W Hanoi zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Choć nie pachniało moją Azją i nie przywitało upałem, byłam zauroczona. Nasz samolot wylądował późnym popołudniem. Jechałyśmy taksówką prawie 2 godziny, zamiast 40 minut. W okolicach jeziora Hoàn Kiếm - wietnamskim "gettcie" turystów, kierowca wolno sunął autem pomiędzy falą skuterów.
jezioro Hoàn Kiếm, Hanoi
To było istne tsunami barwnych jednośladów. Samochód sprawiał wrażenie za dużego, poruszając się mozolnie w wąskich uliczkach. Było tak ciasno, że niektórzy kierowcy skuterów, by utrzymać równowagę, opierali się o naszą taksówkę. Pomimo zmęczenia chłonęłyśmy widoki i magnetyzujący klimat za oknem. Miasto mieniło się światłami. Kierowcy aut, rowerów, riksz i skuterów cierpliwie gnieździli się w lejach skrzyżowań. Nikt nie był mniej lub bardziej poirytowany. Siedząc w klimatyzowanym aucie wyobrażałam sobie jaką zupą spalin jest powietrze. Kakofonia uporczywych, natarczywych, irytujących klaksonów była nieco stłumiona w zamkniętym samochodzie. W Hanoi również klakson ma ostrzegać i informować, że "uwagę jadę i nie ma zamiaru się zatrzymać". Jak tu biedny pieszy ma przejść przez ulicę ...? Podobnie, czyli zdecydowanym krokiem, pewnie, prosto przed siebie, z miną mówiącą "uwagę idę i się nie zatrzymam, jak ty się nie zatrzymasz to wjedziesz we mnie". Nie wiem kto tu byłby bardziej poszkodowany. Wiem jedno, chcesz przejść, to nie możesz się zawahać, tylko idź. Jeśli się boisz, zamknij oczy i idź.
Rejs z Warszawy do Hanoi trwał 9 godzin. Na lotnisku coś było nie tak z naszą wizą. Odesłano nas do biura straży granicznej, gdzie 6 panów podawało sobie nasze paszporty z ręki do ręki. Każdy z nich oglądał dokumenty i mruczał po wietnamsku coś na podobieństwo "aha, aha". Jeden z funkcjonariuszy postawił stempel i mogłyśmy iść dalej. Do dziś nie wiemy o co chodziło. Po odebraniu bagaży byłyśmy zmuszone wziąć taksówkę, ponieważ transport hotelowy po nas nie przyjechał. Jazda taksówka z lotniska jest tradycją każdej naszej podróży. Jadąc zawsze towarzyszą nam te same emocje. Głodnymi oczami wpatrujemy się w pierwsze krajobrazy, które są mglistym wyobrażeniem kraju, do którego przyleciałyśmy. Jesteśmy ciekawe, podekscytowane, czujne i ostrożne. Tym razem jechałyśmy już tak długo, że zmęczenie dało nam się we znaki. Stałyśmy się łatwym kąskiem dla mafii taksówkarsko - hotelarskiej. Zostałyśmy oszukane w pierwszej godzinie pobytu Hanoi, nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy. Pewności nabrałyśmy dopiero po tygodniu, bo kto myśli, że jest oszukany, jeśli zaoferowano mu lepszy pokój, w lepszym hotelu, za mniejsze pieniądze, niż ten zarezerwowany wcześniej. Wiedziałyśmy, że coś jest nie tak, ale robiło się coraz ciemniej, byłyśmy bardzo zmęczone i marzyłyśmy o zimnym Bia Hanoi.
Nie tracąc czasu, odświeżyłyśmy się nieco, pełne buty wymieniłyśmy na sandały i ruszyłyśmy głodne i spragnione na poszukiwanie kolacji. Jak zwykle szerokim łukiem mijałyśmy restaurację z białymi obrusami i szukałyśmy lokalnych prawdziwych przysmaków. W pewnej chwili naszym oczom ukazał się wielki wok, duży ogień i ogromna micha pełna makaronu mix. Usłyszałyśmy gwar rozmów, nasze nosy pochłaniały łapczywie zapach przypraw i sosu sojowego. Na skrzyżowaniu ulic, pomiędzy ścianą a krawężnikiem znajdowała się "restauracja", czyli 3 długie stoły otoczone maleńkimi, dziecięcymi taboretami, na których swobodnie siedzieli Wietnamczycy, konsumując swoją cudownie pachnącą kolację. Obsługa uwijała się jak w ukropie, klientów było mnóstwo, wszyscy głodni. Podeszłyśmy, bo nie mogę napisać weszłyśmy, czy stanęłyśmy w drzwiach, bo nigdzie nie wchodziłyśmy, nadal byłyśmy na ulicy a drzwi nie było, bo niczego nie otwierały, ani nie zamykały.
Podeszłyśmy do jednego ze stołów, z trudnością wcisnęłyśmy się w miniaturowe krzesełeczka i czekałyśmy na możliwość zamówienia pierwszej potrawy w Hanoi. Byłyśmy raczej pewne, że w tym miejscu nie dogadamy się po angielsku. Zamawiałyśmy danie całym swoim ciałem, pokazując palcami na talerze Wietnamczyków, którzy ochoczo pokazywali, że to dobry wybór. Udało się!!! Zamówiłyśmy smażony makaron z kurczakiem i warzywami i oczywiście lodowate Bia Hanoi. Siedziałam vis a vis "kuchni", ogień pod wokiem lizał sufit budki 1,5 m x 1 m². Szef kuchni sprawnymi ruchami mieszał łopatką makaron z kurczakiem. Wspaniały zapach drażnił bezlitośnie nasze żołądki. Z minuty na minutę przychodziło coraz więcej ludzi. Robiło się ciasno. Każdy przysuwał się do drugiej osoby z miską lub talerzem, by zrobić miejsce innemu głodnemu. Pod stołami panowała okropny bałagan. Wszędzie leżały porozrzucane, zużyte husteczki, kapsle i resztki jedzenia. Stoły lepiły się od sosu sojowego. Nikomu to nie przeszkadzało, nam tylko odrobinkę. Wietnamczycy zajadali się serwowanymi daniami cały czas rozmawiając. W jednej chwili postawiono przed nami kilka malutkich miseczek z rozmaitymi cieczami, małe półmiski z daniami i jeden duży z ogromną ilością pysznej zieleniny niewiadomego pochodzenia. Miałam wrażenie, że wszyscy zamarli na chwilę, by przyjrzeć się nam, jak poradzimy sobie z potrawami. Chwyciłyśmy pałeczki i następne co pamiętam, to rozkosz podniebienia. Po kilku sekundach pałaszowania tych pyszności, zebrałyśmy gratulację i aprobaty, wyrażane co drugą kiwającą się głową i pomrukiwaniami. Poddałyśmy się chwili, każdym zmysłem czułam, że jestem w Azji. Z minuty na minutę coraz bardziej najedzona, napojona i szczęśliwa.
Wracałyśmy ciemnymi uliczkami, idąc przy samym krawężniku. Chodniki w Hanoi są parkingami dla skuterów, terenem pod "restaurację", miejscem picia herbaty, zakładem szewskim lub pokojem stołowym z biesiadującą rodziną. Jeśli chodzisz pieszo, przemykasz pomiędzy drzewami, stoliczkami, taboretami, rowerami i skuterami. Zdecydowanie nie jest to relaksujący spacer.