niedziela, 20 marca 2016

La Habana, Mi amor ...!

W pierwotnym planie z Cayo Coco miałyśmy udać się do Santa Clary, miejscowości słynącej z mieszczącego się tam mauzoleum ikony rewolucji - Che. Po pięciodniowym pobycie w rezerwacie termosów byłyśmy tak stęsknione za Hawaną, że zmieniłyśmy plan podróży, co raczej rzadko nam się zdarza. Wzięłyśmy taksówkę do Siego de Avila by tam wsiąść do autobusu, prosto do ukochanej Havany. Trasa autobusu prowadziła przez Santa Clarę. Przez okno ujrzałam osławiony pomnik Che Guewary. Uśmiechnęłam się do siebie. Byłam przekonana do swojej decyzji by jechać dalej.
 
zdjęcie z internetu
 
Był już późny wieczór kiedy dotarłyśmy do stolicy Kuby. Miasto zalane było miękkim światłem latarni. Jechałyśmy taksówką, nie taksówką czyli prywatnym samochodem w kierunku domu Angeli i Leonarda. Stary samochód dusił się i krztusił na każdych światłach i mknął przez nie śpiące jeszcze miasto. Drogę zaszedł nam starszy mężczyzna niosący znalezione gdzieś wartościowe dobra, kawałki blachy falistej i płyty pilśniowej. Kierowca westchnął ciężko i rzekł "this is real Habana, real Cuba not tropical ones". Przytaknęłyśmy zgodnie z rozrzewnionym westchnieniem. Byłyśmy w Havanie, zrujnowanej, śmierdzącej spalinami, śmieciami, stęchlizną. Byłyśmy w Havanie prawdziwej poza rezerwatem. Byłyśmy szczęśliwe i wolne.


Leonardo i Angela powitali nas wylewnie. Niestety nie mieli dla nas pokoju. Nasz zajęty był przez francuska rodzinę, której najwyraźniej nie lubili. Jako królowie ulicy, znaleźli nam zastępczy nocleg w cichym domu, za rogiem. Tam młody pan domu podał nam rano doskonałą cafe  cubita w maleńkich filiżankach podanych pod kolor naszych koszulek. To była wyjątkowa kawa, najlepsza jaką dotąd piłyśmy na Kubie.

Pierwsze kroki skierowałyśmy na Plac Rewolucji. Szłyśmy przez centrum Havany z aparatem gotowym do strzału w każdej chwili. Mijałyśmy kolejne piękne, zniszczone kamienice, serce się krajało na ich widok. Plac rewolucji na którym przemawiał wielokrotnie Fidel Castro to jedno z najważniejszych miejsc w historii tego kraju, nie sposób było je ominąć.




Plac Rewolucji zajmuje teren o imponującej powierzchni około 72 tysięcy metrów kwadratowych, co sprawia, że jest to 31 pod względem wielkości plac miejski na świecie. Najbardziej charakterystycznym miejscem placu jest pomnik jednego z najważniejszych bohaterów narodowych Kuby - Jose Martiego. Tworzą go wieża w kształcie gwiazdy o wysokości ponad 112 metrów i pomnik José Martíego stojący u jej stóp. Na pobliskich budynkach widnieją wizerunki przewodników rewolucji Fidela, Che oraz Cienfuegosa. Przy placu parkują odnowione, piękne, zabytkowe chevrolety, buicki, fordy i wiele wiele innych samochodów pamiętających czasy świetności Havany. 






Dusząc się smogiem szłyśmy dalej, chcąc chłonąć Havanę i zapamiętać na zawsze. To był jeden z ostatnich dni na Kubie, niebawem miałyśmy odlecieć. Nie zważałyśmy na bolące stopy, otarcia, pęcherze ... szłyśmy dalej przez to magiczne miasto. Dotarłyśmy aż na Malecon, odwiedzając wcześniej słynny Hotel Nationale w którym działa się historia, którą było czuć w powietrzu pomimo masy turystów. To tutaj odbywały się ważne spotkania, tutaj działa się rewolucja. Zamarzyłam by nocować w tym miejscu, raz, jedną noc, na chwilę posłuchać duchów przeszłości. Zamknęłam oczy i przeniosłam się w lata trzydzieste kiedy po korytarzach hotelu poruszały się niespiesznie kobiety w pięknych wieczorowych sukniach i panowie w garniturach z jedwabiu w słomianych kapeluszach, w butach tak wypastowanych, że odbijało się w nich kubańskie słońce. Na ulicy czekał na nich szofer w błyszczącym chevrolecie w żółtym kolorze. 


