środa, 28 grudnia 2011

Sabaidee Lao

W pierwszą noc w Laosie, spałyśmy jak niemowlaki. Wstałyśmy wczesnym rankiem, gdy poranna mgła jeszcze nie opadła, by zanim wypłyniemy dalej, wspiąć się smoczymi schodami do Świątyni.


O 11.00 byłyśmy już na łodzi, którą płynęłyśmy przez brązowe wody Mekongu, aż do Pak Beng. Przez całe 7h szum wody rozbijającej się o dziób, wprowadzał mnie w stan hipnozy i pozytywnego odrętwienia. Mój mózg został jakby częściowo wyłączony. Wyostrzył mi się zmysł wzroku i powonienia. Chłonęłam widoki, których nie da się opisać, wdychałam zapach dżungli i kwiatów rosnących przy brzegu.
Płynęło z nami ok 50 osób, w różnym wieku, turyści z całego świata. Po 2h rejsu, na łajbie zaczęła się impreza. W barku, można było zakupić piwko, ale większość ekipy była przygotowana na wielogodzinny melanż. Dziewczyny z Irlandii, opróżniały kolejne butelki whiskey w imponującym tempie.
My odrętwiałe relaksem, rejestrowałyśmy mijające krainy, oblane wszystkimi kolorami soczystej zieleni.



Około 18.00 dobiliśmy do brzegu, by poznać skąpane w różu i pomarańczu Pak Beng. Nocleg znalazłyśmy bardzo szybko i wyruszyłyśmy na poszukiwanie kolacji. Kilka bananów i cukierków przygotowanych przez nas na wodną wyprawę, okazało się zdecydowanie za mało. Byłyśmy wściekle głodne.

Pak Beng to właściwie jedna uliczka, wzdłóż której, po obu stronach znajdują się jedynie knajpki, hotele, hostele, bary i restauracyjki. Gdy wyszłyśmy z chłodnego pokoju, zmrok zapadł nagle i bez ostrzeżenia. Knajpki zachęcały migoczącymi lampionami i lokalną kuchnią. Marta pomimo, że głodna odważyła się testować miejscowy specyfik fish lap. Do tej pory twierdzi, że ta błotno-zielona potrawa o odrzucającym zapachu, była smaczna. Ja standardowo wybrałam smażony makaron, niestety nieco za delikatny i nijaki, jak na bogactwa smaków Azji. Po godzinie knajpa wypełniła się po brzegi. Turyści zdawali się wybierać to miejsce z jedynego powodu, bo byli tam inni turyści. Kiedy my zajęłyśmy tam pierwszy stolik, było bajecznie pusto i cicho. Po napływie białych, zaczęłyśmy szukać spokojniejszego miejsca.

 
Po drodze zaczepił nas lekko poddenerwowany pan z rozbieganym wzrokiem, oferując sprzedaż miejscowej trawki. Grzecznie odmówiłyśmy. Nasz wzrok przyciągnął inny migoczący kolorami lokalik. Usiadłyśmy na tarasie z widokiem na Mekong, który o tej porze był czarną otchłanią. Było go tylko słychać, co pobudzało naszą wyobraźnię. Tym razem knajpka była prawie pusta, panował w niej niesamowity nastrój, a z głośników leciała dobra muzyka. Tutaj zainteresowało nas menu, które przeglądałyśmy raczej z nudów niż z chęci zamówienia czegoś do jedzenia. W dziale "sałatki" znajdował się specyfik z miejscowej trawki ..., gdy spytałam właściciela o co chodzi, odpowiedział, że źle to rozumiem, że to wodorosty z Mekongu ale ... i tu sciszył głos i bardzo uprzejmie wskazał w dziale "desery" - happy cake, po czym dodał, że jeśli chcemy to nie musi być w ciastku. Byłyśmy w szoku. Klimat prowokował do zakupu i totalnego odprężenia. Jednak rozsądek wziął górę, Marta wypowiedziała tylko tytuł książki "12 x śmierć" i cała ochota odeszła, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po piwku poszłyśmy spać, nie wiedząc jaka niespodzianka czeka nas o poranku. Chłodna noc, ciepły pled i cudownie wygodne twarde łóżko, natychmiast utuliły nas do snu. Kiedy złośliwy budzik zaczął nas terroryzować przed 6.00 rano, chciałyśmy zostać na tym krańcu świata. Lodowata woda w kranie, szyko postawiła nas na nogi i wygoniła z pokoju. Miasteczko wolno budziło się ze snu, zaspani mieszkańcy rozstawiali stragany i szykowali się na poranną ceremonię. My jeszcze nie wiedziałyśmy o co chodzi. Wszędzie unosił się zapach gotowanego ryżu, parującego z misternie plecionych wiklinowych koszyczków. Kupiłyśmy bananowe ciasto i trzy bagietki naszpikowane samymi pysznościami, zapakowane w liście bananowaca dla zachowania świeżości. W drodze na śniadanie do miejscowej piekarni, usłyszałyśmy mantrowy śpiew. Przed nami, nad Mekongiem klęczące wzdłuż drogi kobiety, ofiarowywały mnichom poranną strawę, a ci błogosławili je śpiewem i modlitwą. Panował niesamowity nastrój, w powietrzu unosiła się specyficzna cisza i nierozproszony jeszcze sen miasta. Wzgórza skryte we mgle, zdawały się jeszcze spać i nie przeszkadzały w ceremonii tak ważnej dla mieszkańców miasteczka. Pomarańczowe szaty obudziły nasze oczy, a nastrój nas wchłonął.



O 8.00 nasza łódź wypłynęła dalej, prosto do Luang Prabang, miasta mnichów, gdzie czekały na nas kolejne przygody, nawet te zapierające dech w piersiach, ale tego jeszcze nie wiedziałyśmy.
Uśpiony rybak w mojej duszy, rozbudził się na dobre. Chciałam dalej płynąć, płynąć i płynąć ...

czwartek, 8 grudnia 2011

... zacznijmy od początku ...

Wyznam Wam szczerze, że w poprzednim życiu byłam rybakiem ... lub marynarzem, nie wiem, nie pamiętam. Pomimo, że w duszy jestem lotnikiem i to statki powietrzne zdobyły moje serce lata temu, to mała, zdezelowana łódź, napędzana jakimś silnikiem, powoduje u mnie stan totalnego wyciszenia i relaksu.
To właśnie taką zdezelowaną łódeczką przekroczyłyśmy granicę na Mekongu, pomiędzy Tajlandią a Laosem.


Oficerowie w immigration point byli zafascynowani naszymi paszportami i oglądali je strona po stronie, uśmiechając się, widząc kolejną egzotyczną wizę. Kiedy z namaszczeniem i powagą wkleili nam do paszportów wizę laotańską, poczułyśmy ogromną radość, Marta powiedziała "witaj w Laosie", byłam nieziemsko zmęczona i szczęśliwa.


Gdy dotarłyśmy na miejsce, w Huay Xai zapadał już zmrok. Kilka knajpek przy głównej ulicy migotało światełkami. Pierwszą przygodą, w nieznanym kraju jest zawsze wymiana pieniędzy. Z kipami musiałyśmy oswajać się kilka dni. Ogromne nominały nie zmyliły czujnej Marty. Wśród miliona kipów, zauważyła, że pani kasjerka się pomyliła i dała nam za mało o 50000 kipów, byłam pod wrażeniem. Obie byłyśmy skrajnie zmęczone, mój mózg nie rejestrował już nic. Marzyłam o prysznicu i kolacji. 
Niewiele pamiętam z pierwszego wieczoru, oprócz chłodu, który nas zaskoczył.




Laotańskie retrospekcje

Nasza podróż do Laosu trwała równo 24h. Dotarłyśmy do celu wszystkimi środkami transportu, jakie wymyślił człowiek. Jechałyśmy tramwajem, autobusem, leciałyśmy samolotem, później następnym, potem był kolejny i chyba jeszcze jeden, 
w międzyczasie następny autobus i łódź.


Przez te 24h przeżyłyśmy zmianę czasu, przetrwałyśmy skrajne zmęczenie i u celu byłyśmy szczęśliwe, że to koniec, a właściwie początek drogi.
Dziś jesteśmy w jej połowie. Za nami tyle wrażeń i przeżyć, że kiedy zabrałam się do pisania, przeraziła mnie biała kartka w "dzienniku", w którym zawsze piszę. Od czego zacząć? Jak to wszystko opisać, wyrazić własne uczucia? Do tej pory przytrafiło nam się już tak wiele. Marta prowadziła słonia, który wszedł do rzeki, nasz kierowca tuk-tuka zgubił drogę i puściły mu nerwy, jechałyśmy rowerami w upale pokonując wzgórza, przeszłyśmy ponad 25km w dżungli, płynęłyśmy dwa dni łodzią, płynęłyśmy kajakiem raz na wodzie, raz ... pod wodą, gotowałyśmy wyszukane potrawy na cooking lessons, spędziłyśmy chilloutowe godziny w klimatycznych knajpkach w Laosie i ciche chwile w magicznych świątyniach. Na swej drodze spotykamy ludzi z całego świata, ludzi którzy mówią mało i tych którzy mówią za dużo. Każdy ma inny plan, różne cele, jednych rozumiemy, innych nie.


Nie rozumiemy jednak, jak można poświęcić tylko tydzień by "zwiedzić" jeden kraj. Już dziś wiemy, że nasze trzy tygodnie na Laos, to za mało. Za mało by Go poczuć, powąchać, dotknąć, posmakować ...