Jesteśmy w Birmie, w kraju tysięcy świątyń i pagód, w kraju w którym Aung San Suu Kyi - córka ojca generała, wróg numer jeden wojskowego rządu, wybranka ludu, była trzymana w areszcie domowym, łącznie przez 15 lat. Jesteśmy w kraju, w którym do niedawna najważniejsze decyzje w państwie sugerował wróżbita, a główny dowodzący miewał humory jak rozkapryszona panienka. Jesteśmy w Birmie, dziś Myanmar, kraju odseparowanym od świata, który powoli otwiera tunel łączący, przez który udało nam się wejść. Jesteśmy świadkami zmian, których nie widzimy. Jesteśmy odbiorcami uśmiechów ludzi pełnych serdeczności i nadziei.
Przyleciałyśmy do Rangoonu, który w 1989 roku zmienił nazwę na Yangon, a w 2005 roku stracił status stolicy państwa, która została przeniesiona do Nay Pyi Taw. Z hotelu uciekłyśmy natychmiast. Przeciskając się przez uliczny bazar, na którym mieszały się zapachy i fetor miejscowych produktów i potraw, przemierzałyśmy ścieżki i chodniki upstrzone czerwonymi plamami śliny, zabarwionej zżutymi liśćmi betelu. Bazar znajdował się po obu stronach chodnika, tak po prostu, przy dużej ruchliwej ulicy, na której ciasno było od samochodów, taksówek i riksz. W Yangonie istnieje zakaz używania motocykli, po tym jak jeden z wysoko postawionych wojskowych został potrącony przez jednoślad. Dziś miasto jest całkowicie zakorkowane i nie znajdzie się tu choćby jednego motocykla.
Przeciskając się obok straganów z kwiatami i przyprawami, mięsem, warzywami, stanowiskami z całą gamą prezerwatyw i lubrykantów, dotarłyśmy do tzw. teahouse, w którym po raz pierwszy zetknęłyśmy się z birmańską kuchnią. Marta zamówiła birmańskie śniadanie czyli mohinga, a ja coś w rodzaju malezyjskiego roti canai. Już pierwszy kęs porwał mnie w birmańską podróż. Smaki rozpływały się w ustach, oszałamiając delikatną kompozycją. To było wspaniałe. Jadłam zachłannie jak dziecko. Przed wyjściem zamówiłyśmy jeszcze chińskie pierogi z kurczakiem, czyli kluski podobne w smaku do naszych polskich parowców, nadziewane mieszanką warzyw i kurczaka. Były mięciutkie, puszyste, delikatne ... pycha. W międzyczasie popijałyśmy zieloną herbatę z filigranowych czarek.
Nagle niebo pociemniało zasłonięte warstwą ciężkich chmur. Wiatr skrył się gdzieś w liściach palm. Powietrze było lepkie i gęste. Opuściłyśmy Lucky Seven Teahouse, kierując się do świątyni Botatung Paya, jednej z trzech największych Yangonie. Legenda mówi, że znajduję się w niej włos Buddhy, który ponad 2000 lat temu był eskortowany jako relikwia, przez 1000 żołnierzy z Indii do Birmy. Nazwa świątyni to swoisty tytuł tej legendy. Bo - przywódca, tatung - 1000. Kiedy Marta opowiadała mi tą legendę, z nieba lunął rzęsisty deszcz. Udało się nam skryć w przedsionku, mijanej, małej świątyni. Zaraz za nami, uciekając przed tropikalnym deszczem, wbiegli dwaj mnisi. Jeden - starszy, poważny, z dostojnym brzuchem św. Mikołaja, drugi - młody, przystojny i ciekawy. Obaj byli obtoczeni w bordowe szaty. Powitali nas uśmiechem. Skromnie skinęłyśmy głowami, odpowiadając na powitanie. Już po kilku minutach młody mnich, zagaił rozmowę. Mnisi angielski był bardzo słaby i niewiele się rozumieliśmy, z wyjątkiem prostych słów. Marta zaciekawiona bezpośredniością mnicha, zagadnęła o sytuację polityczną w kraju, nie zrozumiał... Minuty wlekły się niemiłosiernie. Deszcze lał nieubłaganie. Ciekawski mnich zagadywał bez przerwy. Ku naszemu zaskoczeniu nagle zaprosił nas do swojego zakonu, na śniadanie następnego dnia. Byłyśmy zdziwione.
W Tajlandii mnisi, nawet nie siedzą obok kobiet i nie rozmawiają z nimi. Birmańskiego mnichowi fakt, że jesteśmy kobietami, zupełnie nie przeszkadzał. Na ostatniej stronie przewodnika napisał nam swoje nazwisko i adres zakonu. I prawie byśmy się zdecydowały pójść z wizytą, gdyby nie sposób w jaki zakończyła się ta historia. Za bramą świątyni lało nieprzerwanie. Nic nie wskazywało na to, że przestanie padać w najbliższym czasie. Siedziałyśmy obserwując zalaną strugami deszczu ulicę. Mnich pomimo studiowania buddyjskich mantr, modłów i medytacji, wydawał się być zniecierpliwiony. Zaproponował nam wezwanie taksówki. Odmówiłyśmy. Usiłował przekonać nas i oświadczył, że pieniądze to nie problem. Odmówiłyśmy zdecydowanie po raz drugi. Śmiał się, nie wiem dlaczego. Minęła godzina lub więcej. Ulice Yangonu zamieniły się w kałuże, a chodniki były mokre od deszczu. Cały czas lało, powietrze nie nabierało świeżości, wciąż było ciężkie, duszne i gorące.Zdecydowałyśmy, że wracamy. Chciałyśmy złapać sobie taksówkę, ale mnich był szybszy. Pobiegł do świątyni po parasol i pod jego osłoną wyszedł na ulicę skąpaną w deszczu. Po kilku chwilach zatrzymał taksówkę, których jeździ po Yangonie tysiące. Odprowadził każdą z nas jak dżentelmen, pod parasolem do auta. Wszystko było dobrze do momentu, gdy starszy mnich, wyjął zza szaty, opasły skórzany portfel, z którego wyjął pieniądze na naszą taksówkę. Młody zwinął banknoty i wcisnął je w dłoń naszego taksówkarza. Obie zaczęłyśmy protestować. Zdezorientowany taksówkarz, niemówiący słowa po angielsku, nie wiedział co się dzieje, gdy pieniądze migały mu przed oczami. Byłyśmy zagubione, strapione i złe. Mnich na siłę wcisnął pomięte banknoty kierowcy, nie zważając na nasze protesty. Zatrzasnął drzwi auta i zniknął za ścianą deszczu. Poczułam się nieswojo. Nie było we mnie zgody na sponsoring przez buddyjski zakon. Czułam się źle. W Marty głowie rozgrywały się podobne dylematy i rozterki. Wiadomym jest, że mnisi nie mają dochodów, żyją z darów ludzi. Codzienne pożywienie, zbierają każdego ranka do swoich srebrnych mis. Dobrzy, wierzący ludzie dzielą się z kapłanami Buddy wszystkim co mają, a mają niewiele. Pod rządowym hotelem, przy głównej ulicy stoją mali mnisi, żebrząc pieniądze od turystów, żeby inny mnich mógł zasponsorować taksówkę obcokrajowcom ... ? Gdzie tu logika?
Byłam zła i zniesmaczona. Choć kusiła nas perspektywa wizyty w mnisim klasztorze, poznanie codzienności sług Buddy, zdecydowałyśmy zgodnie, że nie pójdziemy na mnisie śniadanie, które przecież podarują im rano mieszkańcy Yangonu.