Kiedy weszłyśmy na stację kolejową Ga Saigon, pociąg relacji
południe-północ stał już na pierwszym peronie. Weszłyśmy do wagonu i
szybko znalazłyśmy nasz przedział. Na dolnej kuszetce leżała wysuszona
staruszka. Uśmiechnęłam się do niej i skinęłam głową na powitanie.
Odmachnęła mi wiotką, pomarszczoną, piękną dłonią. Drugą zasłaniała usta, by zatuszować braki w uzębieniu. Wystające spod dłoni oczy, błyszczały
się żywo od uśmiechu. Nasz przedział przeznaczony był dla 6 osób, po 3
kuszetki po obu stronach. Nasze miejsca były środkowe, na tak zwanym
pierwszym piętrze. Wrzuciłyśmy plecaki, starsza pani poklepała miejsce
obok siebie, zapraszając nas tym samym do przyłączenia się do niej.
Usiadłyśmy. Po kilku chwilach przedział zaczął się wypełniać. Szczupły
mężczyzna wskoczył na najwyższą leżankę. Położył się wygodnie i trwał
tak do końca swojej podróży. Nawet nie wiem kiedy w przedziale zrobił
się tłok. Zaczęłyśmy gubić się w liczeniu przychodzących pasażerów.
Starsza Pani informowała wszystkich gdzie są nasze miejsca. Kiedy
naliczyłyśmy siedem osób, czyli o jedną więcej niż było miejsc, w
ostatniej chwili przed odjazdem, na drugą kuszetkę na samej górze wpełzł
dwumetrowy człowiek z zachodu. I takim sposobem była nas ósemka w
sześciokuszetkowym przedziale.
Pociąg ruszył co do minuty, zgodnie z rozkładem. Siedziałyśmy na dolnej kuszetce starszej Pani, która wraz z córką wyjaśniła pozostałym, że jedziemy do Hue. Wszyscy przytakiwali z podziwem i uznaniem. I tak rozpoczęła się nasza 20-to godzinna podróż wietnamską koleją Saigon-Hue. Po kilku minutach odwzajemniania uśmiechów, kiwania głowami i przyjaznego poklepywania należałyśmy do kobiecej wspólnoty przedziałowej. Dziewczyny częstowały nas wszystkim co miały i obgadywały nas otwarcie, obserwując każdy nasz ruch.
Ponieważ była już 23:00, pociąg kołysał sennie, wgramoliłyśmy się na swoje miejsca pod czujnym spojrzeniem naszych towarzyszek. Miarowy stukot pociągu szybko uśpił Martę. Córka staruszki przygasiła światło. Zapaliłam lampkę w swojej kuszetce, wyjęłam książkę i okryłam się szczelnie kocem, by ochronić się przed morderczą klimą. Noc minęła nam spokojnie. Rankiem dziewczyny przywitały nas radosnymi uśmiechami. Zjadłyśmy na śniadanie zakupione w Saigonie - Banh Mi, pyszne bagietki nadziewane czym popadnie, czym wzbudziłyśmy masowy zachwyt oraz serię przyjaznych poklepywań po ramionach. Przed nami wciąż było siedem godzin podróży. Wróciłyśmy na swoje miejsca i ponownie zasnęłyśmy. Za oknem zmieniał się krajobraz, w przedziale zmieniali się ludzie a my jechałyśmy dalej. Zmęczone poziomą pozycją stałyśmy na korytarzu patrząc na zmieniające się pejzaże. Pola ryżowe mieniły się w słońcu. Świeże, soczyste i zielone wyglądały jak miękki koc. Czasem przypominały lustra poukładane na polach, odbijające w wodzie otaczające wzgórza. Innym razem kolorowe poletka przypominały barwne ozdobne kapy zszyte grubymi nićmi. Niebo było błękitne a słońce świeciło bezlitośnie nie zważając na ciężko pracujących na polach ludzi, skrytych pod stożkowymi kapeluszami spiętymi tasiemką pod zmęczoną szyją.
Na godzinę przed Hue jechałyśmy wzdłuż morza południowochińskiego. Widoki zapierały dech w piersiach. Pociąg to znikał w tunelach, to giął się niczym metaliczny wąż nad skalnymi urwiskami. Do Hue dotarłyśmy po niespełna 20 godzinach podróży. O czasie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz