niedziela, 22 września 2013

Ptasi Delikates

Do China Town przyjechałyśmy jaskrawo różową taksówką, w której wypolerowanej karoserii odbijały się migoczące neony z chińskimi znakami. Każdy wyglądał jak wysublimowany wzór na tatuaż. Trudno było uwierzyć, że tak pięknie może wyglądać nazwa hotel lub sklep.

Wysiadłyśmy w centrum chińskiej dzielnicy, która niemal natychmiast po otwarciu drzwi, otoczyła nas kalejdoskopem kolorów i mirażem zapachów. 


W Bangkoku jest ponad 9 tysięcy restauracji, przez co to miasto zyskało przydomek Największej Restauracji Świata. Nie sądzę, by w tej liczbie zawarte były polowe kuchnie, woki na kółkach oraz przybytki, które jednego wieczora są tu, innego tam, serwując wspaniałości Kuchni Azjatyckiej. W całym Bangkoku gdzie okiem sięgnąć, wszyscy coś jedzą, przeżuwają, podgryzają i przekąszają. 


Zapadł już zmrok kiedy dotarłyśmy do China Town. Dookoła nas mieniły się światła a lekki wiatr kołysał wszędzie rozwieszone czerwono - żółte transparenty. Główna ulica wypełniona była autami, które tłoczyły się w kolorowym korku. Barwne taksówki o wściekłych kolorach, zwoziły głodnych turystów i miejscowych z całego miasta na kolację. Niemal w każdej bocznej uliczce, na rogu czy przy krawężniku rozstawione były restauracje. Feeria zapachów pieściła nozdrza, czasem drażniła, czasem intrygowała, żołądki wariowały pobudzone jak byki do walki. Czułam się jak na jakimś festiwalu. Całkowicie wchłonął mnie hipnotyczny gwar, harmider i nastrój tej dzielnicy. China Town tętniło życiem w rytm serca miasta. Byłyśmy oczarowane. Wdychałyśmy słodkie i duszne zapachy, intensywne, ostre i kwaśne. To był pierwszy wieczór w Bangkoku po rocznym odwyku. Czułam się jak narkoman sięgający po pierwszą dawkę po długim detoksie. Bangkok bez wątpienia uzależnia. Niejeden stracił tu serce, zatracił duszę i zaprzedał młodość. 


Nadszedł i na nas czas, by się zatracić w smakach i zapachach. Spacerowałyśmy po wąskich uliczkach, popijając świeżo wyciśnięty sok z granatów, którego kolor zwinnie zamknął w butelce uliczny sprzedawca. Z czułą delikatnością obierał owoce, wyjmując kolorowe kuleczki, które jak klejnoty ukryte były w miąższu. Przecisnął przez praskę skąd zacząć się sączyć słodko cierpki nektar, którego koloru chciałabym mieć lakier do paznokci. Ten zapach ... ten smak ... tak smakuje podróż, na którą czekasz rok, tak smakuje Świat!


Kiedy nasyciłyśmy oczy i duszę i rozbudziłyśmy nasze żołądki do szalonej wściekłości, uciekłyśmy od zgiełku, znikając w małą ciemną uliczkę, na której znajdowały się restauracje serwujące danie, po które właśnie tu przyjechałyśmy.


Restauracja miała typowy, nieciekawy wygląd. Na obu ścianach po sufit znajdowały się półki wypełnione półproduktami na zupę, czyli drogocennymi Gniazdami Salangan. Zupa z jaskółczych gniazd przygotowywana jest na bazie jadalnych gniazd salangan. Zawiera dużą ilość przydatnych dla organizmu mikroelementów - wapnia, potasu i magnezu. Od wieków opisywana jest jako szczególny luksus, który posiada dar ożywiania zmarłych. Jedna z pierwszych europejskich recenzji zupy z ptasich gniazd pochodzi z 1880 roku, została zamieszczona we wspomnieniach niejakiego genltemana J.F. Packarda ...

'Fakt, że Chińczycy mają zupę z ptasich gniazd jest jednym z osiągnięć ich cywilizacji. Zupa z pewnością nie usprawiedliwia sławy, którą się cieszy. Wszyscy byliśmy zgodni - jest pozbawiona smaku"


Zupa z ptasich gniazd występuje w kilku gatunkach, dzięki temu, że gorszy gatunek jest tańszy, mogłyśmy jej skosztować. Zamówiłyśmy jedną zupę podaną w skorupce kokosa. Celowo namówiłam Martę na tą opcję, licząc, że kokos zniweluje smak zupy, który z samej nazwy nie wydawał mi się zachęcający. Podano nam zupę ...


Maleńki kokos, który pełnił rolę miseczki, wypełniony był białą, lekko mleczną cieczą, w której pływały przezroczyste gluty. Zupa z ptasich gniazd pachniała jak wysuszona ptasia kupa i smakowała jak ugotowane siano. Chiński wyszukany luksusowy delikates nie podbił naszych serc pomimo kokosowego niuansu. Raczej nie zamówimy jej już nigdy i zadziwia nas fakt, że są tacy, którzy wydają niemałe pieniądze, by jej skosztować. Ciekawi nas jednak jak smakują słynne stuletnie jaja ...? Może skosztujemy przy następnej wizycie w magicznym China Town gdzie panuje niepowtarzalny klimat ... :) :)


niedziela, 8 września 2013

Wejście Smoków

Czasami jest tak, że nie trzeba pokonywać tysiąca kilometrów, ani płacić tysięcy złotych, by poczuć klimat Azji. Czasami wystarczy pojawić się na Polnej 7 w Warszawie, by dostąpić magicznego rytuału herbaty, kiedy to Mistrz wybiera swojego Ucznia - Następcę. To on jest wybranym, by kontynuować linię przekazu i podążać tą samą ścieżką, wytyczoną przez Mistrzów. 

Ceremonia podawania herbaty to podniosła chwila w każdej szkole Wing Tsun Kung Fu. Jest to wyjątkowy moment kiedy Sifu - Nauczyciel dokonuje wyboru swojego następcy, przygotowując napar z zielonej herbaty. Jest to jedyny moment, kiedy role na chwile się odwracają. Kiedy to wyższy stopniem robi ukłon do stopnia niższego. W Wing Tsun dużą rolę odgrywa chińska tradycja, przywiązanie do hierarchii oraz relacje Nauczyciel - Uczeń, Simui/Sifu - Simei/Sihing. 


Taką samą drogą podążał Bruce Lee, ikona Kung Fu, najbardziej znany Uczeń Mistrza Ip Mana. Jego Kung Fu to nie tylko Sztuka Walki, ale także filozofia życia.



Jeśli tęsknisz za Azją każdego dnia, tak jak my i szukasz czegoś więcej niż dalekich podróży z przewodnikiem w ręku oraz setek przeczytanych książek i mnóstwa obejrzanych filmów, poczuj na własnej skórze czym jest Chińska Sztuka Walki. Jej początki sięgają Dynastii z XVIIIw. i mniszki Ng Moi, która jest dowodem na to, że Wing Tsun jest dla wszystkich. To nie siła i mięśnie są najważniejsze, lecz oddanie, technika i filozofia życia. 

Od ponad 5 lat na Polnej 7 w Warszawie, tradycja ta kultywowana jest przez Simui Annę Wolską (3 stopień mistrzowski), która pielęgnuje duchy Ng Moi, Ip Mana oraz Bruce'a Lee.

Obudź w sobie wojownika! Przyjdź na Polną 7, dotknij Azji w Warszawie, poznaj swoje ukryte moce, spotkaj duchy tradycji Wing Tsun.



Marta (10 stopień uczniowski) podróżuje po Azji od 15 lat, trenuje od prawie 3. To właśnie Wing Tsun Kung Fu dało jej siłę, pewność siebie i pozwoliło przetrwać najtrudniejsze ...


ZAPRASZAMY -->  http://www.eewto.pl/

http://www.youtube.com/watch?v=iwVR-LiCQxw


niedziela, 1 września 2013

Last day in Birma

Jesteśmy od kilku dni na Ngwe Saung Beach. Nie udało nam się niestety poznać historii tajemniczych pagódek znajdujących się na naszej plaży.


Dziś siedzimy w rodzinnej restauracji. Dotarłyśmy tutaj z maleńką latarką w ręku, udając że, nie wiemy co czai się w gąszczu tropikalnej zieleni.  Idąc tu, co kilka sekund coś żwawo umykało spod naszych stóp, inne coś piszczało wściekle i ustępowało miejsca największym ssakom tej planety, powołanym prze Buddę.

Jest wieczór. Na stoliku postawiono nam cieniutką świeczkę przytwierdzoną do puszki po coli, by lepiej nam się pisało. Dziś jestem cicha od rana i bardzo mało mówię. Marta się martwi, bo to przecież rzadkość. A je słucham koncertu cykad i szumu fal rozbijających się o brzeg. Przy stoliku obok biesiaduje birmańska rodzina. Stół ugina się od owoców morza, przyrządzonych na różne sposoby. Byli tu wczoraj, my też tu byłyśmy i będziemy też tu jutro, ostatni raz ... w tej podróży bo czas już zawracać. Dlatego nic nie mówię, bo żal, i płakać się chce...


Birma ugościła nas jak żaden inny kraj. Zaciągam się niezdarnie birmańskim papierosem i udaję, że oczy mi łzawią od dymu. Stukot sztućców idealnie tu współgra z grającymi cykadami. Wszyscy się uśmiechają doglądają, czy niczego nam nie brakuje. Znają już nas od kilku dni. Nie dziwią się że piszemy, są swobodni i naturalni. Każdy je, tylko my pochłonięte jesteśmy pisaniem. Marta zaczęła niedawno. Teraz też nic nie mówi... Czasem warto przestać mówić, tylko słuchać jak wspaniale opowiada świat.


Birma w swojej opowieści jest delikatna i subtelna. Czuła i radosna. Birma to Birmańczycy, wspaniali ludzie o złotych sercach, złotych jak ich pagody, ciekawych jak my, gościnnych jak moja najlepsza Przyjaciółka, uśmiechniętych jak bestroskie dzieci, w których nie ma fałszu i obłudy.

dziękujemy Birmo za tak wspaniałą gościnę ...

W Starożytnym Śnie

Drugi dzień w Starym Baganie spędziłyśmy jeżdżąc na rowerach i zwiedzając starożytne świątynie.
Uciekałyśmy w małe zakurzone ścieżki. Wchodziłyśmy do pustych świątyń, by odetchnąć w ich chłodzie i skryć się przed palącym słońcem.


Czasem byłyśmy tylko my i dostojny Budda, który spoglądał na nas z góry spod przymkniętych powiek. Pomyślałam sobie, że nas lubi.


Wizyty w pustych świątyniach były wspaniałe. Odpoczywałyśmy w chłodnych murach ze starej cegły. Każda z nas pogrążona była we własnych myślach. Każda pragnęła zapamiętać te chwile na zawsze.

Obok świątyń toczyło się normalne życie. Rolnicy uprawiali ziemie, paśli bydło, starsza kobieta zbierała zioła. Jechałyśmy w palącym słońcu, w obłokach kurzu, zlane potem i wciąż spragnione lecz szczęśliwe i uśmiechnięte. Straciłam rachubę ile butelek wody wypiłyśmy tego dnia. Woda smakowała jak boski nektar. Orzeźwiała, rozbudzała, oczyszczała i dodawała sił.


Siedząc w zacienionych murach, które szeptały legendy o zmarłych władcach, towarzystwa dotrzymywał nam wioskowy artysta, którego dzieło zakupiłyśmy na pamiątkę. Był to obraz namalowany na piasku przytwierdzonym do kawałka prześcieradła, specjalnym roślinnym klejem. Przedstawiał kilku mnichów z parasolami, piękny ...


Wróciłyśmy do hotelu kilka godzin po zachodzie słońca. Noc otoczyła Bagan kotarą ciemności. Jechałyśmy na czuja, trzymając w ręku małą latarkę.

To był wspaniały birmański dzień i może mój opis tego nie oddaje bo nie czuć w nim słońca i potu, kurzu i smaku wody ani satysfakcji narastającej w naszych sercach, ale wierzcie mi na słowo. Bagan to jedno z najpiękniejszych miejsc na Ziemi. Tiziano Terzani pisał o nim tak ...


