Na trzeci i ostatni dzień trekkingu czekałyśmy zarówno z lekką obawą, jak i niecierpliwością. Miałyśmy już do czynienia z kajakami, ale tylko przez krótki czas na spokojnych wodach zatoki Ha Long. Przewodnik zapewniał nas, że czterogodzinna trasa do Luang Prabang dzieli się na dwie części. Pierwsza, gdzie rzeka jest spokojna i nie wymaga dużych umiejętności pływackich, oraz druga, na której zaczynają się prądy. Dodał, że mamy wymijać krzaki i skały.
Wypłynęliśmy. My z Marcią na jednym plastikowym czółnie, przed nami przewodnik na drugim, wytyczający szlak. Płynęło się cudownie, na samym tylko początku nie skoordynowałyśmy wioseł i kajak płynął w przeciwną niż chciałyśmy stronę. Szybko udało nam się wrócić na prostą i płynęłyśmy dalej z nurtem rzeki. Nam Khan River rzeczywiście w tym miejscu była spokojna. Sprawnie omijałyśmy zakrzaczone wysepki i wystające skały. Wiedziałyśmy, że w połowie drogi możemy zrezygnować, by uniknąć bliskiego spotkania z prądami. Płynęłyśmy spokojnie upajając się widokami jak z bajki. Skoordynowałyśmy ruchy do perfekcji wspomagając się na prędce powstałym językiem: lewo-lewe wiosło (kajak skręcał w prawo), prawo-prawe wiosło (czółno odbijało w lewo), prosta-oznaczało używanie obu wioseł w równym tempie. Siedząc z przodu ogłaszałam "uwaga krzaki", "odbijamy na lewo, prąd". Szło nam świetnie. Gdy zaczynały boleć ramiona lub kciuki od trzymania wiosła, jedna odpoczywała, a druga przejmowała kontrolę nad kajakiem. Muszę przyznać, że byłyśmy z siebie dumne. Raz nawet zebrałyśmy wszystkie siły, by wyprzedzić przewodnika śpiewając "we are the champions".
Po dwóch godzinach drogi, przewodnik zapytał czy chcemy płynąć dalej i czy jesteśmy gotowe na stawienie czoła prądom
i trudniejszej części rzecznej wyprawy. Zgodnie chórem odparłyśmy "ready", podnosząc w górę wiosła. Po kilku minutach ospała i spokojna Nam Khan River, jakby znudziła się naszym towarzystwem wściekła się nagle, zagotowała, wzburzyła i zakipiała ze złości. Przemieniła się nagle w poddenerwowaną i niebezpieczną rzekę. Ze wzburzonej, rwącej rzeki wystawały wszędzie ostre skały. Przy naszym doświadczeniu, czyli jego braku, omijanie ich wymagało nie lada koncentracji i skupienia. Pierwszy prąd pokonałyśmy tak zgrabnie, że nawet nie przyszło nam do głowy, że następny pokona nas. Za późno odbiłyśmy w lewo, gotująca się rzeka wywróciła kajak, a my obie wylądowałyśmy w wodzie. Początkowo strach był umiarkowany, fakt że nie mamy gruntu pod nogami wzmógł go jednak w kilka sekund. Kurczowo trzymałam się skorupy kajaku i jakimś cudem dzierżyłam oba wiosła. Nie wiem jednak co sprawiło, że Marta nadal miała na nosie swoje okulary. Rzeka znosiła nas razem z kajakiem. Czułyśmy jej siłę i moc, nie było innego wyjścia tylko się jej poddać. Dryfowałyśmy jak dwa patyczki targane przez sztorm, bez możliwości zatrzymania się. Kiedy podpłynął do nas przewodnik chcąc nam pomóc, zaczęło się najgorsze. Oboje z Martą przewrócili kajak z nadzieję, że uda nam się ponownie do niego wsiąść. Przed nami był kolejny prąd. Niestety rzeka nie zwalniała, płynęła jak szalona, nie zważając na przeszkody, to co napotkała, zabierała ze sobą. Chcąc uniknąć bliskiego spotkania ze skałą, która nagle wyrosła na mojej drodze, wsparłam się o kajak, który przewrócił się na mnie. Od dziecka boję się wody i choć potrafię pływać, nie czuję się pewnie w wodzie. Pod kajakiem spanikowałam, nie mogłam wypłynąć, bo plastikowe czółno pokrywało mnie całą. Uderzałam kaskiem o spód, nie mogąc się wynurzyć. Woda nadal nas znosiła. Uderzyłam kolanem o wystającą skałę. Mokre jeansy i bluza krępowały moje ruchy, wszystko było żółte pod wodą. Nie będę kłamać, że nie spanikowałam, myślałam, że to już koniec, nawet ładnie to wszystko tam w wodzie wyglądało. Nagle, jakimś cudem, Marta zdjęła ze mnie kilkudziesięciokilogramowy kajak i wypłynęłam na powierzchnię. Na przemian zachłystywałam się wodą i powietrzem. Kask spadł mi na oczy, wylewała się spod niego woda, wyglądałam jak siedem nieszczęść i byłam przerażona. Rzeka zaczęła się uspokająć, jakby nagle minęła jej złość. Wspólnymi siłami dobiliśmy do brzegu, by tam dać upust swoim emocjom. Gdy stanęłam na brzegu trzęsły mi się wszystkie mięśnie, chodziłam w kółko i śmiałam się nerwowo jak głupi do sera. Marcia spokojnie zajęła się jedzeniem smażonego ryżu z warzywami zawiniętego w liście bananowca. Żadna z nas nie chciała już dalej płynąć. Po uderzeniu o skałę miałam obolałe kolano i sińca giganta. Do hotelu wróciłyśmy tuk-tukiem ociekając wodą. Tak minął trzeci-ostatni dzień trekkingu.