Tego dnia Malecon był w miarę spokojny, jedynie miejscami bryzgająca z zatoki meksykańskiej wzburzona woda, zmuszała nas do przejścia na drugą stronę ulicy. Mgiełka tworząca się po uderzeniu fali, nadawała miastu magiczny nastrój. Zdjęć nie było końca. Spacerując wzdłuż Malekonu, ujrzałyśmy zabytkowy samochód z młodą parą w środku. Mieli ślubną sesję. Czyż nie doskonałe miejsce na zdjęcia ślubne? Z uwagi na mój poprzedni zawód, fotografa ślubnego, nie mogłam się powstrzymać, zrobiłam własne.



Szłyśmy dalej, znaną nam już Havaną. Rejestrowałyśmy detale, szłyśmy powoli. Stopy pełne odcisków opuchnięte i obolałe chciały spocząć. Zapaliłyśmy papierosa na ławce przy Museo de la Revolucion, gdzie paliłyśmy pierwsze kubańskie papierosy, w tym samym miejscu kilka tygodni wcześniej, podczas pierwszego dnia. Zbierało mi się na płacz, przełknęłam łzy wraz z drażniącym dymem kubańskiego papierosa holywood. W bocznych uliczkach chłopcy grali w piłkę, gdy doleciała do mnie, kopnęłam zdezelowaną kulkę w ich kierunku. 
 Wracając, minęłyśmy Uniwersytet Kubański, na którego schodach przemawiał wielokrotnie Fidel.






Po chwili poszłyśmy dalej w kierunku Havana Vieja do naszej klimatycznej knajpki, w której spędzałyśmy wszystkie wieczory w Havanie.. Nic się tu nie zmieniło od ostatnich dwóch tygodni. Klimat był tak samo doskonały jak poprzednio a mojito - pyszne! Zamówiłyśmy. Wpatrzone w mroczną ulicę Havany, życie toczące się obok mówiłyśmy już niewiele. Jak podczas każdego urlopu, który niebawem się kończy. W Havanie pozostał nam jeden dzień, ostatni ...

Powolnym krokiem, zmęczone i otumanione mojito wracałyśmy do domu. Noc zalała Havanę, miasto cichło z minuty na minutę. Teatr Narodowy mienił się światłami, bogaci turyści wracali ze spektaklu. Jakże im zazdrościłam, że ich na to stać. Przystanęłam na środku zamkniętej ulicy i patrzyłam na remontowany budynek Capitolio, zbudowany na wzór Amerykańskiego Capitolu. Wyobrażałam sobie jak będzie piękny po renowacji. Łapczywie łaknęłam każdy widok, każdy kadr który oko przekazywało do zamroczonego mózgu. Wdychałam śmierdzący zapach tego miasta by zapamiętać na zawsze.
Angela miała rację, Havana jest najpiękniejszym miastem na Kubie. Myślę, że mogłaby być najpiękniejszym na świecie, gdyby nie rewolucja ....





sobota, 19 marca 2016

Cayo Coco; w rezerwacie termosów

Na Cayo Coco prowadziła malownicza droga z "głównej" Kuby, wybudowana na rozkaz Fidela Castro w chwili, gdy wpadł na pomysł dofinansowania wyspy portfelami cudzoziemców, tak niemile widzianych lata wcześniej.  Odizolowana, zamknięta niczym więzienie la zona Cuba, po upadku Związku Radzieckiego była niczym okradziona staruszka. Fidel zmienił front. "Otworzył" Kubę i wprowadził turystykę. Na małych wyspach - Cayo, należących do Kuby powstawały hotele, resorty, zamknięte "zony" dla turystów, bogatych turystów. Od lat 90-tych niewiele się zmieniło lub jeśli, to tylko na gorsze, dla turysty. Kuba jest enklawą bogatych urlopowiczów z wypchanymi znienawidzoną walutą portfelami.


Planując wyprawę na Kubę wiedziałyśmy, że jedyną możliwością zobaczenia któregokolwiek Cayo, łączy się z zakupieniem opcji "all inclusive", której w każdej poprzednie podróży unikałyśmy niczym ognia. By zobaczyć Cayo Coco musiałyśmy wykupić pobyt w Hotelu 4 gwiazdkowym. Na Cayo nie ma innej bazy noclegowej. Nie ma tam domów, hosteli, bungalowów, są jedynie 4-ro i 5-cio gwiazdkowe hotele. Obsługa hoteli mieszka poza wysepkami, dojeżdżając codziennie kilka godzin do pracy. Fidel jednak jest szczodry. Gdy pracujesz dla danego hotelu więcej niż 4 lata i sprawujesz się dobrze, rząd daje Ci za darmo, mieszkanie w miasteczku na granicy głównej Kuby.



Na Cayo Coco dotarłyśmy łączoną taksówką, co oznaczało ,że połowę kursu płaciłyśmy my, drugą inna para turystów. Nie ma innej możliwości dotarcia na wybrane Cayo. Nie kursują tam żadne autobusy. Taksówkarz wysadził nas przy recepcji najstarszego, pierwszego, wybudowanego w latach 90 - tych hotelu na Cayo Coco. 


Wytaszczyłyśmy z bagażnika nasze plecaki oklejone flagami z poprzednich podróży i nieśmiało udałyśmy się w celu zameldowania. Pobyt opłaciłyśmy w Havanie więc jedyne co nam pozostało to wziąć klucze do naszego pokoju. Jakże się myliłyśmy. Procedury all inclusive, z którymi miałyśmy do czynienia po raz pierwszy w życiu, przerosły nasze oczekiwania. Najpierw musiałyśmy obie wypisać coś w rodzaju karty pobytu. Następnie otrzymałyśmy kwit uprawniający do odbioru ręczników plażowych, które wydawane były w określonych godzinach, w jednym miejscu. Ich wymiana czy zagubienie była tak skomplikowana, że po trzecim zdaniu Pana recepcjonisty wyjaśniającego nam ową procedurę, wyłączyłam się. Kiedy już myślałam, że to koniec tego koszmaru bo Recepcjonista położył przed nami karty do wejścia do pokoju. Naszym oczom ukazał się plan hotelu oraz zasady działania poszczególnych restauracji. Spojrzałam nieufnie na podane mi kserówki. Plan hotelu wyglądał niczym mapa Bangkoku. Zamarłam. Kartka opisująca "działanie" restauracji spowodowała, że zbladłam. W tej lunch, w tych i tych godzinach, w tamtej obiad, tu śniadanie, ale jak chcesz czegoś więcej zarezerwuj tu i tu, rezerwacja możliwa jedynie tu,w takich i takich godzinach. Byłam przerażona. Meldowanie zmierzało ku końcowi.



Wzięłyśmy wszystkie kartki, kserówki, "recipty" oraz karty - klucze i już już prawie miałyśmy odejść kiedy Pan Recepcjonista krzyknął, że to jeszcze nie wszystko. Nie mogłam w to uwierzyć. Czy ten koszmar kiedykolwiek się skończy, zapytałam w duchu samą siebie. Kiedy odwróciłam się ku twarzy znużonego recepcjonisty ujrzałam w jego dłoniach niebieski pasek - bransoletkę uprawniającą do pobytu w hotelu i korzystania z jego wszelakich dóbr. Mina recepcjonisty kojarzyła mi się z twarzą strażnika więziennego tuż przed założeniem kajdanek na nadgarstkach osadzonej. Pierwsza nieśmiało wyciągnęła rękę Marta. Kiedy zobaczyłam niebieski pasek okalający jej przegub, wybuchnęłam histerycznym śmiechem. Marta zabiła mnie wzrokiem wojownika Kung Fu. Śmiałam się nieprzerwanie, nie wierząc w swoje nieszczęście. Ja globtroter, podróżnik, włóczykij mam założyć i nosić przez pięć dni coś takiego na moim nadgarstku? To mnie zabiło. Błękitny plastikowy pasek z wydrukowaną nazwą hotelu przylgnął do mojego nadgarstka. Schowałam rękę pod plecak.



Byłyśmy zagubione i przerażone. Recepcjonista widząc nasze miny i mapę hotelu trzymaną do góry nogami, zawołał boya hotelowego, by ten zaprowadził nas do pokoju o numerze 2066 w budynku oznaczonym dodatkowo literą, które określały inne budynki całym alfabetem.
Młody człowiek spojrzał z niesmakiem na nasze plecaki i leniwie wskazał nam drogę. Bądź co bądź nie był głupi, wiedział że od nas nie dostanie napiwku. 

Tak rozpoczęłyśmy swój pierwszy w życiu pobyt w resorcie all inclusive, w rezerwacie termosów w raju Hemingwaya, które przyszło nam lada chwila ujrzeć.


Po zapoznaniu się z mapą hotelu, poszłyśmy odebrać plażowe ręczniki i zjeść pierwszy lunch. Restauracja była pełna turystów. Przeważali Kanadyjczycy, Francuzi i Niemcy. Usiadłyśmy przy dwuosobowym stoliku.  Zamówiłyśmy piwo, wodę i jedzenie. Czekając na obiad obserwowałyśmy innych. Każda osoba przy pozostałych stolikach miała w ręku termos - kubek termiczny. Nikt nie pił ze szklanki, kieliszka, czy filiżanki. Każdy, każdy miał przyklejony do dłoni termiczny kubek. A jakież one miały kształty. Każdy inny, każdy w innym kolorze. Podczas kolejnych dni pobytu na Cayo Coco zaobserwowałyśmy, że oni się z nimi nie rozstają. Piją z termosów w basenie, na śniadaniu, na plaży, na balkonie, w pubie, wszędzie. Cayo Coco nazwałam natychmiast rezerwatem termosów. 

Co było dalej? Lazurowa plaża, miękki piasek, błękitny basen w którym kąpałyśmy się nago w nocy wbrew zakazowi pod czujnym okiem ochroniarza skrytego w krzakach, który zezwolił nam na 10 minut szaleństwa. Przez kolejne dni czytałyśmy książki, kapałyśmy się na przemian w oceanie i basenach. Po kilku dniach zatrułyśmy się jedzeniem. Każda z nas wydalała zawartość żołądka all inclusive, słysząc podobne odgłosy dolatujące z instalacji połączonej z innymi pokojami. Czas stał w miejscu. Na przekór wszystkim nie korzystałyśmy z termosów. Piłyśmy ze szklanek, kieliszków, filiżanek i plastikowych kubków. Woda w oceanie miała trzy kolory lazuru, drugi był kolorem naszej sypialni. Tęskniłyśmy za Hawaną ....





piątek, 18 marca 2016

Santeria i bóstwa; Trynidad

Spacerując uliczkami Trynidadu, szukałyśmy Świątyni Yemaya. Chodziłyśmy w tę i z powrotem a numer sugerujący miejsce Świątyni wydawał się znikać, jakby nie chciał być odnaleziony. Wreszcie się udało. W bramie, pomiędzy kamienicami ukazała nam się flaga, szarfa informująca o tym, że wchodzimy do Świątyni Pani Mórz i Oceanów - Yemayii;

W holu, na zmurszałym krześle siedziała czarna lalka ubrana w białą szatę, charakterystyczną barwę wyznawców Santerii czyli połączenia wierzeń afrykańskich z religią chrześcijańską. Byłyśmy na miejscu. Świątynia Matki Morza dała się odnaleźć po długich igraszkach z mapą miasta.


 Santeria kojarzy mi się z voodoo, tajemnicza i przerażająca niczym proszek zombie. Jest to religia przywieziona przez Nigeryjskich niewolników zmuszanych do pracy na plantacjach trzciny cukrowej. Mieszanina żywotu katolickich świętych wzbogaconych nadzwyczajnymi mocami nadanymi przez niewolników w czasach brutalnej chrześcijanizacji.
Santeria jest religią tajemniczą, dla jednych wiarą, dla innych pogańskim wierzeniem.. Wiedza na jej temat przekazywana jest podobno wyłącznie ustnie i aby ją posiąść należy osiągnąć wymagany stopień wtajemniczenia. Kapłani są nie tylko przewodnikami duchowymi, ale również lekarzami, uzdrowicielami i szanowanymi doradcami życia. 


Ściany Świątyni w Trynidadzie były obielone wapnem. Wzdłuż ciasnego pomieszczenia stały drewniane ławki zapełnione niemieckimi turystami. W rogu pomieszczenia znajdował się swego rodzaju ołtarz, obok stał stół pełen naczyń z wodą oraz zasuszonych kwiatów i innych "magicznych" rzeczy. W oddali nieśpiesznie przechadzały się kury, biegał wyliniały pies i małe szczurki. Młody, znudzony kapłan w stroju cywilnym bujał się na starym fotelu. 
Przewodnik wycieczki w kilku słowach objaśnił miejsce. My siedziałyśmy z boku, czekając. Po wystąpieniu niemieckiego przewodnika, turyści składali ofiary w postawionej celowo ku temu misie. Kładli banknoty, podnosili kulisty instrument z kokosa z ziarnami w środku, dzwoniąc nim na szczęście, robili sobie zdjęcia i wychodzili. Kilku starszych Niemców podeszło do Kapłana z darami. Były to jednorazowe długopisy i zapalniczki tak pożądane na Kubie.



Po kilku minutach zostałyśmy same. Kapłan schował się za zasłonką bocznego pomieszczenia a my siedziałyśmy bez ruchu, bojąc się Santeryjskich Bogów. Magiczne pomieszczenie zatonęło w ciszy. Z oddali dochodziły głosy ulicy i tych którym nie udało się znaleźć numeru Świątyni oraz miarowe kroki chodzącego drobiu przeznaczonego na santeryjską ofiarę czy przepowiednię.



Kiedy tak siedziałyśmy w ciszy, zza zasłonki pojawił się Kapłan. Czarne, głęboko osadzone oczy zdradzały więcej obecności rumu niż duchowości. Mimo to przyjął nas serdecznie, pokazując albumy ze zdjęciami z różnych obrzędów i świąt Santerii, po czym zostawił nas same. Co by nie narazić się Bogom, zostawiłyśmy banknot w kamiennej misie przed wizerunkiem Bogini, zadzwoniłyśmy kokosowym instrumentem i opuściłyśmy Świątynię Yemayii siostry Oshun, Pani mórz i oceanów, patronki kobiet pragnących zajść w ciążę, oczekujących potomstwa oraz rybaków i marynarzy. Bogini troskliwej i kochającej, pomocnej i łaskawej. Według niektórych wierzeń wciągającej swoje Dzieci do wody, do pałacu na dnie oceanu. 


Trynidad, casa de la Musica

W mieście Muzyki i Chanchanchary (słynnego, regionalnego napoju podawanego w glinianych czarkach z rumem, miodem i sokiem z cytryny) mieszkałyśmy w domu z pianinem, własnym tarasem i lodówką pełną piwa.

 zdjęcie z internetu

W zeszycie zamontowanym przy drzwiach urządzenia chłodzącego, wystarczyło napisać swoje imię, postawić ilość kresek odpowiadających ilości wziętego napitku i raczyć się zimnym piwem na dachu domu z widokiem na miasto. A widok ten był niesamowity. Tam widać było cały Trynidad. Tam, bujając się leniwie w hamaku czytałyśmy książki o Kubie. Na tym tarasie poruszyła nas Muzyka płynąca z każdego domu, okna, knajpki, placu, restauracji ... z ulicy. 




Trynidad tonął w Muzyce. W ciągu dnia i wieczorem Muzyka odbijała się od kolorowych domów, fasad zmęczonych kamienic i osławionych schodów przy Casa de la Musica. Kiedy zapadał zmrok i miasto tonęło w herbacianych barwach latarni, Dom Muzyki zarażał wszystkich salsą niczym chorobą zakaźną. Taneczne rytmy porywały starsze panie, które ochoczo dreptały w rytmie salsy z pięknymi Kubańczykami. Przystojni kelnerzy w fartuszkach z flagą kubańską czujnie kontrolowali gdy napój kończył się w szklance.



