztorze, poznanie codzienności sług Buddy, zdecydowałyśmy zgodnie, że nie pójdziemy na mnisie śniadanie, które przecież podarują im rano mieszkańcy Yangonu.



poniedziałek, 15 października 2012

Smutna Samba w Państwie Boga


Podróż do Brazylii - kraju samby, kolorów i karnawału, była naszą pierwszą wspólną wyprawą. Co okazało się w trakcie, również wielką próbą! Brazylia zawiodła nas, okaleczyła i brutalnie wybudziła z rajskiego snu. A może przedstawiła się prawdziwie, wołając o pomoc...?



  
W Rio de Janeiro spędziłyśmy kilka dni, rozkoszując się pięknem tego miasta. Nasza smutna przygoda miała miejsce w pięknej dzielnicy Santa Teresa. Dotarłyśmy tam, jadąc zabytkowym drewnianym tramwajem. Widoki były wspaniałe. Nie sposób było usiedzieć. Tak jak miejscowi, wyskoczyłyśmy z jadącego tramwaju by nasycić oczy i nakarmić nasze aparaty. Nie zastanowiła nas obecność turystycznej policji w tramwaju. Brazylia chwyciła nas za serce a my chciałyśmy jej dotknąć i ... wysiadłyśmy...

                
Było samo południe, słońce paliło. Z dala od oceanu, upał był trudny do wytrzymania. Po krótkim spacerze, pragnienie dało się we znaki. Kupiłyśmy dwa kokosy i usiadłyśmy w cieniu by odpocząć. Ostatnie co pomiętam to uczucie niepokoju, czarne dłonie na naszym plecaku i potworny krzyk - mój krzyk! Dwóch młodych chłopców usiłowało wyrwać nam plecak z aparatami. My odruchowo broniłyśmy swojego. Bezmyślnie i nieostrożnie. W szamotaninie plecak upadł na asfalt.  Zdeterminowani chłopcy walczyli zaciekle o zdobycz. Była w nich złość, ogromna siła i odwaga. Szarpali nas i ciągneli po asfalcie. Nie wiem ile to trwało. Ustąpili, gdy z plecaka wypadł jeden aparat. Wyrwali go z radością jak prawdziwą zdobycz i krzyknęli " witajcie w Brazylii". 

Kiedy odbiegli, podeszło do nas kilku ludzi z pomocą. Byłam przerażona, płakałam. Nie chciałam ich pomocy, pytałam po polsku dlaczego nie zareagowali wcześniej, przecież stali obok. Nie wiedziałam, że nie pomogli nam ... ze strachu! Krwawiły mi ramiona. Miałam pozdzieraną skórę. Ktoś podał mi czystą chusteczkę. Obie byłyśmy poobijane i wystraszone. Olodum znalazła kilka metrów dalej, na ulicy swoje okulary, porysowane ale nie stłuczone. Policja zjawiła się po kilku minutach. Zawieziono nas na komisariat, gdzie spędziłyśmy ponad 3 godziny. Co kilka minut, wprowadzano kolejnych okradzionych turystów. Na szczęście ci, byli tylko biedniejsi o swoje dobra. Ja byłam poraniona, co wzbudzało przerażenie wśród poszkodowanych globtroterów.

 
Następnego dnia, wczesnym rankiem, obolałe, posiniaczone, i potłuczone siedziałyśmy w autobusie trasy Rio - Salvador. Gdy ruszyłyśmy w drogę, która trwała 26 godzin, odwróciłam się by spojrzeć na Chrystusa i rozpłakałam się z ... żalu!!! 

Nasze rodziny do dziś nie wiedzą o tej przygodzie. Milczałyśmy po powrocie a ślady napadu w listopadzie łatwo było schować. Ukrywałyśmy prawdę, ale dziś wiem, że o tym trzeba mówić. Trzeba pisać, krzyczeć głośno ile osób miało obiad za nasz aparat.

Brazylia to kraj ogromnych dysproporcji. Kraj ludzi bogatych, żyjących w luksusie i biedaków, mieszkających w favelach - dzielnicach nędzy, gwałtu, brudu i ubóstwa. Codzienność chłopców, którzy nas napadli to niepewność, walka o przeżycie, głód i cierpienie.
               
