Kolejny dzień w Luang Prabang był uroczy i spokojny jak samo miasto. Zwiedziłyśmy wspaniały stary klasztor Wat Xieng Thong, którego, ozdobione mozaikami ściany mieniły się w słońcu jak kolorowe szkiełka w kalejdoskopie. W świątyni panował nieopisany spokój, w powietrzu unosił się nastrój magii i tajemniczości. Czułam się bezpieczna i ukojona. Przez małe okno, beztrosko wpadał snop światła, podrywając do tańca opiłki kurzu. Usiadłyśmy na wytartym, starym, czerwonym dywanie i wchłaniałyśmy zapach starego drewna i kwaśnego powietrza. Każda z nas była gdzieś indziej, choć obok siebie.
Wieczorem przepłynęłyśmy na drugą stronę Nam Khan River do jednej z najlepszych restauracji w mieście- Dyen Sabai.
photo by NaomiQYTL
Ukryta w cieniu bambusów knajpka, ustrojona migoczącymi światełkami,
wyglądała zjawiskowo. Po wyborze stolika, co wcale nie było takie
proste, zamówiłyśmy laotańskie BBQ. Kelner rozpalił ogień na jego
środku, w specjalnie przygotowanym do tego miejscu. Kiedy węgielki
żarzyły się pomarańczowym światłem, postawił na nich naczynie, w którym
same miałyśmy gotować to, na co mamy ochotę. Była to jakby miska w
misce, lub durszlak w misce. Wokół pływał bulion, a na wystającej części
(durszlaka) układało się cieniutko pokrojone kawałki mięsa, które
gotowały się w parującym bulionie. Do miski wrzuciłyśmy resztę
składników, czyli świeży szpinak, morning glory, jajko, tofu i
inne warzywa o niewiadomej nazwie. Zabawa była przednia, jedzenie
wspaniałe. Ucztowałyśmy wśród kilkumetrowych bambusów, oświetlonych
lampionami. Pod nami płynęła leniwie rzeka, czarna woda rozbudzała
wyobraźnię. Niebo usiane było gwiazdami, odwrócony księżyc oświetlał
wioślarzom drogę do brzegu po drugiej stronie.
Następnego dnia wstałyśmy przed wschodem słońca. Miasto pozornie wydawało się śpiące. Ulice były puste, sklepiki, knajpki i bary pozamykane. W każdym domu nieśmiało paliło się światło, w świeżym, porannym powietrzu unosił się zapach gotowanego ryżu. Tak pachnie Luang Prabang o poranku. Jak każdego dnia, Mieszkańcy gotowali ryż i przygotowywali dary na procesję mnichów. Kiedy dotarłyśmy na miejsce, już prawie świtało. Jedna z głównych ulic miasta, po obu stronach wypełniona była ludźmi. Laotańczycy siedzieli na matach z misternie przygotowanymi darami i najlepszej jakości ryżem skrytym w bambusowych koszyczkach. Turyści zaspani, lecz w gotowości z naładowanymi aparatami niecierpliwie czekali na strzał.
Specyficzną ciszę i nastrój oczekiwania przerwał gwałtownie jednostajny rytm wygrywany na bębnach. W ich monotonnym brzmieniu, spokojnym krokiem szli mnisi. Każdy w pomarańczowej szacie z pustą misą, zawieszoną na ramieniu. Bosymi stopami przemierzali ulice miasta, by zebrać posiłek, który będzie tylko tym jednym na cały dzień aż do jutra i kolejnej procesji. Były ich setki. Pomarańczowy łańcuch zdawał się nie mieć końca. Szli w ciszy, młodzi i starzy, wszyscy otuleni w pomarańcz. Laotańczycy wrzucali do mis kuleczki ryżu i owoce, licząc na błogosławieństwo, zmniejszenie ilości wcieleń i osiągnięcie ostatecznego stanu nirwany.
Po zebraniu darów, mnisi wracają do klasztorów i świątyń, mieszkańcy do swoich zajęć, turyści do łóżek. Miasto budzi się w ciszy odchodzących bosych stóp.
I tak od setek lat, tuż przed wschodem słońca, Luang Prabang pachnie gotowanym ryżem a ulice miasta wypełnia pomarańczowa procesja buddyjskich mnichów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz