sobota, 25 października 2014

"Poszukiwanie Eldorado w Maroko"

Kiedy opuszczałyśmy Marrakesz przed wschodem słońca, miasto było senne, puste i rozleniwione. Medina spała głębokim snem. Nocne powietrze orzeźwiało uliczki pełne spalin za dnia. Pierwszy napotkany taksówkarz nie miał werwy i łatwo się zgodził na niewygórowaną cenę za nasz kurs. 

Podróż do Fezu miała trwać niecałe 8h, w rzeczywistości spędziłyśmy w autobusie 10h. Wycieńczone podróżą wróciłyśmy do naszego pierwszego hotelu - pałacu - Rijadu na skraju fezkiej mediny. Poczułyśmy się jak u siebie, witane z sympatią przez znajoma Obsługę.


Po krótkim odpoczynku i odświeżeniu, nie tracąc ani chwili wybrałyśmy się na ostatni posiłek oraz zakupy. Nasze podręczne plecaki szybko zapełniły się kulinarnymi skarbami Maroko. Kupiłyśmy osławiony olej arganowy, marokańską herbatę, pastę harisę, kumin, curry, kurkumę, czarny pieprz oraz mieszankę czterech przypraw do tajinu. 


Kiedy fezkie niebo okryła noc, wróciłyśmy na nasz taras, by spędzić tam ostatni wieczór w Maroko.
Siedziałam na dachu Mediny i pisałam ...

"...dookoła nas roztacza się panorama na Medinę. Od piaskowych ścian oświetlonych herbacianym światłem bije znajome ciepło. Przyjemny wiatr tańczy w posadzonej wokół roślinności. Właśnie rozległo się nawoływanie Muzeinów. Poszczególne, tajemnicze Głosy, rozlegają się z kolejnych Minaretów. Tu, u góry panuje nieopisany spokój, na dole miasto tętni życiem. Spoglądam przez barierki otaczające nasz taras, na kobiety, które przyjemny chłód skusił do wyjścia z domu. Po całym dniu pracy, to jest Ich czas na ploteczki, spotkania, wyjście na miasto...

Patrzę na Fez, oświetlony jak świąteczna witryna i chłonę ten widok, by zapamiętać go na długo. Rozwieszone pranie suszy się na wietrze. Dachowe koty idą w nieznane. Gdzieś słychać dziecięcy śmiech."


Fez obdarzyłyśmy dużym sentymentem i oprócz Essaouiry to właśnie tu czułyśmy się najlepiej. Nie przeraziło nas dziewięć tysięcy uliczek, ani też bardzo tradycyjny charakter miasta. Wielką przyjemnością było wrócić na obiad do ulubionej knajpki, być witanym z uśmiechem i sympatią oraz daniem o tytule "welcome from the kitchen" . 

"Żegnamy dziś Maroko pozytywnie zaskoczone. To była nasza pierwsza styczność z kulturą arabską w indywidualnej podróży. Na długo w naszej pamięci pozostanie wyprawa w Góry Atlas, gościnność Berberów, smak miętowej herbaty, marokańskie chleby oraz wspaniałe ciastka.

Jak zwykle czuję niedosyt i chętnie zostałabym dłużej, by móc zobaczyć więcej i więcej. Niestety pora wracać do domu, pisać bloga, by świeżość wspomnień nie uleciała, emocje nie zblakły a zapachy nie wywietrzały."

Do następnej podróży już tylko rok ...!

Czy odnalazłyśmy w Maroko nasze Eldorado...? Jak zwykle, w każdej podróży TAK- jego skrawek. Bo w poszukiwaniu legendarnej Krainy złotem płynącej nie chodzi o jej odnalezienie, lecz  właśnie jej poszukiwanie, podróżowanie zakurzoną drogą po nieznanych szlakach z plecakiem, zeszytem 
i otwartym sercem ....:)





"Atlas Mountains"

Na wyprawę w Góry Atlas czekałyśmy długo, to miał być ten moment, ta chwila, dotknięcia Maroko, do którego chciałyśmy przyjechać tak bardzo. I stało się ... Wczesnym rankiem wyruszyłyśmy z Marrakeszu w Góry Atlas, wraz z naszym przewodnikiem i dziewczyną z Anglii. Jechaliśmy samochodem w kierunku Gór. 



Krajobraz za miastem zmieniał się z minuty na minutę, a Góry przed nami wyglądały jak majestatyczne duchy we mgle. Dolina Ourika, do której dotarliśmy w niewiele ponad godzinę, okazała się wspaniałym miejscem dla ukojenia zmysłów. Wszechobecne restauracyjki usytuowane wzdłuż prawie wyschniętego koryta rzeki, zachęcały swym urokiem, klimatem i zapachem gotowanego tajinu. Rdzenni mieszkańcy Maroko, którzy osiedlili się tam na długo przed przybyciem Arabów, wybrali sobie bez wątpienia piękne miejsce do życia. Intensywna czerwień gór bogatych w składniki mineralne, kontrastowała z błękitem nieba i zielenią, która obfitowała odcieniami w tym właśnie rejonie. Tereny po których jechaliśmy, słyną z upraw jabłek, granatów, oliwek oraz migdałów. 



Po drodze, w małej barberskiej wiosce czekał na nas przewodnik, który poprowadził nas wśród Gór do Wodospadu. Wspinaczka nie była trudna, nawet dla moich chorych nóg. Czułam się świetnie, że mogę iść a powietrze i otaczające mnie widoki, dodawały mi sił. Zapomniałam prawie o mojej chorobie i szłam z rozszerzonymi źrenicami, jak małe dziecko po lizaka. Szybko dotarliśmy do celu. Wodospad spływał ze skał niewielką kaskadą. Dookoła powietrze było krystalicznie świeże i czyste. Panowała urzekająca cisza i spokój. To był właśnie ten moment, ta chwila, w której człowiek-podróżnik zatrzymuję się, a wraz z nim czas. Słychać wtedy serce świata, jak bije tylko dla Ciebie - Podróżniku. 


Tego dnia wrażeń nie było końca. Jechaliśmy dalej przez doliny Gór Atlas. Z każdym kilometrem krajobraz zmieniał się diametralnie. Raz jechaliśmy lesistymi drogami a zapach iglaków wdzierał się przez okna samochodu. Innym razem widzieliśmy za oknami wyschnięte, spękane suszą pola. Każdy z widoków, okraszony był majestatycznym krajobrazem niepowtarzalnym Gór Atlas, które śledziły nas, jakby bały się nas zgubić. 



Jednym z najwspanialszych przeżyć, był obiad u barberskiej rodziny, na który zostaliśmy zaproszeni. Głową rodziny był nikt inny jak sam wioskowy Imam. Wybrany przez wioskową społeczność, stał na czele islamskiej wioski, w której byliśmy gośćmi. Specjalnie dla nas, przygotowano stół pośród Gór na naturalnie powstałym tarasie. Tajin z kurczakiem gotowany w tradycyjny sposób na ogniu, był najlepszym jaki jadłam do tej pory. Kuskus dochodził w glinianym naczyniu na parze, gdy oprowadzano nas po domu. Na stole pojawiła się również marokańska sałatka z pomidorów i soczystej cebuli oraz deser - świeże, tryskające sokiem granaty i jabłka z okolicznych sadów. Królewska uczta, której byłyśmy gośćmi, zakończyła się podaniem miętowej marokańskiej, mocnej herbaty.


Wokół nas panowała niezmącona cisza. Trzy okoliczne wioski wydawały się uśpione rozgrzanym słońcem. kiedy nagle rozległ się głos Imama, nawołującego do Minaretu. Wezwanie do modlitwy pochwyciło echo i poniosło wśród Gór Atlas. Gdzieś w oddali, w odpowiedzi zaryczał osiołek. Piłyśmy herbatę na dachu Maroko, urzeczone magią chwili, miejsca i czasu, który się zatrzymał.




"W czerwonym mieście - Marrakesh"

Pierwsze kroki w Marrakeszu skierowałyśmy na osławiony plac Jemaa El Fna. Panował tam niewiarygodny tłok i zgiełk. Uliczni handlarze przekrzykiwali się w oferowaniu swoich produktów. Zaklinacze węży zahipnotyzowali jadowite płazy do nieprzytomności. Obok nas jakiś mężczyzna prowadził zaciekły dialog z małpka kapucynką. 



Na targu można było kupić wszystko; maleńkie żółwie, lekko śnięte kameleony, wypchane jaszczurki, kolorowe przyprawy, świeże i suszone mięsiste owoce, ubrania i tysiące innych rzeczy. Plac Jemaa el Fna tętnił życiem i przyprawiał o ból głowy. Oblany herbacianym światłem, migający od zapalonych na sprzedaż latarenek tworzył kadr, którego żaden aparat nie mógł zignorować. 



Chcąc sfotografować wyjątkowy klimat tego miejsca, niechcący uchwyciłam mężczyznę kręcącego piruety pomponem przytwierdzonym do czapki. Komponując kadr zdjęcia, nawet nie zauważyłam milimetrowej sylwetki owego "perfomera". On za to zauważył jednak mój mały obiektyw, rzekomo skierowany w jego stronę. Mój przypadkowy "obiekt" okazał się niewiarygodnie wrażliwy i wyczulony na punkcie swych "pomponowych" akrobacji i zażądał zapłaty za pokaz, czyli za zdjęcie. 

Nie chcąc płacić wymyślonej opłaty, usunęłyśmy na oczach zainteresowanego nieszczęsne zdjęcie, ale artysta mimo to rozpoznawał się nawet na ujęciach z Birmy, obecnych nadal na karcie po poprzednim urlopie sprzed roku. Zniesmaczone bezpodstawnymi oskarżeniami, uznałyśmy że prościej będzie zapłacić rozjuszonemu oszustowi. 



Pierwotna cena oscylowała wokół 5 euro. Gdy zaczęło robić się coraz mniej przyjemnie, a głos Pana oszusta coraz mocniej nadwyrężał wytrzymałość naszych bębenków, odprawiłyśmy go dając 20 Dhs (czyli ok. 2,5$). Kiedy odszedł, mrucząc coś pod nosem z pomponiastą czapka pod pachą, poczułam niesmak i złość. Ochota na zwiedzanie placu gdzieś się rozpłynęła. Zaczęłyśmy czuć się źle i nieswojo w narastającym tłumie i chaosie. 

Pomimo, że Plac spowiła całkowita ciemność a otaczające stragany mieniły się ciepłymi kolorami i cudownymi zapachami, skryłyśmy się w niewielkiej knajpce serwującej kebabowe przysmaki. Po zasileniu żołądków i uzupełnieniu poziomu cukru dzięki miętowej herbacie, ruszyłyśmy dalej. Spacerowałyśmy po placu oraz jego okolicach, przeciskając się przez tłumy sprzedawców i naganiaczy wykrzykujących z rozkoszą polskie bluźnierstwa, słysząc z naszych ust polski język. Myślałam, że wrażeń na ten wieczór już wystarczy, ale polskie wulgaryzmy na Placu Jamaa El Fna, to było dla nas za wiele. Nie mogąc się odnaleźć w wymuszonym, sztucznym, nieprawdziwym obrazie Placu Jamaa el Fna, ruszyłyśmy w drogę powrotną do hotelu przez Medinę. Zauroczone fezką Mediną, ta w Marrakeszu nie wywarła na nas dużego wrażenia, wręcz przeciwnie. Smród spalin wisiał w powietrzu, oblepiając mury i całe ciało. Miałam wrażenie, że chwilami w ciasnych uliczkach, trudno było oddychać. Chodzenie utrudniały wszechobecne zdezelowane motory
i skutery. 


Marrakesz zwany Czerwonym Miastem oraz Otwartą Afryka, pozostawił we mnie uczucie niesmaku oraz rozczarowania. Przyznam, że nie poświęciłyśmy temu miastu należytej uwagi i jestem przekonana, aby je poznać, należy się w nim zatracić. My nie miałyśmy tyle czasu, aby przekonać się o tym jak Otwartą Afryką jest Marrakesz. W tym krótkim czasie naszego pobytu w tym mieście, już od pierwszych chwil nie czułyśmy się bezpiecznie, ani też mile witane. Po wizycie na Placu Jamaa El Fna, poszłyśmy wcześnie spać, starając się zapomnieć o niemiłych wrażeniach.