poniedziałek, 28 stycznia 2013

Zaproszenie!

Drodzy Znajomi i Nieznajomi, Przyjaciele oraz wszelkiej maści Podróżnicy. Serdecznie zapraszamy Was na pokaz zdjęć z naszej ostatniej podróży. Gdy za oknem mróz i szaruga, my zabierzemy Was do perełki Azji - do Myanmar! Będą gorące opowieści i zdjęcia. Bądźcie naszymi Szanownymi Gośćmi, a także naszym wspaciem, gdy trema zżera przed gawędziarskim debiutem :-) :-) :-)


Dynamo Cafe, ul. Smolna 16, Warszawa, 16.02.2013 o godzinie 19:00!


niedziela, 27 stycznia 2013

Opowieść z Zatoki Różowych Lotosów

Na łódkę wsiadłyśmy w małym porcie przy kanale, łączącym jezioro z miasteczkiem Nyaungshwe. Płynęliśmy kilkadziesiąt minut przez ptasi rezerwat, zanim dotarliśmy do jeziora.  Inle Lake było tak ogromne, że zlewało się z linią horyzontu. Słońce wciąż chowało się za chmurami, gdy nasza łódź wpłynęła na jezioro. Spokojna tafla wody lekko zafalowała, mącąc wszystkie odcienie błękitu. Pojedyncze krzaczki wodorostów, wystające gdzieniegdzie z wody, zakołysały się przyjemnie, zbudzone naszą wizytą.


Usłyszałyśmy  "Welcome to Inle Lake". To byli słynni jeziorni rybacy, którzy wraz ze swoimi koszami, lekkimi drewnianymi łódkami i jednym wiosłem stanowili jedność krajobrazu. Widok był tak piękny i magiczny, że nie potrafię tego opisać. "Kierowca" naszej łodzi zgasił silnik i zatrzymał czas. Rozległa się fascynująca, niezmącona, niekończąca wspaniała cisza. Woda była przejrzysta i klarowna. Zaglądałam nieśmiało, podglądając bujną krainę wodorostów. Obok, rybacy w słomkowych kapeluszach z jedna nogą sprawnie okręconą wokół wiosła, składali i ponownie zarzucali sieci. Ich powolne, precyzyjne i dokładne ruchy napawały mnie spokojem. To było jak rytuał, jak taniec z Matką Naturą. 





Odpływaliśmy w ciszy, oddalając się od rybaków. Za naszą łodzią leciało kilka mew. Jedne leciały przed nami, jakby nas prowadziły, inne za nami, pilnując nas. Płynęliśmy tak środkiem jeziora prowadzeni kordonem białych mew. Czułam się jakbym była częścią jakiejś starej opowieści, bohaterką pięknej legendy opowiadanej z ust do ust.



Jezioro miało barwę nieba. Było niebieskoszare. Wzrok nie sięgał gdzie się zaczynało, ani tam, gdzie się kończyło. Płynęliśmy po nieznanej krainie bez nieba i ziemi, bez końca i bez początku. Wokół nas była tylko lustrzana tafla wody, upstrzona kwiatami lotosu, których intensywny róż rozbudzał i wyostrzał wzrok. 


Kiedy zatrzymaliśmy się z powodu awarii silnika, byłam tak zahipnotyzowana, że zupełnie się nie przejęłam. Upajałam się ciszą niezmąconą. Po naprawie ruszyliśmy dalej, wpływając w wąskie wodne ulice, wydarte bujnej roślinności, która porastało jezioro. Mijaliśmy i cumowaliśmy w różnych wioskach na wodzie. Jezioro wyglądało jak ogromna podmokła łąka. Nawet krowy pasły się zanurzone do połowy. Na mniej nawodnionych poletkach, uprawiano ogródek. Wszystko działo się na wodzie. Dotarliśmy na targ. Kilkanaście straganów, ustawionych wzdłuż drogi do Świątyni skusiło nas pięknym rękodziełem. Po zakupie dwóch masek, uciekłyśmy do Świątyni. Biel białych Stup odcinała się od bajkowego błękitu nieba. Nagrzane słońcem kafle, parzyły w bose stopy.




Byłyśmy na jeziorze cały dzień. Płynęłyśmy przez wodne wioski, wodne sklepy, warsztaty, wodne restauracje i szkoły. W drodze powrotnej wpłynęliśmy do rodzinnej wioski Taty-kierowcy i Syna-Pomocnika. Tam, ledwo wpełzłam na chybotliwe drewniane czółno, by dokonać samoprezentacji całej wiosce. Czekała na nas Żona-Matka i dwie Córki-Siostry. 

Zaproszono nas do domu. Kiedy wspinałam się niezdarnie po bambusowych schodkach domku na palach, miałam wrażenie, że rozsypie się i rozpadnie pod moim ciężarem. Przyjęto nas w bambusowym salonie. Tata-Mąż włączył radio. Usiedliśmy na przeciwko siebie. Nikt nie mówił po angielsku. Tutaj cisza stała się niezręczna. Uśmiechy tworzyły dialog. Dziewczyny machały nam na pożegnanie, gdy odpływaliśmy.



Wracaliśmy przez Zatokę Różowych Lotosów. Chłopiec podarował mi bukiet wodnych lilii. Byłam oczarowana. Po południu jezioro wyglądało jak ogromne lustro. Krajobraz odbijał się w tafli wody. Było jeszcze piękniej niż rano. Słońce paliło. Chłopiec otworzył nam parasole, byśmy mogły osłonić się przed bezwzględnym słońcem.  Cień przyniósł ulgę i tak już spalonej skórze. Popadłam w błogostan. Dopłynęliśmy do miasteczka na godzinę przed zachodem słońca. Inle Lake zostało ze swoimi rybakami, w krainie bez ziemi i nieba, bez końca i bez początku, w Zatoce Różowych Lotosów.

Home Away From Home

Nocny autobus do Nyaungshwe jechał ponad 10h. Zaraz po wrzuceniu pierwszego biegu, kierowca włączył morderczą klimę oraz kilkudziesięciocalowy telewizor, wiszący pod sufitem, u czoła autobusu. Przez całą noc katowani byliśmy zmrożonym powietrzem, ziejącym z otworów wentylacyjnych nad każdą parą foteli oraz muzycznymi teledyskami, azjatyckimi skeczami oraz filmami akcji klasy -C!

Podróż była długa i męcząca. Pomimo kocy, które wzięłyśmy ze sobą z Warszawy, ciepłych bluz, dodatkowych skarpet i kapturów na głowach, byłyśmy przemarznięte. Mój nos był encyklopedycznym przykładem zdrowego psa, zimny jak lód.

Stopery, które miał ze sobą każdy bardziej doświadczony podróżnik (ci co nie mieli, na pewno nie zapomną następnym razem), tylko nieznacznie tłumiły dźwięki romantycznych birmańskich ballad, płynących bez przerwy z dużych głośników, zawieszonych wzdłuż autobusu. Miłosne wynaturzenia zagłuszały również "Króla Szczurów" Jamesa Clavella, którego audiobooka nagranego miałam na mp3. Dociskając do uszu małe słuchawki z wysiłkiem wsłuchiwałam się w opowieści z singapurskiego więzienia Changi.

W ciągu 10h jazdy z Yangonu do Nyaungshwe, zużytych zostało kilkadziesiąt małych foliowych woreczków, rozdawanych każdemu pasażerowi na początku podróży. Jedni wypełniali je zawartością swoich żołądków, inni wypluwali ślinę zmieszaną ze żutym betelem. W suchym, wyjałowionym powietrzu unosiła się gama zapachów. 



