sobota, 15 września 2012

W drodze do miasta ważek

Do Vientiane przyleciałyśmy z opóźnieniem, ale na skrzydłach pachnącego nowością airbusa A320, który należał do rodziny Lao Airlines niespełna tydzień. Lot trwał 25 minut. Laos z lotu ptaka wyglądał jak magiczna kraina dobrych hobbitów, soczyście zielony i miękki jak dywan z mchu. Brunatny Mekong lśnił w słońcu i wił się wzdłuż kraju niczym błotny wąż.



W Vientiane mieszkałyśmy w hotelu Khamvongsa, w którym czułyśmy się jak w starym filmie. Biało-czarna posadzka, stary, duży, ciemny bar oraz leniwe wiatraki, cięły gorące powietrze, hipnotyzowały i przenosiły w czasie. Nastrój starych Indochin zawisł pod sufitem pięknego patio z bambusowymi stolikami, skrytymi pośród drzewek i palm rosnących wewnątrz. Na ścianach wisiały stare mapy i zdjęcia. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie gości w lnianych garniturach i słomkowych kapeluszach, na stoliku leżał stary analogiczny aparat ... w skórzanym futerale.

Nasz pokój był duży i przestronny, urządzony w podobnym, surowym klimacie z ogromnym łóżkiem pośrodku. Wewnątrz panował przyjemny chłód. Stolicy najbardziej ciekawa była Marta. Nurtowało ją komunistyczne miasto, więc bardzo szybko wyruszyłyśmy na spacer, zanim zasnęło w mroku.

Vientiane przypominało nieco khmerskie Phnom Penh, choć już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że jest bogatsze. Charakteryzowało się podobną niską zabudową, ale siedziby firm były szklane, bogate i zimne jak wszystkie stołeczne korporacje świata. Nad ulicami wisiały nisko splecione warkocze grubych kabli, jak w każdym azjatyckim mieście. Zmrok zapadł szybko. Po zachodzie słońca, gdy powietrze lekko się ochłodziło na ulice wylegli turyści i mieszkańcy miasta. W knajpkach zrobiło się tłoczno. Zjadłyśmy późną kolację i poszłyśmy spać. 
 
Vientiane przypominało nieco khmerskie Phnom Penh, choć już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że jest bogatsze. Charakteryzowało się podobną niską zabudową, ale siedziby firm były szklane, bogate i zimne jak wszystkie stołeczne korporacje świata. Nad ulicami wisiały nisko splecione warkocze grubych kabli, jak w każdym azjatyckim mieście. Zmrok zapadł szybko. Po zachodzie słońca, gdy powietrze lekko się ochłodziło na ulice wylegli turyści i mieszkańcy miasta. W knajpkach zrobiło się tłoczno. Zjadłyśmy późną kolację i poszłyśmy spać. 



Rano po wspaniałym śniadaniu, przy laotańskiej kawie, z gazetą Vientiane Post, w której znalazłyśmy artykuł o Polsce, wyruszyłyśmy na zwiedzanie miasta. Nie będę Was zanudzać nazwami kolejnych świątyń, bo tego dnia sama miałam ich dość. Wieczorem nadszedł czas na pakowanie. Nasz samolot do Pakse odlatywał już o 7 rano. Wstałyśmy przed 5, kiedy stolica pogrążona była jeszcze we śnie. Ty razem, znany nam dobrze ATR-ek odleciał o czasie. W Pakse znalazłyśmy kierowcę tuk-tuka, który za 10 razy więcej niż lokalny autobus, zawiózł nas do Champasak. To nie był interes życia, ale trudno... 
I tak dotarłyśmy do miasteczka, w którym nie było nic, a do którego tłumnie przybywali turyści, by zobaczyć antyczną Wat Pho


W celu zrefundowania nadwyrężonych funduszy, wynajęłyśmy skromny pokój. W miasteczku, w którym nie było nic, panował niemiłosierny upał. Szukałyśmy schronienia w cieniu. Zasiadłyśmy na tarasie nad Mekongiem, przy zimnym ryżowym beer Lao i każda z nas oddała się pisaniu w swoim własnym zeszycie.

I tak już piszemy od kilku dni, dla Was i dla siebie, by zapamiętać na dłużej, by nic nie umknęło i nie uleciało.

Champasak nazwałam miastem ważek. Te piękne owady z atramentowymi i czerwonymi skrzydełkami, latały stadami, dosłownie wszędzie. Dookoła słychać było tylko ich brzęczenie. 
 
