środa, 28 grudnia 2011

Sabaidee Lao

W pierwszą noc w Laosie, spałyśmy jak niemowlaki. Wstałyśmy wczesnym rankiem, gdy poranna mgła jeszcze nie opadła, by zanim wypłyniemy dalej, wspiąć się smoczymi schodami do Świątyni.


O 11.00 byłyśmy już na łodzi, którą płynęłyśmy przez brązowe wody Mekongu, aż do Pak Beng. Przez całe 7h szum wody rozbijającej się o dziób, wprowadzał mnie w stan hipnozy i pozytywnego odrętwienia. Mój mózg został jakby częściowo wyłączony. Wyostrzył mi się zmysł wzroku i powonienia. Chłonęłam widoki, których nie da się opisać, wdychałam zapach dżungli i kwiatów rosnących przy brzegu.
Płynęło z nami ok 50 osób, w różnym wieku, turyści z całego świata. Po 2h rejsu, na łajbie zaczęła się impreza. W barku, można było zakupić piwko, ale większość ekipy była przygotowana na wielogodzinny melanż. Dziewczyny z Irlandii, opróżniały kolejne butelki whiskey w imponującym tempie.
My odrętwiałe relaksem, rejestrowałyśmy mijające krainy, oblane wszystkimi kolorami soczystej zieleni.



Około 18.00 dobiliśmy do brzegu, by poznać skąpane w różu i pomarańczu Pak Beng. Nocleg znalazłyśmy bardzo szybko i wyruszyłyśmy na poszukiwanie kolacji. Kilka bananów i cukierków przygotowanych przez nas na wodną wyprawę, okazało się zdecydowanie za mało. Byłyśmy wściekle głodne.

Pak Beng to właściwie jedna uliczka, wzdłóż której, po obu stronach znajdują się jedynie knajpki, hotele, hostele, bary i restauracyjki. Gdy wyszłyśmy z chłodnego pokoju, zmrok zapadł nagle i bez ostrzeżenia. Knajpki zachęcały migoczącymi lampionami i lokalną kuchnią. Marta pomimo, że głodna odważyła się testować miejscowy specyfik fish lap. Do tej pory twierdzi, że ta błotno-zielona potrawa o odrzucającym zapachu, była smaczna. Ja standardowo wybrałam smażony makaron, niestety nieco za delikatny i nijaki, jak na bogactwa smaków Azji. Po godzinie knajpa wypełniła się po brzegi. Turyści zdawali się wybierać to miejsce z jedynego powodu, bo byli tam inni turyści. Kiedy my zajęłyśmy tam pierwszy stolik, było bajecznie pusto i cicho. Po napływie białych, zaczęłyśmy szukać spokojniejszego miejsca.

 
Po drodze zaczepił nas lekko poddenerwowany pan z rozbieganym wzrokiem, oferując sprzedaż miejscowej trawki. Grzecznie odmówiłyśmy. Nasz wzrok przyciągnął inny migoczący kolorami lokalik. Usiadłyśmy na tarasie z widokiem na Mekong, który o tej porze był czarną otchłanią. Było go tylko słychać, co pobudzało naszą wyobraźnię. Tym razem knajpka była prawie pusta, panował w niej niesamowity nastrój, a z głośników leciała dobra muzyka. Tutaj zainteresowało nas menu, które przeglądałyśmy raczej z nudów niż z chęci zamówienia czegoś do jedzenia. W dziale "sałatki" znajdował się specyfik z miejscowej trawki ..., gdy spytałam właściciela o co chodzi, odpowiedział, że źle to rozumiem, że to wodorosty z Mekongu ale ... i tu sciszył głos i bardzo uprzejmie wskazał w dziale "desery" - happy cake, po czym dodał, że jeśli chcemy to nie musi być w ciastku. Byłyśmy w szoku. Klimat prowokował do zakupu i totalnego odprężenia. Jednak rozsądek wziął górę, Marta wypowiedziała tylko tytuł książki "12 x śmierć" i cała ochota odeszła, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po piwku poszłyśmy spać, nie wiedząc jaka niespodzianka czeka nas o poranku. Chłodna noc, ciepły pled i cudownie wygodne twarde łóżko, natychmiast utuliły nas do snu. Kiedy złośliwy budzik zaczął nas terroryzować przed 6.00 rano, chciałyśmy zostać na tym krańcu świata. Lodowata woda w kranie, szyko postawiła nas na nogi i wygoniła z pokoju. Miasteczko wolno budziło się ze snu, zaspani mieszkańcy rozstawiali stragany i szykowali się na poranną ceremonię. My jeszcze nie wiedziałyśmy o co chodzi. Wszędzie unosił się zapach gotowanego ryżu, parującego z misternie plecionych wiklinowych koszyczków. Kupiłyśmy bananowe ciasto i trzy bagietki naszpikowane samymi pysznościami, zapakowane w liście bananowaca dla zachowania świeżości. W drodze na śniadanie do miejscowej piekarni, usłyszałyśmy mantrowy śpiew. Przed nami, nad Mekongiem klęczące wzdłuż drogi kobiety, ofiarowywały mnichom poranną strawę, a ci błogosławili je śpiewem i modlitwą. Panował niesamowity nastrój, w powietrzu unosiła się specyficzna cisza i nierozproszony jeszcze sen miasta. Wzgórza skryte we mgle, zdawały się jeszcze spać i nie przeszkadzały w ceremonii tak ważnej dla mieszkańców miasteczka. Pomarańczowe szaty obudziły nasze oczy, a nastrój nas wchłonął.



O 8.00 nasza łódź wypłynęła dalej, prosto do Luang Prabang, miasta mnichów, gdzie czekały na nas kolejne przygody, nawet te zapierające dech w piersiach, ale tego jeszcze nie wiedziałyśmy.
Uśpiony rybak w mojej duszy, rozbudził się na dobre. Chciałam dalej płynąć, płynąć i płynąć ...

czwartek, 8 grudnia 2011

... zacznijmy od początku ...

Wyznam Wam szczerze, że w poprzednim życiu byłam rybakiem ... lub marynarzem, nie wiem, nie pamiętam. Pomimo, że w duszy jestem lotnikiem i to statki powietrzne zdobyły moje serce lata temu, to mała, zdezelowana łódź, napędzana jakimś silnikiem, powoduje u mnie stan totalnego wyciszenia i relaksu.
To właśnie taką zdezelowaną łódeczką przekroczyłyśmy granicę na Mekongu, pomiędzy Tajlandią a Laosem.


Oficerowie w immigration point byli zafascynowani naszymi paszportami i oglądali je strona po stronie, uśmiechając się, widząc kolejną egzotyczną wizę. Kiedy z namaszczeniem i powagą wkleili nam do paszportów wizę laotańską, poczułyśmy ogromną radość, Marta powiedziała "witaj w Laosie", byłam nieziemsko zmęczona i szczęśliwa.


Gdy dotarłyśmy na miejsce, w Huay Xai zapadał już zmrok. Kilka knajpek przy głównej ulicy migotało światełkami. Pierwszą przygodą, w nieznanym kraju jest zawsze wymiana pieniędzy. Z kipami musiałyśmy oswajać się kilka dni. Ogromne nominały nie zmyliły czujnej Marty. Wśród miliona kipów, zauważyła, że pani kasjerka się pomyliła i dała nam za mało o 50000 kipów, byłam pod wrażeniem. Obie byłyśmy skrajnie zmęczone, mój mózg nie rejestrował już nic. Marzyłam o prysznicu i kolacji. 
Niewiele pamiętam z pierwszego wieczoru, oprócz chłodu, który nas zaskoczył.




Laotańskie retrospekcje

Nasza podróż do Laosu trwała równo 24h. Dotarłyśmy do celu wszystkimi środkami transportu, jakie wymyślił człowiek. Jechałyśmy tramwajem, autobusem, leciałyśmy samolotem, później następnym, potem był kolejny i chyba jeszcze jeden, 
w międzyczasie następny autobus i łódź.


Przez te 24h przeżyłyśmy zmianę czasu, przetrwałyśmy skrajne zmęczenie i u celu byłyśmy szczęśliwe, że to koniec, a właściwie początek drogi.
Dziś jesteśmy w jej połowie. Za nami tyle wrażeń i przeżyć, że kiedy zabrałam się do pisania, przeraziła mnie biała kartka w "dzienniku", w którym zawsze piszę. Od czego zacząć? Jak to wszystko opisać, wyrazić własne uczucia? Do tej pory przytrafiło nam się już tak wiele. Marta prowadziła słonia, który wszedł do rzeki, nasz kierowca tuk-tuka zgubił drogę i puściły mu nerwy, jechałyśmy rowerami w upale pokonując wzgórza, przeszłyśmy ponad 25km w dżungli, płynęłyśmy dwa dni łodzią, płynęłyśmy kajakiem raz na wodzie, raz ... pod wodą, gotowałyśmy wyszukane potrawy na cooking lessons, spędziłyśmy chilloutowe godziny w klimatycznych knajpkach w Laosie i ciche chwile w magicznych świątyniach. Na swej drodze spotykamy ludzi z całego świata, ludzi którzy mówią mało i tych którzy mówią za dużo. Każdy ma inny plan, różne cele, jednych rozumiemy, innych nie.


Nie rozumiemy jednak, jak można poświęcić tylko tydzień by "zwiedzić" jeden kraj. Już dziś wiemy, że nasze trzy tygodnie na Laos, to za mało. Za mało by Go poczuć, powąchać, dotknąć, posmakować ...


piątek, 8 lipca 2011

Sapa

Pisząc o naszych przeżyciach mam tendencję do patetyzmu i opowieści szczerych do bólu. Dziś oddaję "pióro" Olodum - Marcie, która stworzyła karty tego bloga, która przyjaźni się z megabajtami i pikselami, gdzie ja nie wiem kto jest to kto. Do dziś była technicznym mózgiem naszych podróży. To ona nakreśla mapy naszych wypadów, pieczołowicie i skrupulatnie wyszukuje dane.





Usiądźcie dziś w swoich komputerowych fotelach, otwórzcie piwo, zapalcie fajka lub blanta i przeczytajcie opowieść Marty, która z reguły nie dzieli się z nikim takimi emocjami. Pamiętajcie, że Wasze wymarzone podróże nie zawsze wyglądają jak pocztówki.

Zaledwie 350 km dzieliło nas od Hanoi do Sapy - kolejnego przystanku w naszej podróży po Wietnamie. W rzeczywistości te 350 km okazało się odległością nie do pokonania, nierealną, oddzielającą dwa różne wszechświaty, dwie materie. To co nie znane, stało się znane. To co zawsze myślimy, że nas nie dotyczy - dotknęło, poczułam zimny i obślizgły dotyk na swym ciele, czułam go wtedy, czuję go teraz...

Od 7 miesięcy pokonuje te 350 km, kręcę się w koło i nadal wydaje mi się, że jestem cały czas tam, w Sapie, gdzieś nieruchomo zawieszona, jak ta wieczna mgła unosząca się nad ryżowymi wzgórzami miasteczka. 

Post ten będzie krótki i jak najbardziej osobisty, ckliwy i smutny. Nie będę się starać nawet zachować choć odrobiny reporterskiego obiektywizmu. Ten post jest skargą, żalem i rachunkiem jakiego nigdy Sapa i Wietnam, nie będą w stanie mi spłacić...

Dotarłyśmy rano do Sapy jak tysiące innych młodych ludzi, szukających przygody i mających w planach udanie się na trekking. Dodatkową atrakcją miało być nocowanie u jednej  z rodzin, mieszkających w ubogich wioskach pomiędzy zboczami gór.

Od początku nad miasteczkiem unosiła się złowroga mgła. Padało, było zimno... Wyraźnie dało się wyczuć wszechogarniające napięcie. Byłyśmy poddenerwowane, w sumie nie wiadomo czym, trekking był wykupiony, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Następnego ranka wraz z niewielką grupką osób wyruszyłyśmy w drogę. Nie mogłam jednak wyzbyć się nieokreślonego niepokoju. Późnym popołudniem dotarłyśmy do gospodarzy u których miałyśmy nocować. Ugościli nas bardzo serdecznie. Siedzieliśmy prawie przez całą noc, rozmawiając, śmiejąc się i tańcząc. Było przemiło.

Rano jednak TO się stało. TO czego bałam się instynktownie przez całe życie, w trakcie każdej podróży, z dala od domu... Z zaskoczenia, bez ostrzeżenia, bez pomarańczowego, migającego światełka, krzyczącego swoim jaskrawym kolorem, że UWAGA, TO TERAZ, TO SIĘ WŁAŚNIE DZIEJE... ! Nadeszła wiadomość tekstowa, choć niejednoznaczna, wiedziałam czego dotyczy, wyraźnie czułam, że TO się zdarzyło... Tu w tej głuszy, gdzie od domu dzieliło mnie 8000 km poczułam bezradność. Poczułam jak ludzkie życie jest kruche i nietrwałe. Wystarczy jeden pstryk i już po wszystkim... Pozostaje po Tobie garstka prochu i  kartka pocztowa z ostatnich wakacji. 

Z czym mi się kojarzy Sapa? Nie z plemionami górskimi, które ją zamieszkują, nie z trekkingiem, nie z mgłą unoszącą się nad miasteczkiem. Sapa to śmierć, Sapa to strata, Sapa to dzień, w którym stałam się dorosła. Sapa to wszystko to, co nie chciałabym, żeby się wydarzyło, a jednak ... Sapa nauczyła mnie uczuć, wiem jak gorzki jest smutek, niezmierzony żal, wiem czym jest zabójcza złość i gniew, wiem jak nienawidzić i kochać jednocześnie. Sapa dumnie kroczy w jednym rzędzie ze śmiercią, która zabrała mi najbliższą Osobę... O ironio, właśnie Tą najdroższą mi Osobę - Mamę - która nauczyła mnie miłości do podróży, do odkrywania świata i siebie samego...

Sapa to złodziej... Oby Wam, gdy już do niej dotrzecie niczego nie ukradła...

OLODUM _ Marta

sobota, 2 lipca 2011

Ryżowy bimber

Tuż po wschodzie słońca Asia Cruise wypłynęła z małego portu spośród skał i wolno sunęła wgłąb krainy smoka. Płynęłyśmy w nastrojowej ciszy, łaknąc widoków otaczającego nas świata. A świat ten był jak z bajki,  tak piękny, aż nierzeczywisty. Wodę spowijała mgła, zza wzgórz wyłaniało się słońce.  Przez ponad godzinę przepływałyśmy pomiędzy wzgórzami i wysepkami. W okolicy nie było widać żadnego innego statku. Byłyśmy same jak pierwsi żeglarze odkrywający nowe tereny, jak Marco Polo nakreślający mapę Nowego Świata. Co jakiś czas ciszę przerywał przelatujący ponad masztami ptak o nieznanej nam nazwie.


Wiedziałyśmy, że nieuchronnie zbliżamy się do portu, by pozostawić zatokę Ha Long - najpiękniejszą z pięknych. To był ostatni moment by "naszpikować" aparat widokami z raju skrzydlatego smoka o perłowych łzach. Z każdą chwilą byłyśmy coraz bliżej portu. Wokół nas płynęła zatrważająca ilość statków.  Wszystkie zmierzały w to samo miejsce, wszystkie tak jak nasz, z turystami na pokładzie. Jedni byli zahipnotyzowani spokojem i pięknem, inni skacowani po "integracyjnych party". 