I tak po 10h wraz z Martą, Królem Szczurów, Marlowem i Markiem Kondratem, w roli narratora dotarliśmy do Shwenyaung. Było kilka minut po 4.00, noc otaczała okoliczne pola ciepłym, świeżym snem. Po szybkim rekonesansie, za niewielką opłatą wynajęliśmy minibusa wraz z Grzegorzem-Polakiem, którego poznałyśmy na dworcu autobusowym. Dotarliśmy do naszego hoteliku "Mingalar Inn" w kilkanaście minut. "Home away from Home" hasło przewodnie tego miejsca, okazało się być w  100% prawdziwe w ciągu następnych kilku dni. Doba hotelowa zaczynała się o 11.00, była 5.00 rano. Zostawiłyśmy bagaże i wybrałyśmy się na senny spacer. Włóczyłyśmy się po niewielkim miasteczku, którego sercem był miejscowy targ. Przeciskałyśmy się przez ciasne ścieżki pomiędzy straganami z całą gamą azjatyckich dobroci, tych pachnących i tych cuchnących jak sfermentowany kot. Przez kilka godzin wałęsałyśmy się po miasteczku, podglądając małych mnichów puszczających latawce. Zaprzyjaźniłyśmy się z Panią w pobliskim sklepie, w którym kupiłyśmy zapas wody. O 11.00 wykończone, padłyśmy w naszym czystym, przestronnym, przyjemnym pokoju.





Pomimo faktu, że łóżko przyciągało z siłą mocnego magnesu udało nam się wstać. Wynajęłyśmy rowery i pojechałyśmy do pobliskiej winnicy Red Mountain Estate. Tam zjadłyśmy obiad, skosztowałyśmy czterech gatunków doskonałego birmańskiego wina i wróciłyśmy na rowerach do naszego miasteczka.




Wieczór był miły i chłodny. Z balkonu naszego pokoju, roztaczał się widok na ulicę. Siedziałyśmy w wiklinowych fotelach jak na dachu świata, otoczone aksamitna nocą, patrzyłyśmy w gwiaździste niebo popijając chłodne piwo. Miasteczko zasypiało powoli, powietrze pachniało, na drzewach migotały drobne lampeczki. Siedziałyśmy na dachu swojego świata, zatopione we własnych myślach, pragnieniach, planach i marzeniach.


wtorek, 8 stycznia 2013

Cooking Class

Wczesnym rankiem, przegrywając walkę z upałem, przedzierałyśmy się przez zatłoczony market. Przemierzałyśmy rozbudzone i rozpalone miasto, by stawić się punktualnie na lekcję gotowania. Jak przystało na pilne uczennice, o umówionej godzinie stałyśmy pod Monsoon Restaurant - niczym pierwszoklasistki podczas rozpoczęcia roku szkolnego.

Monsoon okazała się być wspaniałą kolonialną restauracją, pamiętającą kolonialne czasy panowania Brytyjczyków. Ciężkie meble podkreślały jej charakter. Na ścianach wisiały czarno białe portrety Birmańczyków. Pod sufitem wolno obracały się leniwe wiatraki, hipnotyzując spokojem. Otoczyło nas chłodne klimatyzowane powietrze, dając niewiarygodną ulgę rozpalonej skórze. Powitano nas schłodzonym imbirowym napojem podanym w wielkich kielichach. Wszyscy nas oczekiwali.

W Birmie połączenie z internetem to swoisty test charakteru, który my przegrywałyśmy nieustannie. Na połączenie z jakąkolwiek stroną czeka się kilkadziesiąt minut. Nadal niektóre strony są blokowane i nie ma do nich dostępu. Internet chodzi jakby był na korbkę. Szkoda było nam czasu na sprawdzanie poczty i odpowiedzi na wszystkie rezerwacje. Dlatego Ekipa Monsoon Restaurant nie była pewna czy dotrzemy na lekcje. Mimo to wszystko było gotowe.