Na przedmieściach i na wzgórzach Rio de Janeiro, w ponad 700 favelach, żyje około 1 miliona osób, mieszkając w kartonowych domach, bez dostępu do kanalizacjii i bieżącej wody.W favelach, codziennością jest prostytucja, narkomania i śmierć. Władzę i prawo stanowią bossowie narkotykowi. Każdy dzień to walka pomiędzy gangami narkotykowymi, w której  walczą i giną dzieci.

Na ulicy stoi troje dzieci. Willian, Larissa, Tamires ( 8, 6, 5 lat ). W nocy obcy ludzie zabili ich mamę. " powiedzieli, że mamy być cicho, nie byli dla nas niemili. Mama jęczała, a potem do niej strzelili w głowę i w brzuch, tak było ..." - mówi Willian. To fragment wywiadu z dziećmi mieszkającymi w faveli w Rio de Janeiro!

                  
Przemoc w Rio stała się smutną normalnością. Brazylia nie radzi sobie z nakręconą spiralą okrucieństwa, obojętności i strachu. 
Każdego dnia, Chrystus z Corcovado patrzy na śmierć, cierpienie i lęk!!! 

 
Dla Olodum, która podczas pisania pracy magisterskiej o dzieciach ulicy w Brazylii, zamieniła żal na wspólczucie!!! Powodzenia Olodum!!!

To wspomnienie z Brazylii napisałam w 2008 roku, 4 lata po podróży po kraju samby. Post ten był opublikowany na starym blogu a także na Onet.pl. Szum wokół tej opowieści zrobił się tak duży, że postanowiłyśmy go nie umieszczać na nowym blogu. Dziś jednak zapraszamy Was do pięknej Brazylii, w której życie niewiele jest warte, uważajcie na siebie ...

sobota, 6 października 2012

Zawracamy...

Nasza podróż trwała cały dzień. Wypłynęłyśmy z Don Det o 7 rano, by w porcie Ban Nakasang załadować się do lokalnego autobusu do Pakse. Wybierając ten rodzaj transportu, spodziewałyśmy się przygody, ale to było prawdziwe wyzwanie. Na twardych deskach upchnięto 30 osób, plus bagaże, czyli worki ryżu, kokosy, fermentujący sos rybny, ryby świeże i te lekko śnięte... Miałam też wrażenie, że na dachu obok mojego plecaka coś gdacze, ale nie jestem pewna. Już po 15 minutach drogi wszystko mi zdrętwiało i ścierpło. Siedząca obok mnie 100-letnia babcia bez zębów przysnęła przytulając się do mojego ramienia. Obok siedziała Marta, którą z drugiej strony przytulała mała dziewczynka, śniąc słodko. Kiedy byłyśmy pewne, że nie ma szans kogokolwiek dokoptować do tego wehikułu, z prostej przyczyny jaką był brak miejsca, zatrzymaliśmy się przy drodze, na której czekały dwie pasażerki, nastoletnia dziewczyna i jej mama na wózku inwalidzkim. Pasażerowie ścisnęli się jak ziarnka kawy w próżniowo zamkniętej torebce. Wózek inwalidzki wylądował na dachu i ruszyliśmy dalej. Przez okna, które są zawsze otwarte, bo nie ma czym ich zamknąć wpadał rześki wiatr, kurz i smog. Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się gdzieś w polu, na kilka minut. Przez otwarte okno, zza moich pleców zaczęły pojawiać się usmażone kuraki na patyku, różnorakie podroby, kulki ryżu zamknięte w torebkach i różności w płynie. W autobusie nastąpiło poruszenie. Wszyscy kupili sobie śniadanie. Cały autobus jadł i my również, razem ze wszystkimi, czym zdobyłyśmy sympatię współpodróżujących. Po wspólnym posiłku, w autobusie nastała cisza, jedni przysnęli na ramionach innych, inni zapalili skręty z tytoniu. Po jakimś czasie autobus znów się zatrzymał, na wspólne siu siu, my zostałyśmy. Dojechaliśmy na przedmieścia Pakse po ponad dwóch godzinach. Zadziwiająco szybko przesiadłyśmy się do mniejszego autobusu, który jechał do centrum. Marta zmieściła się z naszymi dwoma podręcznymi plecakami, dwa duże znów wylądowały na suficie, a ja jechałam siedząc na krawędzie naczepy, kurczowo trzymając się dachu. Po czterdziestominutowym rozwożeniu wszystkich pasażerów wedle życzenia, dotarłyśmy (ja z obolałym tyłkiem) pod nasz hotel. Odświeżyłyśmy się szybko, zostawiłyśmy bagaże i wybyłyśmy w pośpiechu załatwiać ostatnie laotańskie sprawunki. O 15.00 spod hotelu miał odebrać nas minibus i zawieźć nas do tajskiego Ubon. Na pobliskim markecie, kupiłyśmy 2kg ryżu, bo ten poprzedni zjadły nam mrówki. Wysłałyśmy ostatnią kartkę na poczcie, wypiłyśmy pożegnalną kawę i zasiadłyśmy w knajpie pod hotelem.



Po klaustrofobicznym Don Det, Pakse zaczęło nam się podobać. Dobrze czułyśmy się na znanych nam ulicach, poruszałyśmy się pewnie i sprawnie. Załatwiłyśmy wszystkie sprawy. Miło było zobaczyć znane twarze i być rozpoznawanym przez okolicznych sprzedawców. Minibus do Ubon odjechał przed czasem. Po godzinie jazdy dotarliśmy do przejścia granicznego, gdzie przeszliśmy wszystkie niezbędne kontrole, dokonałyśmy opłaty za przybycie po czasie, przestąpiłyśmy granicę i wsiadłyśmy do innego minibusa, jadącego już po tajskiej ziemi...



I tak beer Lao zamieniłyśmy na Changa, sabaidee na sa-ła-dii. Z narodowej flagi zniknął biały okrąg i pomimo tych samych barw klimat zupełnie się zmienił. Wpadłyśmy w "królouwielbienie". Niespełna kilka metrów za przejściem granicznym, wzrosły wzdłuż drogi ogromne ołtarze z wizerunkiem króla. Bez wątpienia, czy chciałyśmy tego czy nie, nasza podróż dobiegła końca. Byłyśmy w Tajlandii. W drodze do Ubon, mijaliśmy zalane tereny, zatopione gospodarstwa i chaty. Zaczął padać deszcz. Zrobiło mi się smutno. W Ubon przywitały nas karaluchy i mili Tajowie w ulicznej restauracji. Zjadłyśmy PadThai, czyli tajskie spaghetti jak powiedział kucharz, zakupiłyśmy kilka Changów i wróciłyśmy do hotelu. Rano odleciałyśmy do Bangkoku...



Ostatnią noc spędziłyśmy włócząc się po knajpach, wdychając egzotyczną mieszaninę zapachów, jedząc nasze ulubione potrawy, pijąc litry piwa, kupując za dużo. To była wspaniała noc. Bangkok ugościł nas jak zwykle. Tu wszystko się zaczyna i ... kończy, do zobaczenia za rok, w drodze do Birmy :)

Baśń 4000 i 1 ziołowej wyspy - Don Det

Opuściłyśmy Pakse o 8 rano, wyruszając w dalszą drogę. Tym razem naszym celem była mała wysepka Don Det, jedna z 4000 istniejących na Mekongu. Dotarłyśmy łodzią do tej gandziowej przystani tuż przed południem. 


Całe centrum tego imprezowego przybytku to 200-metrowa ulica z barami i restauracjami, w których marihuana jest dostępna w menu. Dziesiątki turystów wlecze się tu leniwie po barach w poszukiwaniu niewiadomego. Jedni zalegli na miękkich posłaniach, w oparach marihuany, inni zastygli w hamakach, a jeszcze inni - tacy jak my pochowali się z nudów po kątach, robiąc to co lubią najbardziej. 



W pierwszą noc była awaria prądu, elektryczność była w co drugim lokalu, przez co narkotyczny nastrój wzmógł się jeszcze bardziej przy zapalonych świecach. Rzeczne zioło ścięło mnie z nóg i szybko poszłyśmy spać. Po ciężkiej, dusznej nocy bez klimatyzacji, czy choćby wiatraka, wstałyśmy wykończone. 