Gdy zacumowaliśmy czar prysł. Ciszę zmąciła praca kilkuset silników, głosy, gwizdy i nawoływania. W powietrzu unosił się smród spalin i smażonego jedzenia dla następnego "sortu" turystów. Czekając ponad godzinę na małą łódkę, obserwowałam z niesmakiem machinę turystycznego przemysłu. Zanim dopłynęłyśmy do portu, nastrój zniknął wraz z poranną mgłą. Oczekiwanie na małą łódkę się przedłużało, traciłyśmy cenny czas przeznaczony na wizytę w narodowym parku Cat Ba. Nam się spieszyło, miałyśmy zwiedzać park na rowerach, w nasz ulubiony urlopowy sposób. Kiedy się wreszcie udało się udało dopłynąć do brzegu,  grupa ze statku została podzielona, na pieszą i rowerową. Rowerzyści pojechali w prawo, a piechurzy poszli w lewo. Droga była wspaniała. Z górki jechałyśmy bardzo szybko, wyprzedzając się nawzajem. Podczas szybkiej jazdy wiatr przyjemnie chłodził rozgrzane ciało. Było gorąco, pierwszy raz od przyjazdu do Wietnamu.  Z okolicznych domów wyskakiwały zaciekawione dzieciaki. Mijałyśmy uprawne poletka, gąszcz lasów, przydomowe ogródki, bananowe sady, wąskie strumyczki, aż ... skończyła się droga. Skonsternowani czekaliśmy, aż dojedzie do nas nasz przewodnik. Liczyliśmy na to, że gdzieś skryta ścieżka poprowadzi nas dalej. Niestety... Koniec drogi, koniec jazdy. W sumie jechaliśmy 30 minut w jedną stronę, wracaliśmy tą samą trasą. Godzina na dwóch kołach to dla nas stanowczo za mało. Z utęsknieniem wspominałyśmy obite i opuchnięte tyłki po rowerowej wyprawie, w khmerskim Angkor Wat. Nazwanie tej krótkiej przejażdżki trekkingiem to zdecydowanie przesada.  


Po oddaniu rowerów zawieziono nas do jeszcze innego portu, z którego popłynęłyśmy na wyspę Cat Ba. Tam czekał na nas bambusowy bungalow, leżaki, słońce, kolorowe drinki i chill out. 


Po obiedzie niektórzy poszli odwiedzić małpią rodzinę mieszkającą w głębi wyspy. My zostałyśmy, by dokonać ważnej transakcji..  Wszyscy turyści, którzy przybyli z nami, mieli wykupioną 1 noc na wyspie, taki był standard (1 noc na łajbie + 1 noc na wyspie). My miałyśmy opłaconą dodatkową noc w bambusowym domku. W Wietnamie byłyśmy tydzień, wiedziałyśmy, że w Hanoi piwo i inny alkohol są tanie jak przysłowiowy barszcz.  Inaczej jest na łodziach i na wyspie. Ceny wzrastają kilkakrotnie. Kiedy większość odpoczywała i bar opustoszał my rozpoczęłyśmy negocjacje. Przedstawiłyśmy przemiłemu barmanowi naszą sytuację, mówiąc, że my to jesteśmy z Polski - kraju najlepszej wódki i że na alkoholu to my się znamy i te ceny tutaj to są baaaardzo wysokie. Barman szybko zrozumiał o co chodzi i dalej szeptem przedstawił swoją ofertę cenową za 1,5 l bimbru o wdzięcznej nazwie ryżowe wino. Z podanej ceny planowałyśmy jeszcze nieco zejść i wynegocjować by sfermentowany wytwór był zawsze schłodzony, ale przede wszystkim musiałyśmy tego najpierw spróbować. Chłopak poinformował nas, śmiejąc się pod nosem, że to bardzo mocny trunek i że 1,5 l. to nam wystarczy do końca pobytu w Wietnamie. Raz jeszcze przypomniałyśmy, że jesteśmy z Polski i pijemy prawie tyle co Rosjanie. Barman zniknął w kuchni na kilka minut. Wrócił z metalowym garnuszkiem trunku i ... publiką. Za barem stanęło 6 mężczyzn czekających niecierpliwie na reakcję naszych kobiecych organizmów po degustacji. Ich miny zdradzały brak zaufania do naszych mocnych wschodnio - europejskich głów. Trunek został polany na dwie literatki. Powietrze zgęstniało od napięcia. Czułam się jak aktorka lub sportowiec przed skokiem. Na domiar wszystkiego wrócili turyści i przewodnik. Miałyśmy coraz większą widownię, choć nowo przybyli za bardzo nie wiedzieli co się dzieje. Spojrzałyśmy na siebie powstrzymując się od wybuchu śmiechu. Stuknęłyśmy się literatkami, krzyknęłyśmy dumnie polskie "na zdrowie" i jednym haustem wlałyśmy w siebie wietnamski bimber. Z tą mocą Panowie zdecydowanie przesadzili. Bez skrzywienia czy mrugnięcia odstawiłyśmy puste naczynia na blat. Zza baru dochodziły oklaski i pomruki wyrażające uznanie. Turyści stali zdziwieni nie wiedząc o co chodzi, przewodnik śmiał się do łez - on wiedział. Panowie przynieśli 1,5 l. ryżowego wina, pokazali, że wkładają do lodówki, a my zapłaciłyśmy za trunek, jak za polski bimber, a nie jak za szkocką whisky. Wszyscy byli szczęśliwi.



Już po południu, przed kolacją piłyśmy "dziwne" drinki o cierpkim smaku. Trzeci już nam smakował.  Następnego dnia wieczorem, plastikowa 1,5 l. butelka po wodzie mineralnej była pusta, a my wciąż trzymałyśmy się na nogach. Gdy odpływałyśmy z Cat Ba wczesnym rankiem,  z tarasu na pożegnanie machali nam wszyscy bimbrownicy. 


Do końca pobytu w Wietnamie, miałyśmy jeszcze jedno starcie z ryżowym winem i sprawdzaniem mocy głów Wietnam - kontra - Europa. Wynik nie został jasno ogłoszony z powodu zaników pamięci u obu drużyn.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Smocze łzy w Ha Long Bay

O zatoce Ha Long krążą legendy, nam najbardziej podoba się ta...

Dawno, dawno temu, w bajecznej krainie o nazwie Wietnam, w spokojnej zatoce Ha Long mieszkał potężny smok. Stworzenie choć ogromne i niebezpieczne, nie wadziło nikomu i żyło w zgodzie z mieszkańcami zatoki. Rybacy żartowali, że ich smok (bo tak go nazywali) żyje tylko pięknem, bo nie podjadał im trzody i nie polował w okolicznych lasach. A smok rzeczywiści kochał piękne widoki nad zatoką Ha Long. Uwielbiał jej spokojne wody, świeże powietrze, zieleń drzew i błękit nieba nad wzgórzami. Pewnego razu na Wietnam najechał wróg. Palono wioski, wycinano drzewa, zniszczono piękno wietnamskiej krainy. Spokój lazurowej wody Ha Long został zmącony. Złe wieści dotarły do smoka, wraz z zapachem wojny. Potężne cielsko wynurzyło się ze swej jaskini, by sprawdzić czy ptaki mówią prawdę. Gdy smok wzleciał w zamglone, smutne niebo i ujrzał zniszczone piękno swej krainy, wpadł w nieokiełznany szał i wielką rozpacz. Smocze serce pękło na widok trwającej bitwy, która zostawiała za sobą tylko pogorzelisko i śmierć. Lazurowa woda wypełniła się krwią, niebo poszarzało, drzewa płonęły, ptaki umilkły, a rybacy zginęli w walce.  Zrozpaczony smok w ogromnej złości, która przepełniła jego duszę, zaczął uderzać monstrualnym ogonem o spokojną niegdyś powierzchnię wody. Złowieszczy rytm zbudził zatokę. Z wody wypiętrzyły się ogromne skały, ostre jak kolce. Na koniec zapłakał, a łzy zamieniły się w lśniące perły i wpadły do wody. W taki sposób, w starciu wielkiej miłości do piękna i ogromnej rozpaczy, powstał jeden z najpiękniejszych cudów świata - zatoka Ha Long.

Zatoka Ha Long leżąca 164km od Hanoi, zajmuje około 1500 km² powierzchni, na której rozsianych jest 1900 skalistych wysp i wysepek. Wszystkie zostały policzone, a 989 z nich ma własną nazwę. Wewnątrz niektórych skał, kapiąca od wieków woda wyżłobiła bajecznie, piękne jaskinie. Z całą pewnością matka natura tutaj współpracowała z najlepszymi architektami. 


Zatokę Ha Long zamieszkuje około 300 szczęściarzy, mający ten widok na co dzień. Żyją na łodziach, bambusowych tratwach lub w "kartonowych" domkach, w wodnych wioskach. Mają elektryczność, telewizję, pływające sklepy oraz "happy room", czyli WC i każdego dnia piękny widok z tarasu.


O zatoce Ha Long krążą niestety nie tylko piękne legendy. To miejsce odwiedzane jest przez tysiące turystów z całego świata, ale też i dla Wietnamczyków jest celem podróży. Wpisana w 1994 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, zatoka Ha Long jest łakomym kąskiem dla globtroterów. Jest jednym z najpiękniejszych miejsc na świecie. Wybierając się na wycieczkę do Ha Long Bay znałyśmy wszystkie straszne opowieści o braku jedzenia na łajbach, o złym stanie technicznym statków, o niesympatycznej obsłudze, o tłumach turystów i braku klimatu. Naszą wycieczkę kupiłyśmy w sprawdzonym biurze, (http://www.viettours365.com/) z rekomendacją za 120$ za 1 os. (+ dodatkowa noc na wyspie Cat Ba), a nie jak oferowali oszuści za 40$ za 1 os. Dla nas zmartwieniem i wielkim wyzwaniem, było uczestnictwo w zorganizowanym, grupowym wyjeździe. Próba czegoś podobnego, miała miejsce w Pekinie, podczas wycieczki na Wielki Mur. Niestety nie poszło nam najlepiej. Nastawiałyśmy się na ten wyjazd kilka dni, tłumacząc sobie, że coś za coś. Będziemy grzecznie szły gęsiego za kolorową chorągiewką naszego przewodnika, wraz z innymi "turistas" z całego świata, by tylko zobaczyć  to dzieło matki natury. 


Z Hanoi wyjechałyśmy  wcześnie rano. Droga do portu Ha Long trwała niewiele ponad 2 godziny. Jadąc mijałyśmy małe miasteczka i wioski o nastroju jak ze starych filmów. Wszędzie dookoła rozpościerały się pola ryżowe, a na nich pracowali ciężko Wietnamczycy w swoich spiczastych kapeluszach. Miałam wrażenie jakbym cofnęła się w czasie. Rozmyślałam ile ucierpiał ten kraj podczas wojny z Amerykanami, która w dzisiejszych czasach stałą się też towarem na sprzedaż, ale o tym później.

Podglądając rolników z okien jadącego autobusu, zauważyłam, że na wielu polach uprawnych stoją pojedyncze groby. Czasem było skupisko dwóch lub czterech, ale nie więcej. Nie znalazłyśmy żadnej informacji na ten temat w przewodniku, ale myślę że to rolnicy chcą być pochowani w swojej ziemi. Kiedy tylko wysiadłyśmy z autokaru, ujrzałyśmy tłum ludzi, setki kolorowych chorągiewek, usłyszałyśmy kakofonię języków świata oraz krzyki i nawoływania "porządkowych". To nie był turystyczny biznes, to była istna fabryka, maszyna czy taśma, po której płynęła fala kolejnego towaru do ometkowania. Gdy nasza grupa została podzielona według ilości wykupionych noclegów (my rozszerzyłyśmy nasz pakiet o dodatkową noc na wyspie Cat Ba), wręczono nam bilety i skierowano do portu. Pozwolicie, że nie będę opisywać co dokładnie się działo od wręczenia biletów do wejścia na małą łódkę, bo to może Was zniechęcić. Zatoka Ha Long jest jednym z piękniejszych miejsc świata, wartym tych przepychanek i nie zgadzam się z Autorem "Samsary", że jeden rzut oka  zupełnie wystarczy. My jak zwykle chciałyśmy więcej i dłużej. 


Z małej łódki wskoczyłyśmy sprawnie na naszą łajbę o urokliwej nazwie Asia Cruise. Plecaki zaniosłyśmy do do małej, przytulnej kajuty i szybko wspięłyśmy się na najwyższy pokład, by najlepiej widzieć. 

 
Po kilku minutach łódź odpaliła silniki i wolno płynęła przez krainę smoka. Wpływając w głąb zatoki widoki zapierały dech w piersiach. Skały tworzyły nieznane labirynty. Miałyśmy niesamowite szczęście, pogoda nam dopisała, widoczność była doskonała, od czasu do czasu rozpieszczało nas słońce. Rozsiane po wodach zatoki statki, wyglądały jak zbłąkane duchy. Łódź zacumowała przy jednej z setek skał. Czekała nas przygoda w jaskini smoka. Przesiadłyśmy się na małą łódź, by wpłynąć do wodnej wioski. Byłyśmy w odwiedzinach u smoka, w przepięknej jaskini Thien Cung, ale go nie zastałyśmy. 


Pływałyśmy kajakiem, pomiędzy statkami, wokół skalistych wysp. Na początku miałyśmy problem z skoordynowaniem wioseł, ale z każdą chwilą szło nam coraz lepiej. Podpływałyśmy do łodzi (lub czasem zderzałyśmy się z nimi niechcący), na których mieszkali rybacy z rodzinami. Pozdrawiali nas serdecznie, widząc jak niezdarnie mocujemy się z naszym czółnem. Kiedy ujarzmiłyśmy kajak, odpłynęłyśmy kawałek od zgiełku, wpłynęłyśmy w krainę baśni, która pieściła nasze oczy ... i serca. Siedząc w kajaku, pośród tych ogromnych skał, czułam się taka mała i nieistotna wobec praw natury. Czułam się jak intruz, który jest za brzydki by tutaj być. 


Na duży statek wróciłyśmy po kilku godzinach. Na dolnym pokładzie podano nam bogatą w potrawy i pyszną kolację. Po posiłku wszyscy uciekli na górny pokład, łódź płynęła powoli. Z każdą chwilą robiło się coraz ciszej. Panował niesamowity spokój. Wpływałyśmy w krainę magi i czarów, legend i duchów. Nie czułam strachu, szukałam smoka. Łódź kołysała się delikatnie na wietrze. Zachodzące słońce odbijało się w tafli wody. Wszystko dookoła nas było takie piękne, doskonałe, czarujące i bajeczne. Gdy zapadła noc, cisza otuliła nas spokojem. W ciemności majaczyły cienie skalistych wysp. W oddali migotały światła domków na wodzie, księżyc był tak jasny, jakby chciał konkurować ze słońcem. Zatoka Ha Long zbierała się do snu, a my wraz z nią. Wczesnym rankiem Ha Long Bay podarowała nam prezent. Widok, którego nigdy nie zapomnę, by opisać to, co zobaczyły nasze zaspane oczy, brakuje mi słów, więc lepiej zobaczcie sami.




niedziela, 13 marca 2011

"Vietnamese Coffee"

Rozkoszowałyśmy się Hanoi przez dwa dni, chodząc leniwie wokół jeziora  Hoàn Kiếm lub w jego okolicach. Degustowałyśmy jedzenie w przeróżnej postaci. Kilka razy w ciągu dnie robiłyśmy sobie przerwę na kawę. Wietnamczycy przyrządzają ją na tysiące sposobów, uwierzcie - każdy jest doskonały! Hanoi pachnie kawą i miałam wrażenie, że Miejscowi piją jej więcej niż osławionej zielonej herbaty. 
W jednej z zatłoczonych kawiarenek, w której zamówiłyśmy "vietnamese coffee", najpierw podano nam zimną, zieloną herbatę dla oczyszczenia smaku, a dopiero później kawę. Była aż gęsta od lepkiego mleka, pachniała świeżo zmielonymi ziarnami a smakowała jak czekolada. Drugą tak doskonałą podano nam w zimnej Sapie.