Zmęczone tłumem, oddaliłyśmy się od osławionych schodów uliczkami wysadzanymi kocimi łbami przywiezionymi podobno z Bostonu. Tuż za rogiem, na ulicy usłyszałyśmy dźwięki bębnów. Trafiłyśmy na koncert. Przysiadłyśmy na murku na "widowni" słuchając Muzyki. W pewnej chwili podszedł do nas młody mężczyzna pytając czy mamy ochotę na drinka. W kilku zdaniach zareklamował zdolności barmańskie swojej Babci. Nie sposób było odmówić. Siedziałyśmy na ulicy, wsłuchane w rytm kubańskiej Muzyki, sącząc najmocniejsze mojito jakie piłam na Kubie z plastikowego kubka. Byłam szczęśliwa. To był ten Trynidad, który tak pragnęłam zobaczyć. Naturalny, subtelny, rytmiczny. Po kilku minutach zaczął lać deszcz. Tropikalna ulewa zalała miasto. Kocie łby tonęły w potokach deszczu. Muzycy uciekli. Cisza zalała Trynidad.

Przemoczone, wskakiwałyśmy do zatłoczonych barów na kolejne drinki. Kiedy noc otuliła miasto a nam znudziło się mojito, wyruszyłyśmy mokrymi ulicami w kierunku domu z pianinem. Tuż przed wejściem, spojrzałam w niebo. Było czyste, bezchmurne, głęboko granatowe. Na środku niczym diament świecił się Księżyc. Odwrócony, miał kształt umywalki, kieszonki z dziecinnych spodni. Zatrzymałam się zauroczona. Widok ten uzmysłowił mi jak jestem daleko od domu.




Zbudziły mnie promienie słońca wpadające przez drewniane rolety w oknach bez szyb oraz okrzyki niczym owacje płynące zewsząd. Wbiegłyśmy na taras by sprawdzić co się dzieje. Wzdłuż ulicy stały dzieci w szkolnych mundurkach kibicując rowerzystom w miejskim wyścigu. 



Po intensywnym kibicowaniu z dachu, zjadłyśmy śniadanie czyli kolejną wariację na temat jajka, twarde suchary i świeże owoce. Wypiłyśmy kilka filiżanek świeżo mielonej kawy z mlekiem z proszku i ruszyłyśmy na miasto. Kolorowe uliczki starówki pełne były turystów wszelkiej maści. Wystarczyło skręcić za kościół by wejść do Trynidadu. Tu toczyło się życie a raczej marazm i znużenie. Wzdłuż ulic siedzieli zmęczeni mieszkańcy, wpatrzeni w nicość. Sklepy świeciły pustkami, jak każde na Kubie. Od rana, oczy Kubańczyków mętne były od rumu. Była sobota. Kobiety kompulsywnie sprzątały fasady i schody domów. W naszej "casa" również wszystkie meble zostały wyniesione by zmyć podłogę, okna, schody, tarasy. 






Zajrzałyśmy przez okno do przedszkola. Zaspane brzdące bały się obiektywu, uśmiechnięta przedszkolanka zapraszała nas do środka. Obok w holu zniszczonej kamienicy, starszy Kubańczyk stroił fortepian. Przystanęłam ...




W ruinach domu bez dachu, znalazłyśmy pizzerię. Młody, rezolutny Kubańczyk obiecał nam  najlepszą pizzę jaką w życiu jadłyśmy. Knajpa brzmiała salsą. Wszyscy pracownicy tańczyli, ruszając się nieziemsko. Pizzę podano. Kiedy próbowałyśmy pierwszego kęsa, czas się zatrzymał, wszyscy wpatrywali się w nas, w oczekiwaniu na opinię. Nie mogłyśmy ich zawieść. Gładziłyśmy się po brzuchach, mówiąc namiętnie -  "bueno" by ich nie urazić. Pizza była dobrą kubańską pizzą, jakże daleką od placków do których przywykłyśmy. Ciasto było gumowe i twarde, na pizzy było niewiele poza serem. Kubańczycy oszaleli na punkcie pizzy. W samej Havanie "pizzerie" są na każdym kroku. My jadłyśmy kubański prototyp w celach oszczędności. 
Kiedy my z głodu pałaszowałyśmy nasze pizze, obsługa pizzerii oszalała salsą. Wszyscy tańczyli jakby byli bez mięśni czy kości. Nasz kucharz był nauczycielem salsy!


Wieczorem, przez herbaciane ulice wróciłyśmy na stare miasto. W jednej z knajpek dostrzegłam naszych znajomych Duńczyków poznanych w Viniales ...
Następnego dnia zostawiłyśmy Trynidad i pojechałyśmy na Cayo Coco ....



Zapraszamy do obejrzenia koncertu z ulicy ... w Trynidadzie ...