Aby dodać sobie energii, wypożyczyłyśmy rowery i wyruszyłyśmy na drugą, sąsiednią wyspę Don Khon. Odwiedziłyśmy rano tamtejszą  Świątynię, w celu tylko nam wiadomym i pojechałyśmy nad wodospad, z którego już na pieszo poszłyśmy na okoliczną plażę. Po wypiciu regenerującego szejka bananowo-ananasowego, wróciłyśmy przez most na naszą narkotyczną wysepkę. 



I tak jesteśmy tu do dziś, skąd do Was piszę. Leżymy na posłaniach, w cichej knajpce nad Mekongiem, w której męskie Dziewczyny mają zgrabniejszą figurę niż ja. Siedzimy tu od wczoraj, pochłonięte pisaniem i nastrojem totalnego wyciszenia. Jesteśmy już spakowane, bo Don Det to koniec naszej drogi, z której zawracamy. Już jutro rano wyruszamy do Pakse, skąd jedziemy do tajskiego Ubon Ratchathani, by wsiąść w samolot do Bangkoku. Nasza podróż dobiega końca, musi minąć znów rok, nim wyruszymy w następną, tym razem dokąd ... ? Jeszcze nie wiemy.


W mieście nijakim...

Azjatycki wehikuł czasu podjechał punktualnie, wypełniony pasażerami i bagażem po brzegi, co nie przeszkadzało, by wcisnąć tam jeszcze jednego turystę. Lokalny autobus nie ma nic wspólnego z Waszym wyobrażeniem autobusu. To po prostu przyczepa z zamontowanymi wzdłuż dwiema drewnianymi ławkami, na których siadają pasażerowie. Pomimo wszelkich niewygód jest to jednak nasz ulubiony sposób podróżowania.


Dotarłyśmy do Pakse w niecałą godzinę. Z dworca autobusowego uciekłyśmy szybko, nie oglądając się za siebie. Szarańcza tuk-tukowców zaatakowała tych co zostali. My w bocznej uliczce wynajęłyśmy swego rodzaju motorikszę i pojechałyśmy do naszego hotelu. 

Pakse przez cały czas wydawało mi się nijakie. Nic mnie w tym mieście nie zauroczyło i nie złapało za serce. Z wyjątkiem restauracji na łodzi na Mekongu, gdzie podawano wspaniałe wariacje pod tytułem FISH - tu również odkryłam oyster sos. To było najlepsze jedzenie jakie jadłam w Laosie - doskonałe.


Z braku zajęcia w mieście nijakim wykupiłyśmy całodniową wycieczkę po plantacjach kawy i herbaty, z przystankami przy trzech wodospadach i wiosce, w której ludzie mieszkają z trumnami, na tzw. wszelki wypadek.  Wykupienie tej wycieczki okazało się dobrym wyborem. Gdybyśmy pojechały tam same, nie udałoby nam się, zobaczyć choćby połowy.




Jeździłyśmy więc klimatyzowanym busikiem, z grupą turystów rozmawiających cały czas o tym samym, co kto widział, gdzie był, czym i  jak dojechał. Każdy ten dialog był sztuczny i napuszony. Każdy taki sam. Młodzi i podstarzali, na siłę wyluzowani backpackerzy przechwalali się pobytami w egzotycznych miejscach świata. Doradzali sobie i wymądrzali się, jakby byli Tiziano Terzani, który spędził  w Azji 3/4 swojego życia. Oni wykupując "combo" wycieczkę: Tajlandia - Laos - Wietnam - Kambodża w jednym, po kilku dniach spędzonych w tych krajach, są mądrzejsi od przysłowiowego radia.



Na szczęście nie tylko takich ludzi spotkałyśmy na naszej drodze. 

W cichym Champsak, poznałyśmy ciekawą i niesamowitą australijską nauczycielkę, która od 35 lat podróżuje sama po Azji. To opowieści właśnie tej osoby słuchałyśmy godzinami i dopytywałyśmy o doświadczenia. Poznałyśmy się w nastrojowej restauracji z widokiem na Mekong. Już wieczór wcześniej wymieniłyśmy powitanie, co ośmieliło nas nawiązać kontakt następnego dnia. Po krótkiej rozmowie okazało się, że owa dojrzała Pani wylądowała w Laosie przez przypadek. Intuicja przywiodła ją do małego Champasak. Podczas rozmowy wyznała nam, że nie ma pieniędzy, a na tej małej prowincji nie ma bankomatu. I właśnie jej dylematem jest zamówić Beer Lao, czy sałatkę z owoców, bo stać ja tylko na jedno.

Marta zasugerowała, by zamówiła sałatkę, a my postawimy Beer Lao. I tak zrobiłyśmy. W rewanżu Australijska Nauczycielka raczyła nas opowieściami z podróży po Azji, tuż po rewolucji w Kambodży.

Nasze drogi splotły się raz jeszcze, przez przypadek następnego dnia, w mieście nijakim, w Pakse.






sobota, 15 września 2012

W drodze do miasta ważek

Do Vientiane przyleciałyśmy z opóźnieniem, ale na skrzydłach pachnącego nowością airbusa A320, który należał do rodziny Lao Airlines niespełna tydzień. Lot trwał 25 minut. Laos z lotu ptaka wyglądał jak magiczna kraina dobrych hobbitów, soczyście zielony i miękki jak dywan z mchu. Brunatny Mekong lśnił w słońcu i wił się wzdłuż kraju niczym błotny wąż.



W Vientiane mieszkałyśmy w hotelu Khamvongsa, w którym czułyśmy się jak w starym filmie. Biało-czarna posadzka, stary, duży, ciemny bar oraz leniwe wiatraki, cięły gorące powietrze, hipnotyzowały i przenosiły w czasie. Nastrój starych Indochin zawisł pod sufitem pięknego patio z bambusowymi stolikami, skrytymi pośród drzewek i palm rosnących wewnątrz. Na ścianach wisiały stare mapy i zdjęcia. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie gości w lnianych garniturach i słomkowych kapeluszach, na stoliku leżał stary analogiczny aparat ... w skórzanym futerale.

Nasz pokój był duży i przestronny, urządzony w podobnym, surowym klimacie z ogromnym łóżkiem pośrodku. Wewnątrz panował przyjemny chłód. Stolicy najbardziej ciekawa była Marta. Nurtowało ją komunistyczne miasto, więc bardzo szybko wyruszyłyśmy na spacer, zanim zasnęło w mroku.

Vientiane przypominało nieco khmerskie Phnom Penh, choć już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że jest bogatsze. Charakteryzowało się podobną niską zabudową, ale siedziby firm były szklane, bogate i zimne jak wszystkie stołeczne korporacje świata. Nad ulicami wisiały nisko splecione warkocze grubych kabli, jak w każdym azjatyckim mieście. Zmrok zapadł szybko. Po zachodzie słońca, gdy powietrze lekko się ochłodziło na ulice wylegli turyści i mieszkańcy miasta. W knajpkach zrobiło się tłoczno. Zjadłyśmy późną kolację i poszłyśmy spać. 
 
Vientiane przypominało nieco khmerskie Phnom Penh, choć już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że jest bogatsze. Charakteryzowało się podobną niską zabudową, ale siedziby firm były szklane, bogate i zimne jak wszystkie stołeczne korporacje świata. Nad ulicami wisiały nisko splecione warkocze grubych kabli, jak w każdym azjatyckim mieście. Zmrok zapadł szybko. Po zachodzie słońca, gdy powietrze lekko się ochłodziło na ulice wylegli turyści i mieszkańcy miasta. W knajpkach zrobiło się tłoczno. Zjadłyśmy późną kolację i poszłyśmy spać. 