"Vietnamese Coffee" ;-)

Spacerując po Hanoi, gubiąc się w ciasnych, zatłoczonych uliczkach, w tak zwanym międzyczasie, robiłyśmy rezerwacje na wycieczki. Kiedy udało nam się coś załatwić, siadałyśmy z Miejscowymi  by coś przekąsić lub napić się piwa za 70gr. Przez te dwa dni pobytu w Hanoi spotkałyśmy kilku Polaków, którzy tak jak my lgnęli do piwnego "trójkąta bermudzkiego". Dzieliliśmy się wrażeniami i pomysłami na dalszą podróż. Z zaciekawieniem i przyjemnością słuchałyśmy pary Wędrowców, która od kilku miesięcy podróżuje razem. Mieli w sobie dużo pozytywnej energii i niewiele planów na przyszłość. Byli w drodze ...

Włóczyłyśmy się po stolicy Wietnamu nie mogąc zmusić się do zwiedzania. Raz skręcałyśmy w lewo, raz w prawo, nie mając pojęcia gdzie zaprowadzi nas ciasna uliczka. W pierwszych dniach pobytu sprawnie zmagałyśmy się z lawirującymi skuterami i brakiem chodników. Najgorsze były popołudnia, kiedy miasto zalewała fala motorów, motocykli i skuterów. Powietrze gęstniało a wraz z nim atmosfera. Siadałyśmy wtedy w lokalu, przy skrzyżowaniu, obserwując niesamowicie kolorowe kaski kierowców. Każdy miał inny, często w tym samym kolorze i wzorze co siedzenie ukochanego jednośladu. Dominowała kratka burberry, ale były też paski, kropki, misie, kwiatuszki, hallo kitty i wiele wiele innych. Jednych kształt był klasyczny, czyli "kaskowy", inne przypominały kapelusze czy czapki. Panowie mieli bardziej wyważone wzory, kaski pań często pasowały do szpilek, w których prowadziły, lub do torebki, która wisiała na kierownicy. Drobne, filigranowe Wietnamki o twarzach dziewczynek poruszały się na skuterach, które również występowały we wszystkich kolorach z palety barw. Jeździły dużo i wszędzie, bo jak można chodzić na takich szczudłach, nie mam pojęcia ile centymetrów miały te obcasy. Wiem na pewno, że ja bym w tym daleko w nich nie zaszła. 

 wszechobecne jednoślady

Po jakimś czasie, gdy nasyciłyśmy się atmosferą - hałas, tłok, smog i dym zaczęły nam przeszkadzać. Dźwięk niemilknących klaksonów wwiercał się w mózg, powietrze dusiło i paliło w oczy. Nadszedł czas na zmiany i ruch. Jednego dnia zwiedziłyśmy więzienie, świątynię literatury i dom Wujaszka Ho Chi Minha, (który w tym czasie był u Wujka Lenina w Moskwie na liftingu i spa). Robiłyśmy to co tak lubimy -  biegałyśmy po  mieście z mapą w ręku... 

                                         
                                  
                                                                 Hoa Lo Prison - Hanoi Hilton

                                                         Văn Miếu, Temple of Literature, Hanoi

                                                                      Hồ Chí Minh Mausoleum
                                   
               Ho Chi Minh House, Hanoi

Thăng Long (Hanoi) - miasto wzlatującego smoka

W Hanoi zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Choć nie pachniało moją Azją i nie przywitało upałem, byłam zauroczona. Nasz samolot wylądował późnym popołudniem. Jechałyśmy taksówką prawie 2 godziny, zamiast 40 minut. W okolicach jeziora Hoàn Kiếm - wietnamskim "gettcie" turystów, kierowca wolno sunął autem pomiędzy falą skuterów. 

                                                                      jezioro Hoàn Kiếm, Hanoi

To było istne tsunami barwnych jednośladów. Samochód sprawiał wrażenie za dużego, poruszając się mozolnie w wąskich uliczkach. Było tak ciasno, że niektórzy kierowcy skuterów, by utrzymać równowagę, opierali się o naszą taksówkę. Pomimo zmęczenia chłonęłyśmy widoki i magnetyzujący klimat za oknem. Miasto mieniło się światłami. Kierowcy aut, rowerów, riksz i skuterów cierpliwie gnieździli się w lejach skrzyżowań. Nikt nie był mniej lub bardziej poirytowany. Siedząc w klimatyzowanym aucie wyobrażałam sobie jaką zupą spalin jest powietrze. Kakofonia uporczywych, natarczywych, irytujących klaksonów była nieco stłumiona w zamkniętym samochodzie. W Hanoi również klakson ma ostrzegać i informować, że "uwagę jadę i nie ma zamiaru się zatrzymać". Jak tu biedny pieszy ma przejść przez ulicę ...? Podobnie, czyli zdecydowanym krokiem, pewnie, prosto przed siebie, z miną mówiącą "uwagę idę i się nie zatrzymam, jak ty się nie zatrzymasz to wjedziesz we mnie". Nie wiem kto tu byłby bardziej poszkodowany. Wiem jedno, chcesz przejść, to nie możesz się zawahać, tylko idź. Jeśli się boisz, zamknij oczy i idź.

