piątek, 25 września 2015

W magicznym lesie

Do lasu namorzynowego przyjechaliśmy autobusem, parkując na polu maniokowym, z którego unosił się dziwny, ostry zapach warzywa. Ruszyliśmy zakurzoną drogą, mijając soczyście zielone pola ryżowe. Przeszliśmy drewniany most, betonowy most oraz żwirowe ścieżki i dotarliśmy do łodzi zacumowanej przy pływającej łące.


Rzeka była całkowicie obrośnięta wodnymi roślinami. Nad rzeczną łąką latały tysiące kolorowych ważek. Gdy wsiedliśmy do łodzi, kadłub rozciął zielony dywan niczym żyletka, zostawiając za sobą wodną bliznę.




Pływaliśmy po wodnym lesie łodzią z silnikiem. Po jakimś czasie przesiedliśmy się do małych łódeczek sterowanych wiosłami. W tej części lasu, w którym żyje niezliczona ilość ptaków i owadów, która jest rezerwatem, nie można było używać silnika.






Mała łódka płynęła cicho pomiędzy drzewami zatopionymi w wodzie. Sunęła sennie, hipnotycznie po zielonej rzece pokrytej zieloną mazią, po której spacerowały ptaki. Siedziałyśmy w zupełnej ciszy, zahipnotyzowane, nieruchome. Las śpiewał na tysiące głosów. Wielkie ptaki biegały po pływającej rzece, jak po łące, nie mocząc nóżek. Gdzieniegdzie rosły różowe lotosy, święte kwiaty, świadome swojego piękna i wyjątkowości. Miałam wrażenie, że w tej ciszy rozkwitają i pysznią się swoim pięknem.



Widok był tak oszałamiająco piękny, że nawet ja nie znajduję słów, by go opisać. W namorzynowym lesie byłyśmy gośćmi, na chwilę, zbyt krótką choć wiem, że to miejsce nie dla człowieka. To królestwo natury, zielona komnata przeznaczona dla wybranych. Miejsce magii, gdzie czas się zatrzymał. Miejsce nierzeczywiste, baśniowe, wyjątkowe i jedyne. Miejsce, o które musimy dbać omijając je z daleka. Niech pozostanie takim na długo.

W Delcie Mekongu

Na wyprawę po Delcie Mekongu czekałam całą podróż. Kiedy wreszcie nadszedł ten czas, byłam podekscytowana jak dziecko. Trzy dni spędziłyśmy na łodzi, zatrzymując się na lądzie na obiad i nocleg, nie oddalając się od rzeki. Pływałyśmy po Mekongu dużymi łodziami, średnimi oraz małymi napędzanymi siłą ludzkich mięśni i wioseł. Na każdej z nich czułam się dobrze. Na każdej byłam szczęśliwa, zrelaksowana i odprężona. Uwielbiam pływać łodziami, łódkami i łódeczkami, kiedy delikatny wiatr muska skórę, schładzając ją lekko, a wszystkie problemy odpływają z nurtem rzeki. Mijający krajobraz zmienia się wolno jak mozaika w dziecięcym kalejdoskopie.



Życie przy rzece toczy się swoim rytmem. Rzeka daje życie. Rzeka żywi i poi. Życie w Delcie Mekongu toczy się wzdłuż rzeki i na rzece. Mekong jest domem, farmą, restauracją, placem zabaw, łazienką i placem budowy.

Płynąc przez trzy dni gościłyśmy na targach wodnych, na których handluje się głównie owocami i warzywami. Łodzie wypełnione po brzegi arbuzami, dyniami, ananasami czy cebulą pływały z gracją pomiędzy innymi pływającymi straganami. Zatknięty na patyku umieszczonym przy maszcie owoc czy warzywo niczym neon lub afisz reklamowały co oferuje do sprzedania dana łódź.


Na dachach i pokładach pływających warzywniaków stołowała się rodzina. Obok suszyło się pranie, ktoś spał na hamaku. Łódź jest kuchnią, sypialnią, salonem, firmą i domem.


Czasem schodziłyśmy z łodzi, by odwiedzić wioski na lądzie. By zobaczyć ogrody w których rosły drzewa mango, banany, dragonfruity, ananasy, jackfruity i inne smaczne cuda, którymi byłyśmy częstowane. Zawsze witano nas z uśmiechem czarką zielonej herbaty z miodem lub bez, lokalnymi smakołykami, cukierkami z kokosa oraz chlebkiem z sezamem.




Odwiedzałyśmy również wioski zbudowane na wodzie. W wielu domach pod podłogą salonu, w którym toczy się normalne życie, farmerzy hodują ryby. W podłodze zamontowane są drzwiczki, przez które podaje się karmę rybą. Nierzadko pod salonem pływających domów żyje tysiące ryb sprzedawanych na cały świat.


Wieczorami wracałyśmy na ląd. Mekong pozostawał blisko, jakby na straży, abyśmy nie zgubiły drogi. W drugim dniu wyprawy po Delcie Mekongu z grupy turystów pozostała garstka. Atmosfera się ociepliła. Zaprzyjaźniłyśmy się z dwiema parami: Anglikiem i Tajką oraz Kmerem i Koreanką. Ci drudzy nie mówili słowa po angielsku, co nie przeszkadzało nam w codziennej komunikacji. Siadaliśmy do posiłków zawsze razem, dzieląc się i pomagając sobie nawzajem niczym podczas rodzinnych obiadów. Kiedy markotni Francuzi siedzieli chmurnie przy swoich stolikach, bojąc się każdej potrawy niczym arszeniku, my opychaliśmy się radośnie mlaszcząc i masując po brzuchach. Naturalnie stworzyliśmy azjatycko-europejski stolik delektujących się obżartuchów. Porozumiewaliśmy się czasem bez słów, gestem, uśmiechem, oczami pełnymi blasku. Smakowaliśmy wspólnie wietnamską gościnność. Czasem padały nieśmiałe pytania o to kim lub skąd jesteśmy. Upajaliśmy się smakiem, zapachem i ciszą ...



niedziela, 13 września 2015

Back to Saigon

Z Hon Rom do Saigonu wyruszyłyśmy przed świtem, w porze kiedy świat należy do fauny a nie człowieka. Na tafli morza odbijał się Księżyc. Ośrodek spał głębokim snem. Weszłyśmy na ulicę taszcząc coraz cięższe plecaki. Nietoperze latały nisko, rodzina szczurów jadła śniadanie w pobliskim śmietniku. Starałam się z całych sił, by nie widzieć więcej. Cienie poruszały się groźnie, kamienie zdawały się piszczeć złowrogo, księżyc wydawał się mówić "co wy tu robicie". Wioska była zupełnie pusta. Poczułyśmy się pewniej, gdy do naszego towarzystwa dołączył uśmiechnięty ochroniarz z naszego hotelu. Nie mówił ani słowa po angielsku, a natychmiast dogadaliśmy się, informując że czekamy na autobus do Mui Ne. Kiwając głową na znak zrozumienia, postawił nam przy drodze dwa plastikowe foteliki dla dzieci a sam poszedł wypatrywać naszego autobusu. Po kilku minutach oczekiwania, oświetlony wehikuł rozdarł wesoło, panującą ciemność. Pan ochroniarz zatrzymał autobus, sięgnął po nasze ciężkie plecaki i ponaglił nas ręką. Kiedy podeszłyśmy do autobusu, ujrzałyśmy 9-kę zamiast znanej nam 1-ki. Pan ochroniarz całym ciałem i wszelkimi innymi sposobami przekonywał nas do zajęcia miejsc. Tak samo ja, intensywnie na wszelakie możliwe sposoby tłumaczyłam, że TO NIE TEN AUTOBUS. Z daleka ta scena musiała wyglądać komicznie. Dla nas był to moment na podjęcia decyzji. Ciemna noc, człowiek mówiący nieznanym językiem, autobus odjeżdżający wolno z naszymi bagażami ...

Nie zastanawiając się dłużej, wsiadłyśmy do pustego autobusu numer 9 z nadzieją, że dowiezie nas do celu. Kiedy emocje powoli opadły  słońce wschodziło nieśmiało, nadal zaspane, przypomniało nam się, że widziałyśmy autobus numer 9, przejeżdżający obok biura podróży do którego zmierzałyśmy. Mimo to czujnie sprawdzałyśmy znaną nam trasę. Raz traciłyśmy animusz, gdy 9-tka skręcała nie w tę stronę co trzeba i odzyskiwałyśmy wiarę, gdy wracała na właściwy, znany nam tor. Dojechałyśmy do celu o czasie, a właściwie godzinę przed odjazdem autobusu do Saigonu. Mui Ne budziło się leniwie jak z zimowego snu.

Bary były pozamykane, a my marzyłyśmy o kawie ze skondensowanym mlekiem. Po kilkudziesięciu minutach spełniło się nasze marzenie. W małej rodzinnej knajpce obok biura Sinh Cafe, dostałyśmy kawę, która swoją słodkością dodała nam energii na cały dzień.



Podróż do Saigonu trwała około 6 godzin. Miasto powitało nas czule, z otwartymi ramionami. Pachniało znanym nam smogiem, wietnamską kawą i znakomitą kuchnią. Po szybkim odświeżeniu w hotelu, poszłyśmy na zakupy na osławiony bazar Ben Thanh Market. Negocjacje cenowe poszły nam sprawnie i w niespełna godzinę, nasze bagaże przybyły znacznie na wadze i objętości.


Po bardzo udanych zakupach, udałyśmy się do naszej knajpki, w której przesiadywałyśmy już wcześniej. Obsługa najpierw powitała nas wylewnie, po czym usłyszałyśmy potok pretensji dlaczego nas tak długo nie było. Musiałyśmy tłumaczyć się szczerze gdzie i jak długo byłyśmy. Rezolutna kelnerka przyjęła nasze argumenty, poklepała po ramieniu i zaprosiła do stolika, pytając - "to co zwykle?"




Znów byłyśmy u siebie. Obok przy stoliku siedział, ten sam starszy Niemiec, który siedział w tym samym miejscu trzy tygodnie temu. Podniósł wzrok znad książki, uśmiechnął się niemrawo do nas i wrócił do tekstu, papierosa i swojego piwa. My kosztowałyśmy również wietnamski, chmielowy napitek zapatrzone w energetyzujący ruch ulicy. Poczułam ponownie motyle w brzuchu i wielką miłość do tego miasta. Byłam zakochana w Saigonie!



Na piasku Świata

Gdy dotarłyśmy do Mui Ne okazało się, że nasz hotel jest resortem pełnym Rosjan, serwującym średnie jedzenie i mieści się nie w Mui Ne, lecz w oddalonym o ponad 10 km Hon Rom. Przez zmęczenie podróżą nieco spanikowałyśmy, jak się okazało niebawem, niesłusznie. Największym problemem było jedzenie czyli turystyczno-wietnamska niezbyt świeża mieszanka serwowana przez obsługę hotelu. Szybko wyszłyśmy z okowy resortu w poszukiwaniu lokalnych smakołyków. Znalazłyśmy miejscowe specjały, świeże owoce oraz tanie piwo kilka metrów od hotelu. 


Mieszkańcy wioski powitali nas nieśmiało i nieufnie. Byłyśmy w centrum zainteresowania, co niewątpliwie dowodziło, że inni turyści nie wyściubiają nosa z hoteli zbyt często. Podejście mieszkańców wioski zmieniło się diametralnie już przy drugiej wizycie. Byłyśmy witane nie tylko uśmiechem. Kierownik sklepu z piwem machał do nas żywo jadąc skuterem. Dzieci obsiadywały nas jak muchy słodką bułkę. Odkryłyśmy również lokalny autobus numer jeden, który łączył nas ze światem (Mui Ne), w niecałe 30 minut. Byłyśmy uratowane  i w swoim żywiole. Jadłyśmy lokalne gofry z kiełbasą, pasztetem i jajkiem przepiórczym, banany wielkości kciuka - najlepsze na świecie i jeździłyśmy do miasta lokalnym autobusem - pełnia szczęścia!



W Hon Rom przez kilka dni nie działo się nic. Co rano męczyłyśmy hotelowe śniadanie, walczyłyśmy o wolne leżaki niczym lwy morskie. Czytałyśmy książki i ładowałyśmy baterie.
Przyszedł czas na zerwanie z nudą i zwiedzanie białych i czerwonych wydm (tudzież żółtych, w zależności od pory roku), pereł tej okolicy. 

Najpierw zatrzymałyśmy się w wiosce rybackiej. Morze utkane było rybackimi łodziami i błękitnymi baliami niczym ślubna suknia cekinami. Panował hipnotyczny spokój. Ludzie byli spokojni, zajęci swoją pracą. Nikt nie zwracał na nas uwagi. Byłyśmy obok a jakby nas nie było. 





Pierwsze ujrzałyśmy Białe Wydmy. Usypane i rzeźbione przez wiatr nad Białym Jeziorem. Tu artystą była natura. Niczym Michał Anioł rzeźbiła piaskiem dzieła, które po kilku minutach smagane wiatrem jak dłutem, zmieniały swoją formę. Miejsce to było przepiękne, wydawało się nietknięte, naturalne i wyjątkowe. Magię rozproszył dźwięk wszechobecnych do wynajęcia gokardów. Wiatr przyniósł smród spalin a ciszę rozdarło wycie silników prostej konstrukcji. Najpierw poczułam smutek, potem złość. Miejsce tak piękne, niczym Kaplica Sykstyńska Natury, zostało zbeszczeszczone przez turystyczne atrakcje. Magiczna cisza umarła niezauważona. Wiatr pełen złości smagnął nas ostro piaskiem po twarzach. Szukałyśmy miejsca z dala od turystycznych atrakcji oraz szlaków piaskowych gokardów. Nasze stopy zostawiały ślady na nietkniętym piasku. Wystarczyło się obrócić, a wiatr zacierał znaki naszej obecności, jakby chciał ukryć tę wizytę przed innymi. Białe Jezioro - Jezioro Lotosa mieniło się w słońcu niczym kryształowe lustro. Dookoła nie było nikogo, tylko my, piasek i wiatr. Rozpostarłam ramiona, skierowałam twarz w słońce i krzyknęłam z całych sił "ŚWIAT JEST TAKI PIĘKNY". Mój głos porwał wiatr wraz z milionami ziaren białego piasku.





Na żółte wydmy (zwane czerwonymi w porze deszczowej) dotarłyśmy tuż przed zachodem słońca. Mniejsze od białych, znajdowały się bliżej miasta i tonęły w śmieciach. Tłum turystów okupował najwyższą wydmę w oczekiwaniu na zachód słońca. Również i tym razem, wybrałyśmy boczną ścieżkę, by z innego, pustego miejsca obserwować jak wielka pomarańczowa kula, oblewa wydmy swoim blaskiem, podkreślając ich barwę niczym makijaż. 



Tuż nieopodal nas, niespełna roczny chłopiec z zapałem wspinał się na wydmę, rozsypując pomarańczowy piasek małymi stópkami, niczym w gigantycznej piaskownicy. Kiedy słońce uciekło zawstydzone, my wsiadłyśmy do autobusu numer 1 i odjechałyśmy do swego hotelu.

Uśpione Duchy My Son

Ostatniego dnia w Hoi An wstałyśmy przed świtem by zanim zapieje kur, przedrzeć się przez miasto z czterema plecakami ... na pieszo. Wczesnym rankiem wyruszyłyśmy do osławionego My Son, by wieczorem opuścić centralny Wietnam i wyruszyć dalej na południe do Mui Ne.

Wycieczkę oraz bilety jak wiele razy później, zakupiłyśmy w wiodącym biurze podróży Sinh Cafe. Dotarłyśmy do My Son w niewiele ponad godzinę. Niebo było ciężkie jak kotara w teatrze, straszyło deszczem. My Son, antyczne miejsce kultu hinduskich Bogów, zbudowane przez ludność Czampa, porównywane jest do kmerskiego Angkor Wat. Otoczone wzgórzami, które pokrywała poranna biała mgła niewątpliwie kusi swoją tajemniczością i klimatem, gdy jest opustoszałe. Gdy my dotarłyśmy na miejsce, ruiny były otoczone ludźmi z innych masowych wycieczek, niczym żarówka atakowana letnim wieczorem przez ćmy. Stare, omszałe mury, przez które przedzierała się roślinność chciały opowiedzieć mi swoją historię. W gąszczu paplaniny języków, ucichły jednak i zasnęły niczym kamienne posągi.




Omijałam grupy, uciekałam od statywów, obiektywów, kompaktów, ipadów i innych wynalazków. Chciałam usłyszeć choćby szept kamiennych budowli. Niestety wszystkie Duchy zamknęły się w omszałych, mokrych ścianach chowając się przed tłumem. Chcąc napisać coś więcej, nie mogę znaleźć słów. Choć My Son jest miejscem niewiarygodnie pięknym, zgasło, ucichło i nie przemówiło do mnie. Porównanie do kmerskiego Angkor Watu uważam za grubo przesadzone.



Kiedy wróciłyśmy do Hoi An, niebo było szare i ciężkie. Padał lekki deszczyk wciąż powodując popłoch i zamieszanie. Z drugiego brzegu rzeki, patrzyłyśmy na żółte, stare domy i śpiące łódki, by zapamiętać ten widok na zawsze. Zatonęłam w pisaniu kartek do Rodziny i Przyjaciół. Miasto było ciche i spokojne. Pojedyńczy turyści wałęsali się bez celu. Siedziałyśmy w pustej knajpce ze swoimi myślami, dookoła toczyło się codzienne życie. Rybacy na łodziach układali sieci, motory jechały w nieznane.



