Kiedy odgłosy imprezy i bełkot zmęczonego ryżowym bimbrem dj-a wreszcie zamilkły, usnęłyśmy skulone pod kołdrami w pełnym ubraniu. Noc była zimna i krótka. Po niespełna kilku godzinach rwanego snu, tuż nad głową zapiał nam kogut, zwiastując początek dnia. Za chwilę zapiał następny, potem kolejny i jeszcze jeden, później piały już chyba wszystkie chórem. Wstałyśmy przemarznięte i nie bardzo zregenerowane na kolejną wyprawę. Po smacznym śniadaniu i kilkunastu metrach wspólnej drogi, rozstałyśmy się z Niemcami i ruszyłyśmy własną drogą.
W pocie i błocie pokonaliśmy 25km chodząc po wzgórzach, szczelinach, mostach, mostkach, płotach, strumykach i nierzadko rowach. Rano, kiedy słońce schowane było jeszcze za wzgórzami, a powietrze świeże i rześkie szło się sprawnie i przyjemnie. Później z nieba lał się istny żar, słońce rozgrzało się do czerwoności i paliło nieosłoniętą skórę. W lesie, cień dawał lekkiej otuchy, za to bezlitosne komary wysysały z nas resztki sił. Podczas tej kilkugodzinnej wyprawy do nikąd, przeżywałyśmy cały wachlarz emocji, od złości po radość, od głupawki po skrajne załamanie. Czasem było bardzo ciężko, gdy nogi ślizgały się na rozmiękniętej glinie a ścieżka była tak wąska, że mieścił się na niej tylko jeden but. Nie było się czego złapać czy wesprzeć. Gałęzie drzew ślizgały się w spoconych dłoniach. Nieraz myślałam, że nie dam rady. Wspinając się pod wzgórze, serce waliło mi w piersi jak oszalałe, towarzyszył mi ciągły stan przestraszenia.
Żałowałam wtedy każdego wypalonego w życiu papierosa. Brakowało mi tchu, całe ciało miałam mokre od potu, mięśnie rwały z bólu. Marzyłam o prysznicu i o tym by wreszcie dojść, dokądkolwiek mieliśmy dojść. Nasz przewodnik dawał nam dużo swobody, nie narzucał się opowiadając o listkach i kwiatkach. Szedł spokojnie kilka metrów przed nami, gdy z braku sił robiłyśmy niezamierzone przerwy, czekał cierpliwie. Idąc raz czułam się wspaniale, będąc sama ze sobą, swoim ciałem, swoimi słabościami, myślami i uczuciami. Innym razem zastanawiałam się co mi odbiło, że się na to zgodziłam. Chwilami myślałam, że umrę i nikt mnie gdzieś tam, w tej laotańskiej dżungli nie odnajdzie. Oczywiście żartuję, ale było wiele chwil zwątpienia w siebie i swoje możliwości. Jednak o to w tym wszystkim chodzi, by się zmęczyć, ubrudzić, spocić i umęczyć, jeśli nie rozumiesz po co, spróbuj sam. Po trzech godzinach drogi, odwiedziliśmy piękną wioskę wśród wzgórz, położoną nad malowniczym jeziorem.
Niesamowite, jak dużo sił dodaje kilka łyków ciepłej wody, która smakuje jak życiodajny nektar i chwila odpoczynku. Wyostrzone zmysły chłoną z podwójną intensywnością. Po kilku minutach ruszyliśmy dalej. Kiedy dotarłyśmy do słoniowej wioski, w której miałyśmy nocować, skrajne zmęczenie gdzieś się ulotniło. Po prysznicu czułyśmy się jak nowo narodzone i poszłyśmy przez dżunglę na kolację. Nasz przewodnik odjechał do Luang Prabang, a nas zostawił pod opieką swojego kolegi, który w międzyczasie się upił. W innych warunkach, by nam to może nie przeszkadzało, ale wtedy w wiosce zapadł już zmrok, powrót przez dżunglę był niemożliwy. Do hostelu można było się dostać jedynie łodzią. Słoniowa wioska układała się do snu, wszyscy zbierali się do domów, słonie dawno poszły spać, żadna łódź nie była przycumowana do brzegu. Zignorowałyśmy bełkot pijanego przewodnika i z pomocą miłej kelnerki z restauracji w słoniowej wiosce, zorganizowałyśmy sobie powrót łodzią do hostelu. Łódka płynęła prawie w zupełnej ciemności czarną jak smoła rzeką. Nad nami świeciły tylko gwiazdy, a były ich tysiące. Do snu ukołysały nas cykady.
Tak minął nam drugi dzień trekkingu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz