poniedziałek, 31 sierpnia 2015

"Nad Rzeką Perfumowaną"

Pierwszy wieczór i następny dzień włóczyłyśmy się leniwie po spokojnym Hue. W porównaniu do Sajgonu, miasto było ciche i wyludnione. Pierwsze kroki skierowałyśmy na brzeg rzeki Perfumowanej, w której mętnych wodach odbijały się kolorowe neony, światła pływającej restauracji, impresje mostu tworzące wodne iluminacje. Smocze łodzie kołysały się leniwie na ciemnej zaspanej rzece. Spacerując po nadrzecznym parku wśród miejscowej młodzieży, uciekałyśmy przed licznymi szczurami, tak szybko jak one przed nami. Codziennie wieczorem owe gryzonie wychodziły tłumnie na kolację w parku, który szybko mianowałam wdzięczną nazwą "park szczurów". 


Na drugim brzegu rzeki Perfumowanej, która swą nazwę zawdzięcza rosnącym w niej niegdyś roślinom o pięknym zapachu, znajdował się miejscowy market. Miejsce, którego nie mogłyśmy pominąć. Azjatyckie markety mają w sobie coś zarówno fascynującego, jak i odpychającego. Zawsze można tam kupić mydło i powidło. Zapach świeżego jedzenia miesza się z dusznym aromatem suszonych ryb, słodkich kadzideł, soczystych, świeżych owoców i lokalnych potraw. Usypane stożki ryżu w różnych gatunkach oraz kolorowych przypraw, zawsze przyciągają nasz wzrok, jak i lokalne smakołyki. 







Przeciskając się w ciasnych alejkach pod dachem z plastikowych worków, przystanęłyśmy przy dwóch stanowiskach gotujących kobiet. Ożywione naszą obecnością zachwalały swoje smakołyki. Nie chcąc urazić żadnej z nich, usiadłyśmy oddzielnie. Zaczęłam od pochłonięcia mocno wypieczonych kawałków wieprzowiny nadzianej na bambusowy patyk. Smak czosnku i chili rozpuścił mi się w ustach topiąc mą duszę w istnej euforii aromatów. Następnie w mojej plastikowej miseczce pojawił się ryżowy placek z krewetkami i przepiórczym jajkiem. Chrupiący placek maczałam w dziwnym zielonym sosie o smaku orzechów. Gdy ja raczyłam się darami kuchni azjatyckiej, pod moim stoliczkiem przemknął śnięty karaluch wielkości kciuka. Marta zajadała się obok, nie zważając na upał, latające muchy i liczne towarzystwo karaluchów. Obie panie były szczęśliwe, nasze brzuchy i podniebienia również. 


W parku szczurów cykady rozpoczęły swój koncert. Wsłuchiwałam się w ich hipnotyczne brzmienie, które tak bardzo kocham w Azji. Neony tworzyły barwne impresje na tafli rzeki perfumowanej a smocze łodzie zasypiały tuląc się do siebie.

Jesteśmy w Hue już trzeci dzień, trzeci wieczór w tym samym barze, przy tym samym stoliku. Pijemy najtańsze z tanich piw w mieście z oszronionych małych kufelków i piszemy ....
Noworoczne, migające światełka oświetlają mój zeszyt. Styropianowy mikołaj uśmiecha się niewyraźnie. Ulica oblana jest herbacianym światłem, cykady brzęczą, w tle słychać muzykę z okolicznych barów i gwar rozmów w językach świata. Jest przyjemny, ciepły wieczór, na niebie świecą pojedyncze gwiazdy. 