W domu obok, starsze małżeństwo zasiadło do obiadu. Ich miłość i oddanie urzekło Martę. Podeszła nieśmiało chcąc uwiecznić tę chwile. Nie chcąc nikogo urazić, zapytała grzecznie czy może zrobić zdjęcie. Starsi Państwo zaczęli sztywno pozować, wstając ze swoich małych plastikowych fotelików. Zauroczona Marta, zamknęła w kadrze miłość i szacunek, który przyciągnął Ją jak magnes do domu Starszej Pary.


Gdy nastał wieczór, wyruszyłyśmy nocnym autobusem do Mui Ne. Podróż trwała 17 godzin. Zabójcza klima mroziła nas przez całą noc, niczym truskawki w zamrażarce. Dotarłyśmy do Mui Ne w południe z nosem pełnym niespodzianek i duszącym kaszlem.

czwartek, 3 września 2015

"Adventure with the Vietnamese Kitchen" - "cuộc phiêu lưu với nhà bếp Việt"

Trzeciego dnia naszej wizyty w Hoi An, po wspaniałym wietnamskim śniadaniu w Green Tea Guest House, wyruszyłyśmy podekscytowane na długo oczekiwaną lekcję gotowania. Tradycyjnie, lekcja rozpoczęła się na lokalnym bazarze, który mijałyśmy kilkakrotnie w ciągu dnia. Kupiłyśmy zioła, przyprawy, owoce, warzywa oraz cały koszyk niesamowitości, które były niezbędne do przyrządzenia sześciu dań, które wybrałyśmy do nauki. To był wspaniały dzień!





Z torbą pełną zakupów stawiłyśmy się punktualnie w Restauracji Gioan, gdzie czekał na nas przygotowany stół, dwa fartuchy, komplet lekko stępionych noży (chyba dla bezpieczeństwa), długie pałeczki do gotowania oraz cała gama niezbędnych produktów. Nasza Nauczycielka okazała się być drobna, rezolutna, uśmiechnięta Dziewczyna ... lubiąca śpiewać.


Zabawa w Wietnamską Kuchnię trwała kilka godzin. Słuchałyśmy pilnie wytycznych naszej Szefowej i skrupulatnie wykonywałyśmy swoje zadania. Z naszych garnków, patelni, miseczek, talerzyków i rondelków unosił się doskonały, azjatycki zapach. Próbowałyśmy wszystkiego, dotykając nieśmiało językiem drewnianej pałeczki. Przez otwarty nad restauracją sufit, wypływał zapach gotowanych przez nas dań. Zaciekawieni ludzie zaglądali do środka.



 
W kucharskich mini-książkach z przepisami, opisane były wszystkie czynności krok po kroku, niemal co do sekundy, bo w Kuchni Wietnamskiej sekundy są na wagę złota. Dowiedziałyśmy się jaki papier ryżowy wybrać, by sajgonki nie były zbyt tłuste. Jak gotować Pho, by była klarowna. Co robić, aby warzywa w sałatce były chrupiące.

Po wspólnym krojeniu, siekaniu, tarciu, mieszaniu, obieraniu, smażeniu, gotowaniu, przyszedł czas na jedzenie. Posprzątałyśmy stół z przyrządów, oczyściłyśmy blat i zasiadłyśmy w trójkę do wspólnej uczty z sześciu dań. 


Od smaków i zapachów kręciło się w głowie. Kubki smakowe zwariowały ze szczęścia i niczym motyle w brzuchu, mrowiły w język. Dania były pyszne, jednocześnie proste i wykwintne. Objadałyśmy się wzdychając i mrucząc z radości i satysfakcji. Byłyśmy z siebie dumne. Gotowanie było przyjemne i proste. Spod naszych dłoni wyszły same dzieła. 



Śpiewałyśmy wspólnie ośmielone naszą Szefową i jadłyśmy wspaniałe dania Kuchni Wietnamskiej. To był na prawdę, wspaniały dzień.

Pod koniec urlopu, gdzieś w jakimś barze, Marta spytała mnie - gdzie jadłam najlepsze jedzeni w tej podróży. Z dumą odparłam, że w Hoi An na lekcji gotowania, to które same gotowałyśmy. Marta przyznała mi rację, przybiłyśmy piątkę i stuknęłyśmy się kufelkami zimnego piwa.