Rano po wspaniałym śniadaniu, przy laotańskiej kawie, z gazetą Vientiane Post, w której znalazłyśmy artykuł o Polsce, wyruszyłyśmy na zwiedzanie miasta. Nie będę Was zanudzać nazwami kolejnych świątyń, bo tego dnia sama miałam ich dość. Wieczorem nadszedł czas na pakowanie. Nasz samolot do Pakse odlatywał już o 7 rano. Wstałyśmy przed 5, kiedy stolica pogrążona była jeszcze we śnie. Ty razem, znany nam dobrze ATR-ek odleciał o czasie. W Pakse znalazłyśmy kierowcę tuk-tuka, który za 10 razy więcej niż lokalny autobus, zawiózł nas do Champasak. To nie był interes życia, ale trudno... 
I tak dotarłyśmy do miasteczka, w którym nie było nic, a do którego tłumnie przybywali turyści, by zobaczyć antyczną Wat Pho


W celu zrefundowania nadwyrężonych funduszy, wynajęłyśmy skromny pokój. W miasteczku, w którym nie było nic, panował niemiłosierny upał. Szukałyśmy schronienia w cieniu. Zasiadłyśmy na tarasie nad Mekongiem, przy zimnym ryżowym beer Lao i każda z nas oddała się pisaniu w swoim własnym zeszycie.

I tak już piszemy od kilku dni, dla Was i dla siebie, by zapamiętać na dłużej, by nic nie umknęło i nie uleciało.

Champasak nazwałam miastem ważek. Te piękne owady z atramentowymi i czerwonymi skrzydełkami, latały stadami, dosłownie wszędzie. Dookoła słychać było tylko ich brzęczenie. 
 
W Laosie zgodnie z prawem wszystkie bary, knajpy i inne przybytki usługowe zamykane są o 23.30. Kiedy wszystkie inne azjatyckie miasta budzą się do nocnego życia, Laos zapada w głęboki sen, by zbudzony pianiem koguta, tuż przed świtem wziąć udział w ceremonii ofiarowania.
Byłyśmy już w połowie podróży, nasze organizmy były już całkowicie przestawione i domagały się snu o 21.00. Codziennie wstawałyśmy bardzo wcześnie, by uniknąć upału, który tu na południu, dawał nam się ostro we znaki. 



Drugiego dnia w ważkowym mieście wynajęłyśmy rowery i wyruszyłyśmy w głąb prowincji Champasak na poszukiwanie ruin antycznego khmerskiego miasta-państwa i pięknej Wat Phu. Dzięki temu, że wyruszyłyśmy wczesnym rankiem, udało się nam uniknąć tłumów turystów, przybywających klimatyzowanymi busami.


My upocone, ogorzałe od słońca i szczęśliwe, pedowałyśmy dalej mijając spokojne wioski, uprawne ziemie i ryżowe pole. Mijałyśmy ludzi pogrążonych w pracy, zajętych codziennymi czynnościami, machałyśmy roześmianym dzieciakom, odganiałyśmy śpiące na środku drogi ospałe krowy i psy. Jadąc powoli, kosztowałyśmy subtelnie nastrój tego kraju,  żyjącego w symbiozie z matką naturą i matką rzeką. Mekong daje życie i pożywienie. Jest też główną autostradą kraju. Z wszechobecnych portów, można popłynąć dalej, na łodzi, łódeczce lub promie. Pedałując coraz wolniej, witałyśmy z ludźmi, uśmiechając się szeroko tak jak oni do nas. Bo Ci ludzie wciąż się uśmiechają, pomimo strasznej historii, w której przyszło brać im udział.
W trakcie "amerykańskiej wojny" w Wietnamie, wujaszek Ho Chi Minh właśnie przez Laos, przeprowadził swój szlak.  To spowodowało notoryczne i bezlitosne bombardowanie Laosu przez Amerykanów. Statystyki mówią, że na ten niewinny kraj spadło więcej bomb niż podczas II wojny światowej na Europę. Bomby wybuchały co 8 minut, przez 9 lat. 
Po południu wybrałyśmy się na masaż do lokalnego spa. Po drodze zjadłyśmy kilka ugrillowanych na patyku wątróbek, w miejscu do którego nie dotarli turyści. Pani 'kucharka' nie rozumiała ani słowa po angielsku, co zupełnie nam nie przeszkadzało w porozumieniu się. Goszczono nas ciepło i serdecznie. Masując się po brzuchu pokazałam, wątróbki są przepyszne, czym wywołałam ogólny śmiech.
W ciepły, lepki wieczór nad Mekongiem pakowałyśmy się, by wyruszyć do Pakse.