"Niektóre widoki sprawiają, że człowiek czuje się dumny z przynależności do rodzaju ludzkiego. Pagan o świcie jest jednym z nich. Na ogromnej równinie, od której odcina się jedynie srebrzyste lśnienie wielkiej rzeki Irawadi, jasne sylwetki setek pagód wyłaniają się powoli z ciemności i mgły. Eleganckie, lekkie, każda jak zwiewny hymn na cześć Buddy. Ze szczytu świątyni Anandy słychać pianie kogutów , konie stąpające po niewyrównanych jeszcze drogach. Zupełnie jakby jakaś magia zatrzymała tę dolinę w chili minionej wielkości"
"W Azji" - Tiziano Terzani

Powrót do Stolicy Pierwszego Imperium

Z Nyangshwe wyjechałyśmy po trzech dniach. O cały dzień dłużej niż było w planie. Dopadło nas fatalne zatrucie, przez które nie było nawet mowy o dalszej podróży. Tym to sposobem Mandalay niestety zniknęło z naszej trasy przez Birmę.
Tego samego dnia, w wieczornych wiadomościach dowiedziałyśmy się o trzęsieniu ziemi w okolicach Mandalay, gdzie zginęło kilkanaście osób a kilkadziesiąt zostało rannych. Runął most i dwa Klasztory.
Nocny autobus do Stolicy Pierwszego Imperium jechał ponad 10h. Połowa trasy wiodła przez góry. Drogi były kręte i niebezpieczne. Kierowca jechał bardzo ostrożnie i czujnie. Azjatyckim zwyczajem sygnalizował wejście w każdy zakręt używając klaksonu. Dojechałyśmy do Starego Baganu o 4.00 nad ranem. Miasto było całkowicie pogrążone w głębokim śnie. W jednej z kawiarenek paliła się samotna żarówka, dyndająca na łysym kablu. Zaspane ćmy dotrzymywały jej towarzystwa. Do hotelu dojechałyśmy konną dorożką, taka samą, jaką przybył tu nasz Mistrz Tiziano Terzani.


Stukot końskich kopyt odbijał się echem od unoszących się w lekko chłodnym powietrzu snów. Były niemal wyczuwalne jak nasze marzenia, spełnione w tej chwili. Byłyśmy w Paganie, w Stolicy Pierwszego Imperium Birmańskiego, w miejscu w którym Mistrz czuł dumę z bycia człowiekiem. Co Go tak urzekło ...? Miałyśmy się dowiedzieć już za kilka godzin.
Doba w naszym hotelu zaczynała się o 13:00. Na te kilka godzin otrzymałyśmy zastępczy pokój, co było miłym gestem. Byłyśmy wykończone po całonocnej podróży. Zasnęłyśmy natychmiast, gdy Bagan budził się ze snu.
Wczesnym popołudniem rozpoczęłyśmy zwiedzanie. W Baganie na dzień dzisiejszy skatalogowanych jest ponad 3300 świątyń i pogód. Wszystkie stare, piękne, każda z własną historią i legendą. Są rozsypane jak klejnoty po ogromnej powierzchni.
Słońce zbliżało się już do horyzonty gdy dotarłyśmy do Świątyni Shwesandaw Paya, by tak jak Tiziano rozkoszować się widokiem roztaczającym się z wysokości. Na poszczególnych poziomach Świątyni znajdowało się już mnóstwo ludzi.


Najlepsze miejsca zajęli Japończycy wraz ze swoimi obiektywami, długimi niczym słoniowe trąby na ultralekkich statywach. Obok nich pocharkując niesmacznie ustawieni byli Chińczycy z zestawem foto nie gorszym od japońskich braci. Rosjan było widać z daleka, tylko oni fotografowali trzymając w ręku telewizorolaptopy, czyli tablety. Na Shwesandaw Paya gnieździli się ludzie z całego świata. Gdzieś pomiędzy nimi stłoczeni byli birmańscy mnisi.


Gdzieś w gąszczu rozmów słyszałam język polski. Wszyscy czekali na tę jedną chwilę, na zachód słońca nad Baganem. Wszyscy zrobili to samo zdjęcie, różnymi aparatami. Ja też wspięłam się na górę, zrobiłam trzy zdjęcia i ostrożnie zeszłam wcześniej by uniknąć schodzenia w tłumie spotterów, pokonując mój lęk.


Bagan otulił się pomarańczowym szalem, jakby zrobiło mu się chłodno. Ceglaste wieżyczki starych pagód wyglądały z łąk, pól i poletek, tak samo jak lata temu, gdy Tiziano siedział sam na tym dachu świata. Soczysta zieleń bujnej roślinności kontrastowała z niebem.

Grupa birmańskich mnichów wsiadła do swojego autobusu. Ci co się nie zmieścili, jechali na dachu ...