W Laosie zgodnie z prawem wszystkie bary, knajpy i inne przybytki usługowe zamykane są o 23.30. Kiedy wszystkie inne azjatyckie miasta budzą się do nocnego życia, Laos zapada w głęboki sen, by zbudzony pianiem koguta, tuż przed świtem wziąć udział w ceremonii ofiarowania.
Byłyśmy już w połowie podróży, nasze organizmy były już całkowicie przestawione i domagały się snu o 21.00. Codziennie wstawałyśmy bardzo wcześnie, by uniknąć upału, który tu na południu, dawał nam się ostro we znaki. 



Drugiego dnia w ważkowym mieście wynajęłyśmy rowery i wyruszyłyśmy w głąb prowincji Champasak na poszukiwanie ruin antycznego khmerskiego miasta-państwa i pięknej Wat Phu. Dzięki temu, że wyruszyłyśmy wczesnym rankiem, udało się nam uniknąć tłumów turystów, przybywających klimatyzowanymi busami.


My upocone, ogorzałe od słońca i szczęśliwe, pedowałyśmy dalej mijając spokojne wioski, uprawne ziemie i ryżowe pole. Mijałyśmy ludzi pogrążonych w pracy, zajętych codziennymi czynnościami, machałyśmy roześmianym dzieciakom, odganiałyśmy śpiące na środku drogi ospałe krowy i psy. Jadąc powoli, kosztowałyśmy subtelnie nastrój tego kraju,  żyjącego w symbiozie z matką naturą i matką rzeką. Mekong daje życie i pożywienie. Jest też główną autostradą kraju. Z wszechobecnych portów, można popłynąć dalej, na łodzi, łódeczce lub promie. Pedałując coraz wolniej, witałyśmy z ludźmi, uśmiechając się szeroko tak jak oni do nas. Bo Ci ludzie wciąż się uśmiechają, pomimo strasznej historii, w której przyszło brać im udział.
W trakcie "amerykańskiej wojny" w Wietnamie, wujaszek Ho Chi Minh właśnie przez Laos, przeprowadził swój szlak.  To spowodowało notoryczne i bezlitosne bombardowanie Laosu przez Amerykanów. Statystyki mówią, że na ten niewinny kraj spadło więcej bomb niż podczas II wojny światowej na Europę. Bomby wybuchały co 8 minut, przez 9 lat. 
Po południu wybrałyśmy się na masaż do lokalnego spa. Po drodze zjadłyśmy kilka ugrillowanych na patyku wątróbek, w miejscu do którego nie dotarli turyści. Pani 'kucharka' nie rozumiała ani słowa po angielsku, co zupełnie nam nie przeszkadzało w porozumieniu się. Goszczono nas ciepło i serdecznie. Masując się po brzuchu pokazałam, wątróbki są przepyszne, czym wywołałam ogólny śmiech.
W ciepły, lepki wieczór nad Mekongiem pakowałyśmy się, by wyruszyć do Pakse. 

Na lekcji gotowania

Kolejny dzień w Mieście Mnichów położonym pomiędzy dwiema rzekami Nam Khan River a Mekongiem, spędziłyśmy na lekcji gotowania. Jak przystało na kucharzy z prawdziwego zdarzenia, zaczęłyśmy od zakupów na lokalnym bazarze. Miejsce to odurzyło nas zapachami, tymi przyjemnymi dla nosa i tymi, których nawet najtwardszy nos nie zniesie. 


Czego tam nie było... Świerze warzywa prezentowały całą gamę zieleni, egzotyczne owoce o najdziwniejszych kształtach i nazwach piętrzyły się w ułożonych stosach. Zapach chili drażnił nozdrza, a sos rybny powodował torsje. Słuchałyśmy pilnie Kucharza-Mistrza, gdy opowiadał o ziołach i ich zastosowaniu. Testowałyśmy lokalne potrawy, których nie serwują żadne restauracje. Smakowałyśmy przysmaki przyrządzane z wodorostów, jadłyśmy grzybowe chipsy, gorące kokosowe babeczki i wiele innych pyszności, dostępnych tylko w miejscu takim tak to. Bogactwo przypraw, ziół, warzyw i owoców dostępnych na takim bazarze powoduje zawrót głowy. 



Po zakupie dwóch kilogramów wysokiej jakości ryżu, który kilka dni później zjadły nam mrówki na Don Det, pojechaliśmy tuk-tukami kilka kilometrów za miasto, by w oazie spokoju oddać się sztuce gotowania. Dla każdego adepta szkoły kucharzenia przygotowane były fartuszki i ręczniki oraz stanowisko do przygotowywania potraw, wraz z osprzętem. Po umyciu rąk, przystąpiliśmy do pracy.