Babska Komitywa

Kiedy weszłyśmy na stację kolejową Ga Saigon, pociąg relacji południe-północ stał już na pierwszym peronie. Weszłyśmy do wagonu i szybko znalazłyśmy nasz przedział. Na dolnej kuszetce leżała wysuszona staruszka. Uśmiechnęłam się do niej i skinęłam głową na powitanie. Odmachnęła mi wiotką, pomarszczoną, piękną dłonią. Drugą zasłaniała usta, by zatuszować braki w uzębieniu. Wystające spod dłoni oczy, błyszczały się żywo od uśmiechu. Nasz przedział przeznaczony był dla 6 osób, po 3 kuszetki po obu stronach. Nasze miejsca były środkowe, na tak zwanym pierwszym piętrze. Wrzuciłyśmy plecaki, starsza pani poklepała miejsce obok siebie, zapraszając nas tym samym do przyłączenia się do niej. Usiadłyśmy. Po kilku chwilach przedział zaczął się wypełniać. Szczupły mężczyzna wskoczył na najwyższą leżankę. Położył się wygodnie i trwał tak do końca swojej podróży. Nawet nie wiem kiedy w przedziale zrobił się tłok. Zaczęłyśmy gubić się w liczeniu przychodzących pasażerów. Starsza Pani informowała wszystkich gdzie są nasze miejsca. Kiedy naliczyłyśmy siedem osób, czyli o jedną więcej niż było miejsc, w ostatniej chwili przed odjazdem, na drugą kuszetkę na samej górze wpełzł dwumetrowy człowiek z zachodu. I takim sposobem była nas ósemka w sześciokuszetkowym przedziale. 


Pociąg ruszył co do minuty, zgodnie z rozkładem. Siedziałyśmy na dolnej kuszetce starszej Pani, która wraz z córką wyjaśniła pozostałym, że jedziemy do Hue. Wszyscy przytakiwali z podziwem i uznaniem. I tak rozpoczęła się nasza 20-to godzinna podróż wietnamską koleją Saigon-Hue. Po kilku minutach odwzajemniania uśmiechów, kiwania głowami i przyjaznego poklepywania należałyśmy do kobiecej wspólnoty przedziałowej. Dziewczyny częstowały nas wszystkim co miały i obgadywały nas otwarcie, obserwując każdy nasz ruch.




Ponieważ była już 23:00, pociąg kołysał sennie, wgramoliłyśmy się na swoje miejsca pod czujnym spojrzeniem naszych towarzyszek. Miarowy stukot pociągu szybko uśpił Martę. Córka staruszki przygasiła światło. Zapaliłam lampkę w swojej kuszetce, wyjęłam książkę i okryłam się szczelnie kocem, by ochronić się przed morderczą klimą. Noc minęła nam spokojnie. Rankiem dziewczyny przywitały nas radosnymi uśmiechami. Zjadłyśmy na śniadanie zakupione w Saigonie - Banh Mi, pyszne bagietki nadziewane czym popadnie, czym wzbudziłyśmy masowy zachwyt oraz serię przyjaznych poklepywań po ramionach. Przed nami wciąż było siedem godzin podróży. Wróciłyśmy na swoje miejsca i ponownie zasnęłyśmy. Za oknem zmieniał się krajobraz, w przedziale zmieniali się ludzie a my jechałyśmy dalej. Zmęczone poziomą pozycją stałyśmy na korytarzu patrząc na zmieniające się pejzaże. Pola ryżowe mieniły się w słońcu. Świeże, soczyste i zielone wyglądały jak miękki koc. Czasem przypominały lustra poukładane na polach, odbijające w wodzie otaczające wzgórza. Innym razem kolorowe poletka przypominały barwne ozdobne kapy zszyte grubymi nićmi. Niebo było błękitne a słońce świeciło bezlitośnie nie zważając na ciężko pracujących na polach ludzi, skrytych pod stożkowymi kapeluszami spiętymi tasiemką pod zmęczoną szyją. 



Na godzinę przed Hue jechałyśmy wzdłuż morza południowochińskiego. Widoki zapierały dech w piersiach. Pociąg to znikał w tunelach, to giął się niczym metaliczny wąż nad skalnymi urwiskami. Do Hue dotarłyśmy po niespełna 20 godzinach podróży. O czasie :)