piątek, 6 marca 2015

W tunelach Cu Chi

Do tunelów Cu Chi jechałyśmy autobusem przez budzące się leniwie miasto. W ulicznych kawiarenkach mieszkańcy raczyli się mocną kawą, wolno spływającą z blaszanych zaparzaczy wprost do kufelka z gęstym, słodkim mlekiem.

W ocienionych zielonych parkach ćwiczyli, tańczyli i biegali ludzie. Następnego dnia rano dołączyła do nich Marta, ćwicząc formę Chum - Kiu.


W zaspanym autobusie pełnym turystów, pełnym werwy głosem powitał nas przewodnik o amerykańskim przydomku "Mr Bean". Niepozorny, szczupły człowiek o smutnych oczach, nerwowo poprawiający pasek w za dużych spodniach, mówił o sobie wietnamską odmianą języka angielskiego (amerykańskiego).

Podróż w upale, w nieznośnych saigońskich korkach znużyła pasażerów. Mr Bean zapytał żywym głosem, czy chcemy wysłuchać jego opowieści. Wziął do ręki mikrofon, po autobusie popłynęła Jego historia.

Jako niespełna 20-latek przyłączył się do Armii Amerykańskiej, by walczyć z siłami Viet-Cong-u. W pierwszych słowach nazwał siebie złym człowiekiem bez kraju i pochodzenia, by nie pozostawić nikomu złudzeń. W autobusie nastała grobowa cisza. Historia Mr Beana towarzyszyła nam do końca dnia i stawała się coraz bardziej prawdziwa z każdym mijanym kilometrem i każdą chwilą. Nikt z nas nie zapytał Mr Beana z jakich pobudek, dlaczego przyłączył się do armii wroga. Po tylu latach od zakończenia wojny, kiedy historia rozlicza przeszłość i nic nie jest jednoznaczne, nurtował mnie początek Jego historii.


Podczas walk w dżungli pod Saigonem, gdzie zakamuflowane tunele Viet-Congu skrywały podziemne magazyny żywności, produkcję broni, bunkry mieszkalne, Mr Bean stracił najlepsze lata swojego życia. Trzymając w błocie karabin i granaty zgubił radość i młodość, swą miłość i szczęście. Jego Kobieta zginęła podczas walk.

dojechaliśmy ...

W dżungli panował nieznośny upał. Powietrze było ciężkie i duszne. Zatrzymaliśmy się przy kraterze po bombie B52. Mr Bean opowiadał zainteresowanym aspekty techniczne, kiedy nagle rozległy się strzały. Oczami wyobraźni przeniosłam się do czasów wojny. Ciarki przeszły mi po skórze. Słyszałam latające helikoptery, przerażający, niosący śmierć huk. Dźwięk karabinów niósł się z pobliskiej strzelnicy, na której turyści mogli wypróbować sprzęt militarny.


Zwiedzaliśmy dalej słuchając opowieści o tunelach i wojnie. Tunele Cu Chi ciągną się ponad 200 km. Wybudowane gołymi rękami przez mieszkańców wioski Cu Chi stały się siedzibą Viet-Congu, dając im niewiarygodną przewagę nad wrogiem. Mr Bean opowiadał nam o próbach znalezienia zakamuflowanych wejść. Opowiadał o sprowadzaniu psów tropiących przez Armię Amerykańską. Również o usilnych próbach podpalenia, zalania czy bombardowania tuneli. Omal wszystkie próby zakończyły się fiaskiem.



Jeden z tuneli prowadził prosto do bazy USA. Żołnierze Viet-Congu skradali się nim w nocy, by kraść amunicję. Las naszpikowany był śmiertelnymi pułapkami. Tunele zostały zdobyte po spuszczeniu bomby napalmowej, która wypaliła cały las i umożliwiła wytropienie ludzi lasu.

Mr Bean usiadł w kucki, wyciągnął papierosa i opowiedział o śmierci przyjaciela z bunkra. Przyjaciela, który był młodym amerykańskim chłopakiem tęskniącym za domem i maminym jedzeniem. Miał na imię Steven, pochodził z Colorado. Kiedy mówił do Mr Beana, że tęskni nawet za tornado w swoim kraju, ten odpowiadał mu "tu masz swoje tornado", myśląc o dźwięku wciąż latających nad głowami helikopterów.


Spali razem, bok przy boku w amerykańskim bunkrze, śpiewając smętnie "Hey Jude", popijając czarnego Johny Walkera.

Steven zginął od strzału. Mr Bean zerwał mu z szyi  śmiertelnik i włożył do ust, by móc go później  odnaleźć. W ten prosty sposób, po latach odnajdywano ofiary wojny. Mr Bean sprowadził do domu tysiące amerykańskich ciał. Jak powiedział smutno, "nawet amerykański tyłek, jest już tylko szkieletem podobnym do każdej innej kościstej dupy". Dzięki śmiertelnikom w ustach rozpoznawał swoich.

Kończąc swoją opowieść prosił, byśmy nie oceniali Amerykanów. Powiedział - "to byli chłopcy, jak ja, którzy musieli walczyć bo kazali ONI". Opowiadał jak w tamtych lasach, w których staliśmy, słuchając zapatrzeni, ginęli ludzie w  imię czego? po co?

Zadawał pytania podniesionym tonem, wszyscy milczeliśmy, nikt nie znał odpowiedzi..

Mr Bean poprawił czapkę, zapalił papierosa i zniknął wśród cieni. Jego historia zawisła w gęstym powietrzu.


Good Morning Vietnam in 2015 year!

Saigon 01.01.2015

Poranek 1-go stycznia w Saigonie był słoneczny i ciepły. Wyruszyłyśmy zaraz po śniadaniu, pełne energii po filiżance wietnamskiej kawy ze słodkim, skondensowanym mlekiem. Dla mnie najlepszej kawy na świecie. Po wieczornym teście sprawności, czyli pokonywaniu saigońskich ulic bez zielonego światła, odważnie wtapiałyśmy się w potok sunących skuterów. Nie straszne nam były trąbiące autobusy, rozpędzone motory czy szaleni rowerzyści. Pewnym krokiem wchodziłyśmy na zapełnione do granic ulice w celu przejścia na drugą stronę. 



Spacerując w palącym słońcu i lepkim smogu, dotarłyśmy w  klapkach z obtartymi stopami do Muzeum Wojny. Dostojny gmach budynku, otwarty na cztery strony Świata, przyciągał turystów wszelkiej maści pomimo noworocznego spragnienia. Przed budynkiem znajdowały się militarne skarby Armii USA z czasów wojny w Wietnamie. Dziesiątki turystów pozowało do zdjęć przy uśpionym helikopterze, który czasy boju na szczęście ma już za sobą. Muzeum choć otrzymało wiele światowych nagród, choć z oczywistych powodów przedstawia jedną stronę wojny. 




Oglądając zdjęcia prasowe z lat 1964-1974, poznając bliżej osobowości Reporterów, przedstawionych na krótkich opisach, doceniłam jeszcze bardziej profesjonalizm ich pracy. Doskonałe zdjęcia, choć w bieli i czerni były prawdziwe do bólu. Pozbawione koloru emanowały cierpieniem, krwią, zmęczeniem i smutkiem. Te nieruchome fotografie przeniosły mnie natychmiast w tamte krwawe czasy, kiedy głód i śmierć spowijały Wietnam. To właśnie zdjęcia wzbudziły we mnie najwięcej emocji. W tamtej chwili, w klimatyzowanej, zatłoczonej sali Muzeum Wojny doznałam smutnego wrażenia, że sztuka reporterska na tym poziomie nieuchronnie zamiera. 

    zdjęcie z internetu


             zdjęcie z internetu
 
zdjęcie z internetu

W ostatniej sali Muzeum Wojny przedstawiono zdjęcia ofiar bomb napalmowych zrzucanych w trakcie wojny przez wojska amerykańskie. Obrazy ofiar, zdeformowanych dzieci, chorych ludzi, zniekształconych ciał, były tak straszne, że nie mogłam na nie patrzeć. Duże formaty fotografii potęgowały wrażenie.

Wyszłyśmy w ciszy, chowając się przed zgiełkiem w cieniu helikoptera. W głowie odbijało mi się tylko jedno pytanie "jak oni mogli im to zrobić"? Potężny helikopter stał uśpiony w słońcu jak wojownik w letargu, gotowy zbudzić się do walki w każdej chwili. W wyobraźni usłyszałam głośny huk młócących powietrze śmigieł ....


Wojna w Wietnamie trwała 18 lat. Od 1962 roku Stany Zjednoczone postanowiły "aktywnie poprzeć" zbrojnie i finansowo antykomunistyczny rząd Wietnamu Południowego. Zginęło w niej prawie trzy miliony ludności, w tym głównie ludność cywilna. Do dziś Wietnam jest najbardziej zaminowanym krajem na świecie. Po dziś dzień w wybuchach ginie lub ulega kalectwu ponad tysiąc osób rocznie. 

W Saigonie "wojna amerykańska" (tak nazywają ja miejscowi) stała się swego rodzaju towarem na sprzedaż. Sprzedaje się bardzo dobrze i z biegiem lat budzi coraz mniej kontrowersji spoczywając na ciężkich kartach historii.

Na co dzień w Saigończykach nie widać już cierpienia, smutku czy bolesnych wspomnień. Życie toczy się dalej, choć pewnie każda z rodzin ma swoją historię i krew na rękach. Ci co walczyli pamiętają, bo zapomnieć się nie da, o czym miałyśmy się przekonać już następnego dnia w tunelach Cu Chi.

"Ale Sajgon" :)

Saigon 31.12.2014

Wylądowałyśmy w Ho Chi Minh City (Saigonie) późnym popołudniem. Ulice miasta pełne były skuterów i sam samochodów. Płynęły w różne strony miasta niczym rzeka w kierunku morza. Ostatnie godziny starego roku spędziłyśmy w wąskiej uliczce, w której znajdował się nasz hotelik. Spacerowałyśmy po okolicy, kosztując pierwsze wietnamskie potrawy, stęsknione ich smaku i aromatu po czterech latach od ostatniej wizyty w tym kraju. 



Przysiadłyśmy na malutkich plastikowych krzesełkach, rozmiarem odpowiednie dla krasnali, by zjeść wietnamskie kluski z mięsem i warzywami. Przyrządzone przez korpulentną, uśmiechniętą Kobietę w trzy minuty, niczym wszędzie dostępne zupki instant. Smakowały wybornie. Z podkurczonymi nogami, uśmiechając się do siebie, poruszałyśmy pałeczkami jak światowej sławy dyrygent. Saigon pełen był ludzi miejscowych i tych z całego świata. Pomimo, iż mienił się światełkami, na wszystkich barach i restauracjach widniał napis "Happy New Year 2015", nie było czuć atmosfery zbliżającego się nowego roku. Spacerując po wąskich uliczkach pełnych barów i restauracji, dotarłyśmy na plac przy markecie Ben Thanh. Z każdym krokiem tłum gęstniał, ulicami płynęły wolno rzeki skuterów. W powietrzu unosił się duszny zapach smogu. Na niewielkim skrzyżowaniu pod Marketem Ben Thanh, stała  rozstawiona scena z wielkim napisem "Happy New Year 2015".


Wietnamczycy tłoczyli się w oczekiwaniu na rozpoczęcie występu. Wśród tłumu migały świecące uszy, kolorowe opaski i inne magiczne, noworoczne gadżety. Na każdym rogu można było kupić sztuczny śnieg w sprayu. Chodniki stały się parkingami dla skuterów. Były ich setki. Zaparkowane równiutko, każdy w innym kolorze. 


Zmęczone podróżą i pierwszym zetknięciem z Saigonem, usiadłyśmy w przyjemnej knajpce, by raczyć się zimnym piwem w ostatniej godzinie starego roku. Z otwartej na ulicę knajpy, obserwowałyśmy klimat osławionego językiem powszechnym miasta. Po prostu "Ale Saigon"!!! Turyści wałęsali się w tę i z powrotem w klapkach i spodenkach. Nikt nie miał na sobie balowych strojów i butów na obcasie. Czas mijał leniwie jak w każdy wtorek czy piątkowy wieczór. Mimo to zegar nieubłaganie wskazywał kres starego roku. Ulicą płynęła kakofonia dźwięków, jakby klaksony chciały zagłuszyć muzykę z okolicznych barów. Ludzie wyglądali na szczęśliwych. My też czułyśmy się bardzo dobrze od pierwszych dni w Saigonie. I zmęczenie nagle gdzieś się ulotniło. Wietnamskie piwo dodało nam animuszu. Kilka chwil przed północą rozpoczęło się grupowe świętowanie. Każdy zegar wskazywał inną godzinę, ale kto, by się tym przejmował. Na ulicach rozbrzmiewał głośno stary, nieśmiertelny kawałek Abby "Happy New Year". Ludzie wspólnie śpiewali, tańczyli i skakali opryskując się obficie sztucznym śniegiem w sprayu. 



Niebo rozświetliły kolorowe spotlighty. Muzyka odbijała się o stare ściany budynków. Witałyśmy Nowy Rok w Saigonie, z ludźmi z całego Świata. Nad głowami wirowało kolorowe konfetti i miniaturowe karty do gry. Złapałam czarne wino, - co znaczy? Nie wiem, w tamtej chwili wszystko oznaczało szczęście. Byłam podekscytowana i przejęta. Saigon tętnił muzyką, dźwiękiem wystrzeliwanych fajerwerków. Wszyscy się uśmiechali i życzyli sobie Dobrego Roku. Jak to zwykle ja, bardzo się wzruszyłam będąc częścią tego wydarzenia. Złożyłyśmy sobie życzenia jak tysiące innych ludzi. Robiłyśmy zdjęcia sobie, a inni z nami. Atmosfera radości rozlała się po ulicach Saigonu. Nie wiem czy to właśnie wtedy, czy nieco wcześniej, a może później, zakochałam się w tym mieście. I nastał Nowy Rok 2015 pomimo, że w Polsce dopiero robiliście sałatki i chłodziliście szampana.