Kucharz-Mistrz najpierw omawiał danie, a później doglądał poczynań swoich podopiecznych. Zabawa była świetna. Przez kilka godzin, stworzyłyśmy cztery orientalne dania  i deser, wszystko to pałaszowaliśmy z dumą, przy specjalnie dla nas zastawionym stole. Deser z czerwonego ryżu, gotowany w mleczku kokosowym z owocami, zawładnął moją duszą. Na pożegnanie dostaliśmy przepisy i wróciliśmy do miasta. To był nasz ostatni wieczór w Luang Prabang. Rano wyruszałyśmy do stolicy Laosu-Vientiane.

Pomarańczowa Procesja

Kolejny dzień w Luang Prabang był uroczy i spokojny jak samo miasto. Zwiedziłyśmy wspaniały stary klasztor Wat Xieng Thong, którego, ozdobione mozaikami ściany mieniły się w słońcu jak kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. W świątyni panował nieopisany spokój, w powietrzu unosił się nastrój magii i tajemniczości. Czułam się bezpieczna i ukojona. Przez małe okno, beztrosko wpadał snop światła, podrywając do tańca opiłki kurzu. Usiadłyśmy na wytartym, starym, czerwonym dywanie i wchłaniałyśmy zapach starego drewna i kwaśnego powietrza. Każda z nas była gdzieś indziej, choć obok siebie.



Wieczorem przepłynęłyśmy na drugą stronę Nam Khan River do jednej z najlepszych restauracji w mieście- Dyen Sabai.


photo by NaomiQYTL

Ukryta w cieniu bambusów knajpka, ustrojona migoczącymi światełkami, wyglądała zjawiskowo. Po wyborze stolika, co wcale nie było takie proste, zamówiłyśmy laotańskie BBQ. Kelner rozpalił ogień na jego środku, w specjalnie przygotowanym do tego miejscu. Kiedy węgielki żarzyły się pomarańczowym światłem, postawił na nich naczynie, w którym same miałyśmy gotować to, na co mamy ochotę. Była to jakby miska w misce, lub durszlak w misce. Wokół pływał bulion, a na wystającej części (durszlaka) układało się cieniutko pokrojone kawałki mięsa, które gotowały się w parującym bulionie. Do miski wrzuciłyśmy resztę składników, czyli świeży szpinak, morning glory, jajko, tofu i inne warzywa o niewiadomej nazwie. Zabawa była przednia, jedzenie wspaniałe. Ucztowałyśmy wśród kilkumetrowych bambusów, oświetlonych lampionami. Pod nami płynęła leniwie rzeka, czarna woda rozbudzała wyobraźnię. Niebo usiane było gwiazdami, odwrócony księżyc oświetlał wioślarzom drogę do brzegu po drugiej stronie.

Następnego dnia wstałyśmy przed wschodem słońca. Miasto pozornie wydawało się śpiące. Ulice były puste, sklepiki, knajpki i bary pozamykane. W każdym domu nieśmiało paliło się światło, w świeżym, porannym powietrzu unosił się zapach gotowanego ryżu. Tak pachnie Luang Prabang o poranku. Jak każdego dnia, Mieszkańcy gotowali ryż i przygotowywali dary na procesję mnichów. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, już prawie świtało. Jedna z głównych ulic miasta, po obu stronach wypełniona była ludźmi. Laotańczycy siedzieli na matach z misternie przygotowanymi darami i najlepszej jakości ryżem skrytym w bambusowych koszyczkach. Turyści zaspani, lecz w gotowości z naładowanymi aparatami niecierpliwie czekali na strzał.


Specyficzną ciszę i nastrój oczekiwania przerwał gwałtownie jednostajny rytm wygrywany na bębnach. W ich monotonnym brzmieniu, spokojnym krokiem szli mnisi. Każdy w pomarańczowej szacie z pustą misą, zawieszoną na ramieniu. Bosymi stopami przemierzali ulice miasta, by zebrać posiłek, który będzie tylko tym jednym na cały dzień aż do jutra i kolejnej procesji. Były ich setki. Pomarańczowy łańcuch zdawał się nie mieć końca. Szli w ciszy, młodzi i starzy, wszyscy otuleni w pomarańcz. Laotańczycy wrzucali do mis kuleczki ryżu i owoce, licząc na błogosławieństwo, zmniejszenie ilości wcieleń i osiągnięcie ostatecznego stanu nirwany.





Po zebraniu darów, mnisi wracają do klasztorów i świątyń, mieszkańcy do swoich zajęć, turyści do łóżek. Miasto budzi się w ciszy odchodzących bosych stóp.
I tak od setek lat, tuż przed wschodem słońca, Luang Prabang pachnie gotowanym ryżem a ulice miasta wypełnia pomarańczowa procesja buddyjskich mnichów.