Wracając z Bamboo Island do hostelu, po raz enty musiałyśmy minąć szereg tuk-tuków, ustawionych wzdłuż drogi. Zaczęła się druga i ostatnia bitwa. Było gorąco!
Przez całe trzy dni, właściwie za każdym razem idąc z hostelu do sklepu, ze sklepu, na kolację, po wodę, po bilet mijałyśmy zwartym szykiem ustawione tuk-tuki i ich natrętnych kierowców. Za każdym razem, chórem lub nie zbyt zwartym chórem proponowali swoje usługi transportowe, czyli dowóz gdzieś. A gdzie miałyśmy jechać, skoro wszystko czego nam było trzeba znajdowało się w zasięgu kilku metrów. Odmawiałyśmy więc za każdym razem. Najpierw cierpliwie i grzecznie, z czasem stanowczo i ostro. Każdego dnia byli to ci sami tuk-tukowcy. Ta sama klika, jak taksówkarska na lotnisku Chopina w Warszawie. Te same twarze, te same tuk-tuki.
Owego dnia, po wspaniałej przygodzie na rajskiej wyspie, szala się przelała. Tuk-tukowcy zaatakowali z dubeltówki.
W Kambodży wszystkie kobiety mają długie włosy i oczywiście kruczo czarne. Nie mają żadnych fryzur ( w przeciwieństwie do wystylizowanych, męskich osobników ), po prostu mają długie, nijakie włosy. W głowach Khmerów wprost się nie mieści wizerunek kobiety czy dziewczyny z krótką fryzurą. W trakcie całej podróży kilka razy spotykałyśmy się z ogromnym zdziwieniem, że jako kobiety mamy krótkie włosy. Wiele razy zwracano się do nas z daleka, per - pan. Na dworcu autobusowym w Phnom Penh, jeden ze sprzedawców (młody mężczyzna), z którym rozmawiałyśmy nie ukrywał zdziwienia na widok naszych fryzur i palenia przeze mnie papierosów. Nie dowierzając w to co widzi, ale z uśmiechem na twarzy powiedział " dziewczyna może mieć tylko długie włosy i kobiety nie palą!!!". Szok! powiedział to młody chłopak, mniej więcej w naszym wieku, żyjący i pracujący w mieście stołecznym, na dworcu autobusowym, czyli młynku turystów. To przecież właśnie tam, każdego dnia, setki turystów i turystek z różnymi fryzurami, w przeróżnych kolorach, rozjeżdżają się w różne strony khmerskiego kraju. A jednak, nie mógł uwierzyć, nie mieściło się to w jego kanonach piękna i nie był w stanie tego zaakceptować. Pomimo tego rozmawialiśmy długo i żartowaliśmy. Niczym nie chciał nas urazić, ani obrazić. Przed odjazdem pożegnaliśmy się serdecznie.
Inaczej było w Sihanoukville, na polu bitwy z tuk-tukowcami. Znudzeni nic nie robieniem i zirytowani brakiem zleceń, na setną naszą odmowę, zareagowali słowną agresją. Głośno się z nas naśmiewali, zwracając się do nas po raz kolejny, rozciągniętym do granic możliwości słowem -siiiir, pytali prześmiewczo " do you need a tuk-tuk Siiiir???".
W pierwszej chwili zignorowałyśmy zaczepki. Po kilku minutach w hostelu, zorientowałyśmy się jednak, że czar rajskiej wyspy prysł. Leżałyśmy milczące na bajecznie wielkim łożu, w klimatycznym pokoju, bez humoru. Wiedziałam, że coś muszę zrobić by poprawić zdruzgotany nastrój. Założyłam pospiesznie klapki i jak burza wypadłam z pokoju, kierując się w stronę wroga. Stanęłam przed grupą miłych już tuk-tukowców (myśleli że chcę wynająć tuk-tuka) i nawciskałam im ile wlezie o gościnności, grzeczności, różnicach kulturowych i tolerancji. Mój monolog trwał kilka minut. Panowie stali przede mną z szeroko otwartymi oczami i buziami. Jak mali chłopcy, przegrzebywali butami piasek, by nie patrzeć w moje wściekłe oczy. Żaden już nic nie powiedział, ani wtedy, ani następnego dnia.
Zwycięski Grzybek
Wygrałyśmy bitwę! Polegli natrętni tuk-tukowcy. Zamarli i już nie nagabywali nas podczas następnych spotkań. Odjechałyśmy z Sihanoukville mini busem, spod samego hostelu, nie korzystając z usług żadnego tuk-tuka. Odjechałyśmy w stronę Kep-u!
Marcia podczas pożegnalnej kolacji