Do Vientiane przyleciałyśmy z opóźnieniem, ale na skrzydłach pachnącego nowością airbusa A320, który należał do rodziny Lao Airlines niespełna tydzień. Lot trwał 25 minut. Laos z lotu ptaka wyglądał jak magiczna kraina dobrych hobbitów, soczyście zielony i miękki jak dywan z mchu. Brunatny Mekong lśnił w słońcu i wił się wzdłuż kraju niczym błotny wąż.
W Vientiane mieszkałyśmy w hotelu Khamvongsa, w którym czułyśmy się jak w starym filmie. Biało-czarna posadzka, stary, duży, ciemny bar oraz leniwe wiatraki, cięły gorące powietrze, hipnotyzowały i przenosiły w czasie. Nastrój starych Indochin zawisł pod sufitem pięknego patio z bambusowymi stolikami, skrytymi pośród drzewek i palm rosnących wewnątrz. Na ścianach wisiały stare mapy i zdjęcia. Zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie gości w lnianych garniturach i słomkowych kapeluszach, na stoliku leżał stary analogiczny aparat ... w skórzanym futerale.
Nasz pokój był duży i przestronny, urządzony w podobnym, surowym klimacie z ogromnym łóżkiem pośrodku. Wewnątrz panował przyjemny chłód. Stolicy najbardziej ciekawa była Marta. Nurtowało ją komunistyczne miasto, więc bardzo szybko wyruszyłyśmy na spacer, zanim zasnęło w mroku.
Vientiane przypominało nieco khmerskie Phnom Penh, choć już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że jest bogatsze. Charakteryzowało się podobną niską zabudową, ale siedziby firm były szklane, bogate i zimne jak wszystkie stołeczne korporacje świata. Nad ulicami wisiały nisko splecione warkocze grubych kabli, jak w każdym azjatyckim mieście. Zmrok zapadł szybko. Po zachodzie słońca, gdy powietrze lekko się ochłodziło na ulice wylegli turyści i mieszkańcy miasta. W knajpkach zrobiło się tłoczno. Zjadłyśmy późną kolację i poszłyśmy spać.
Vientiane przypominało nieco khmerskie Phnom Penh, choć już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że jest bogatsze. Charakteryzowało się podobną niską zabudową, ale siedziby firm były szklane, bogate i zimne jak wszystkie stołeczne korporacje świata. Nad ulicami wisiały nisko splecione warkocze grubych kabli, jak w każdym azjatyckim mieście. Zmrok zapadł szybko. Po zachodzie słońca, gdy powietrze lekko się ochłodziło na ulice wylegli turyści i mieszkańcy miasta. W knajpkach zrobiło się tłoczno. Zjadłyśmy późną kolację i poszłyśmy spać.
Vientiane przypominało nieco khmerskie Phnom Penh, choć już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że jest bogatsze. Charakteryzowało się podobną niską zabudową, ale siedziby firm były szklane, bogate i zimne jak wszystkie stołeczne korporacje świata. Nad ulicami wisiały nisko splecione warkocze grubych kabli, jak w każdym azjatyckim mieście. Zmrok zapadł szybko. Po zachodzie słońca, gdy powietrze lekko się ochłodziło na ulice wylegli turyści i mieszkańcy miasta. W knajpkach zrobiło się tłoczno. Zjadłyśmy późną kolację i poszłyśmy spać.
Rano po wspaniałym śniadaniu, przy laotańskiej kawie, z gazetą Vientiane Post, w której znalazłyśmy artykuł o Polsce, wyruszyłyśmy na zwiedzanie miasta. Nie będę Was zanudzać nazwami kolejnych świątyń, bo tego dnia sama miałam ich dość. Wieczorem nadszedł czas na pakowanie. Nasz samolot do Pakse odlatywał już o 7 rano. Wstałyśmy przed 5, kiedy stolica pogrążona była jeszcze we śnie. Ty razem, znany nam dobrze ATR-ek odleciał o czasie. W Pakse znalazłyśmy kierowcę tuk-tuka, który za 10 razy więcej niż lokalny autobus, zawiózł nas do Champasak. To nie był interes życia, ale trudno...
I tak dotarłyśmy do miasteczka, w którym nie było nic, a do którego tłumnie przybywali turyści, by zobaczyć antyczną Wat Pho.
I tak już piszemy od kilku dni, dla Was i dla siebie, by zapamiętać na dłużej, by nic nie umknęło i nie uleciało.
Champasak nazwałam miastem ważek. Te piękne owady z atramentowymi i czerwonymi skrzydełkami, latały stadami, dosłownie wszędzie. Dookoła słychać było tylko ich brzęczenie.
W Laosie zgodnie z prawem wszystkie bary, knajpy i inne przybytki usługowe zamykane są o 23.30. Kiedy wszystkie inne azjatyckie miasta budzą się do nocnego życia, Laos zapada w głęboki sen, by zbudzony pianiem koguta, tuż przed świtem wziąć udział w ceremonii ofiarowania.
Byłyśmy już w połowie podróży, nasze organizmy były już całkowicie przestawione i domagały się snu o 21.00. Codziennie wstawałyśmy bardzo wcześnie, by uniknąć upału, który tu na południu, dawał nam się ostro we znaki.
Drugiego dnia w ważkowym mieście wynajęłyśmy rowery i wyruszyłyśmy w głąb prowincji Champasak na poszukiwanie ruin antycznego khmerskiego miasta-państwa i pięknej Wat Phu. Dzięki temu, że wyruszyłyśmy wczesnym rankiem, udało się nam uniknąć tłumów turystów, przybywających klimatyzowanymi busami.
My upocone, ogorzałe od słońca i szczęśliwe, pedowałyśmy dalej mijając spokojne wioski, uprawne ziemie i ryżowe pole. Mijałyśmy ludzi pogrążonych w pracy, zajętych codziennymi czynnościami, machałyśmy roześmianym dzieciakom, odganiałyśmy śpiące na środku drogi ospałe krowy i psy. Jadąc powoli, kosztowałyśmy subtelnie nastrój tego kraju, żyjącego w symbiozie z matką naturą i matką rzeką. Mekong daje życie i pożywienie. Jest też główną autostradą kraju. Z wszechobecnych portów, można popłynąć dalej, na łodzi, łódeczce lub promie. Pedałując coraz wolniej, witałyśmy z ludźmi, uśmiechając się szeroko tak jak oni do nas. Bo Ci ludzie wciąż się uśmiechają, pomimo strasznej historii, w której przyszło brać im udział.
W trakcie "amerykańskiej wojny" w Wietnamie, wujaszek Ho Chi Minh właśnie przez Laos, przeprowadził swój szlak. To spowodowało notoryczne i bezlitosne bombardowanie Laosu przez Amerykanów. Statystyki mówią, że na ten niewinny kraj spadło więcej bomb niż podczas II wojny światowej na Europę. Bomby wybuchały co 8 minut, przez 9 lat.
Po południu wybrałyśmy się na masaż do lokalnego spa. Po drodze zjadłyśmy kilka ugrillowanych na patyku wątróbek, w miejscu do którego nie dotarli turyści. Pani 'kucharka' nie rozumiała ani słowa po angielsku, co zupełnie nam nie przeszkadzało w porozumieniu się. Goszczono nas ciepło i serdecznie. Masując się po brzuchu pokazałam, wątróbki są przepyszne, czym wywołałam ogólny śmiech.
W ciepły, lepki wieczór nad Mekongiem pakowałyśmy się, by wyruszyć do Pakse.