Po powitalnym napoju zaproszono nas na pierwsze piętro. Wchodziłyśmy ciemnymi, ciężkimi drewnianymi schodami, znajdującymi się tuż nad barem. Na piętrze znajdowała się błękitna sala z białymi meblami. Pod oknami przygotowany był stół z dwupalnikową kuchenką, misa z wodą, świeże ręczniki, fartuszki kuchenne, cała masa noży i narzędzi, przyprawy i produkty. Powitała nas piękna właścicielka lokalu, która płynną angielszczyzną przedstawiła nam szanowną Szefową Kuchni oraz jej asystentów. Wręczono nam mini książki kucharskie z przepisami potraw, które mieliśmy wspólnie gotować. Szefowa wolno i dokładnie tłumaczyła kolejność wykonywanych czynności i zapraszała nas do wyznaczonych zadań. Marta z ochotą chwyciła po nóż wielkości maczety, który był tak ostry że wystarczyło go zbliżyć do pomidora, a rozpadał się na ćwiartki. Zamknęłam na chwile oczy. Wszystko działo się tak szybko, zabawa była wspaniała. Gdy curry dochodziło, lekko się gotując na kuchence, my już kroiłyśmy pomidory wraz z palcami na wyśmienitą tomato salad, którą jeszcze wiele razy kosztowałyśmy w drodze przez Myanmar. 



Kuchnia birmańska nie jest tak pikantna jak pozostałe dania Azji. Najsłynniejsze curry gotuje się bez mleczka kokosowego, inaczej niż w Tajlandii i Kambodży. Potrawy Myanmar urzekają zapachem, kolorem i lekkim smakiem tamaryndu. Szczyptę tej przyprawy zawiera każda birmańska potrawa.

I tak Szefowa dumnie prezentowała kunszt swojej kuchni. Asystenci pomagali Szefowej, a my ... asystentom.

W Birmie mówi się, że która panna nie płacze rzewnymi łzami nad moździerzem, ubijając cebulę, z tej dobra kucharka. Obie przeszłyśmy test pozytywnie. Na koniec zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia i wymieniliśmy podziękowania. 



Na dole czekał na nas przygotowany stolik i degustacja ugotowanych potraw. Tam przeżyłyśmy rozkosz podniebienia, jaka dotąd nie była nam znana. Każda z potraw opowiadała inna historię, każda subtelnie różniła się od poprzedniej, każda pachniała egzotycznie i wyjątkowo. W tych potrawach musiała być magia. Czułam się zaczarowana. Zakochałam się w tamaryndowym smaku Birmy, w uśmiechu ludzi, w ich otwartości i ciekawości.  Znów byłam oczarowana Azją, moją Azją.

Marta robiła listę przypraw i sosów, które trzeba było kupić ...


sobota, 5 stycznia 2013

Złotem otoczone

Wieczór drugiego dnia w Yangonie należał do Shwedagon Paya. Świątynia zbudowana przez króla Okkalapa na tysiącletnim wzgórzu, onieśmiela swoim pięknem. Jeśli wierzyć legendzie, dwaj bracia podróżujący po dalekich krainach, w poszukiwaniu Oświeconego, pozostawili w opiece królowi, osiem kosmyków włosów. Polecili, by ich dobrze strzegł. Król potraktował sprawę niezwykle poważnie. Na świętym wzgórzu wybudował Świątynię i ukrył drogocenne kosmyki w pagodzie ze złota, która zamknięta była w srebrnej, ta z kolei w pagodzie z cyny, następna pokryta była miedzią, kolejna otoczona ołowiem. Na nich stanęła marmurowa pagoda, a na końcu żelazna.



Dziś Shwedagon Paya zachwyca. Mieni się złotem, onieśmiela dostojnością, zaprasza spokojem, kusi tajemniczością. Jest tak piękna, dumna i wyjątkowa, magiczna i niesamowita, że nie znajduję słów, by wyrazić jej piękno. Od chwili kiedy ją ujrzałam, chciałam wspiąć się na szczyt. Czułam się jakbym była ciągnięta przez kogoś po niewidzialnej nitce. Piękno Shwedagon powaliło mnie na kolana. Westchnęłam z zachwytu i rozpłakałam się. Oblało mnie uczucie ciepłe jak kolor złota. Zatonęłam w chwili, jak inni, dla których ma tak duże znaczenie. Usiadłyśmy na ciepłej posadzce, wśród szczęśliwych Birmańczyków. 





Noc otaczała mieniącą się Shwedagon Paya. Nawet Księżyc, choć dostojny - bo w nowiu, wydawał się być onieśmielony Jej pięknem. Niektórzy pod jej osłoną osiągnęli upragniony stan nirwany.


Noc była ciepła i pachnąca.

To "Insein" Station

Rano po załatwieniu wszystkich ważnych spraw, od wymiany pieniędzy, po zakup biletów autobusowych do Nyangshwe, wyruszyłyśmy na dworzec kolejowy w celu odbycia turystycznej podróży życia.

Dworzec wypełniony był podróżnymi prawie po brzegi peronów. Ludzie kłębili się stłoczeni wśród swoich bagaży i dobytków. Niektórzy wyglądali na mieszkańców dworca, jakby byli tam od zawsze, inni czekali na pociąg, który nie wiadomo kiedy przyjedzie. Nikt się nie wściekał, nikt się nie niecierpliwił.



Pokierowano nas uprzejmie na ostatni peron 7. W kasie wyznaczonej tylko dla obcokrajowców, poważny urzędnik wydał nam piękny stary bilet, uprawniający do podróży. Na ścianach dworca wisiały plakaty zachęcające do uprzejmego traktowania turystów. Upał był nie do zniesienia. Z nieba lał się istny żar. Powietrze paliło w płuca jak tani papieros. Każdy szukał odrobiny cienia.



Na peronie 7 zbierali się turyści i miejscowi wybierający się w podróż. Z kilkudziesięciominutowym opóźnieniem, zapełniony do granic możliwości pociąg, wtoczył się na peron. Wszechobecni turyści nagle zniknęli nam z oczu. W tłumie birmańskich podróżnych byłyśmy tylko my. Nie było jak stanąć. Na ławkach wzdłuż okien spali i siedzieli zmęczeni ludzie. Nie było czym oddychać. Pod nogami miałam paczki, paczuszki, skrzynki, tobołki, wiadra, koszyczki, torby, torebeczki i tym podobne. Stałyśmy niewzruszone przy drzwiach, by mieć jakikolwiek dostęp do "świeżego" powietrza. Nasza obecność wywołała poruszenie w tłumie zmęczonych, ospałych podróżnych. Każdy się na nas patrzył, uśmiechał, przysuwał, by być bliżej. Pot lał się ze mnie strumieniami. Na pierwszej stacji wsiadł starszy Pan w czapce z daszkiem a'la Che Guevera, koszulce polo i tradycyjnym męskim birmańskim lungi. Był tak samo zaciekawiony naszą obecnością jak pozostali. Już po kilku minutach, na ogromnym worku wypełnionym trudno określonym towarem, zrobiło się dla nas miejsce. Panowie poklepywali zachęcająco puste miejsca. Usiadłyśmy. Stojące miejsca po nas naturalnie się wypełniły.


Obok mnie siedziała mała dziewczynka, która co kilka minut zamieniała się miejscami ze swoim starszym bratem. Każde z rodzeństwa chciało siedzieć obok mnie. Starszy Pan zagadnął Martę. Pomimo słabej znajomości angielskiego, zrozumiał, że jesteśmy z Polski i do jakiej stacji zmierzamy. Po uzyskaniu informacji od nas, przekazał je głośno w swoim języku, w całym wagonie. Brzmiało to jak: - "dziewczyny są z Polski", - aaaaaaaaaaaaaa, odparł tłum. Po tym ogłoszeniu, wszyscy uśmiechali się jakby jeszcze serdeczniej. Starsza Pani, siedząca na przeciwko poczęstowała nas nasionami dyni. Stałyśmy się częścią społeczności wagonu.

Jechaliśmy stłoczeni, oblepieni własnym dotykiem i potem. My skrępowane, oni nie. Miałam wrażenie że powietrze nie zawiera tlenu. Na kolejnej stacji, wysiadło nasze "siedzenie". Wszyscy pomagali wystawić z wagonu, potężny, napuchnięty czymś worek. Siedzący pod oknem hindus robił nam zdjęcia.



Naszym celem była stacja "Insein". I w tej podróży było coś szalonego, ale też niesamowitego i niezapomnianego. Kiedy wysiadłyśmy, na pożegnanie machali nam wszyscy.