                                                             
Rejs z Warszawy do Hanoi trwał 9 godzin. Na lotnisku coś było nie tak z naszą wizą. Odesłano nas do biura straży granicznej, gdzie 6 panów podawało sobie nasze paszporty z ręki do ręki. Każdy z nich oglądał dokumenty i mruczał po wietnamsku coś na podobieństwo "aha, aha". Jeden z funkcjonariuszy postawił stempel i mogłyśmy iść dalej. Do dziś nie wiemy o co chodziło. Po odebraniu bagaży byłyśmy  zmuszone wziąć taksówkę, ponieważ transport hotelowy po nas nie przyjechał. Jazda taksówka z lotniska jest tradycją każdej naszej podróży.  Jadąc zawsze towarzyszą nam te same emocje. Głodnymi oczami wpatrujemy się w pierwsze krajobrazy, które są mglistym wyobrażeniem kraju, do którego przyleciałyśmy. Jesteśmy ciekawe, podekscytowane, czujne i ostrożne. Tym razem jechałyśmy już tak długo, że zmęczenie dało nam się we znaki.  Stałyśmy się łatwym kąskiem dla mafii taksówkarsko - hotelarskiej. Zostałyśmy oszukane w pierwszej godzinie pobytu Hanoi, nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy.  Pewności nabrałyśmy dopiero po tygodniu, bo kto myśli, że jest oszukany, jeśli zaoferowano mu lepszy pokój, w lepszym hotelu, za mniejsze pieniądze, niż ten zarezerwowany wcześniej. Wiedziałyśmy, że coś jest nie tak, ale robiło się coraz ciemniej, byłyśmy bardzo zmęczone i marzyłyśmy o zimnym Bia Hanoi. 

                                                   
Nie tracąc czasu, odświeżyłyśmy się nieco, pełne buty wymieniłyśmy na sandały i ruszyłyśmy głodne i spragnione na poszukiwanie kolacji. Jak zwykle szerokim łukiem mijałyśmy restaurację z białymi obrusami i szukałyśmy lokalnych prawdziwych przysmaków.  W pewnej chwili naszym oczom ukazał się wielki wok, duży ogień i ogromna micha pełna makaronu mix.  Usłyszałyśmy gwar rozmów, nasze nosy pochłaniały łapczywie zapach przypraw i sosu sojowego. Na skrzyżowaniu ulic, pomiędzy ścianą a krawężnikiem znajdowała się "restauracja", czyli 3 długie stoły otoczone maleńkimi, dziecięcymi taboretami, na których swobodnie siedzieli Wietnamczycy, konsumując swoją cudownie pachnącą kolację. Obsługa uwijała się jak w ukropie, klientów było mnóstwo, wszyscy głodni. Podeszłyśmy, bo nie mogę napisać weszłyśmy, czy stanęłyśmy w drzwiach, bo nigdzie nie wchodziłyśmy, nadal byłyśmy na ulicy a drzwi nie było, bo niczego nie otwierały, ani nie zamykały. 

                                         
Podeszłyśmy do jednego ze stołów, z trudnością wcisnęłyśmy się w miniaturowe krzesełeczka i czekałyśmy na możliwość zamówienia pierwszej potrawy w Hanoi. Byłyśmy raczej pewne, że w tym miejscu nie dogadamy się po angielsku. Zamawiałyśmy danie całym swoim ciałem, pokazując palcami na talerze Wietnamczyków, którzy ochoczo pokazywali, że to dobry wybór. Udało się!!! Zamówiłyśmy smażony makaron z kurczakiem i warzywami i oczywiście lodowate Bia Hanoi.  Siedziałam vis a vis "kuchni",  ogień pod wokiem lizał sufit budki 1,5 m x 1 m². Szef kuchni sprawnymi ruchami mieszał łopatką makaron z kurczakiem. Wspaniały zapach drażnił bezlitośnie nasze żołądki. Z minuty na minutę przychodziło coraz więcej ludzi. Robiło się ciasno. Każdy przysuwał się do drugiej osoby z miską lub talerzem, by zrobić miejsce innemu głodnemu.  Pod stołami panowała okropny bałagan. Wszędzie leżały porozrzucane, zużyte husteczki, kapsle i resztki jedzenia. Stoły lepiły się od sosu sojowego. Nikomu to nie przeszkadzało, nam tylko odrobinkę. Wietnamczycy zajadali się serwowanymi daniami cały czas rozmawiając. W jednej chwili postawiono przed nami kilka malutkich miseczek z rozmaitymi cieczami, małe półmiski z daniami i jeden duży z ogromną ilością pysznej zieleniny niewiadomego pochodzenia. Miałam wrażenie, że wszyscy zamarli na chwilę, by przyjrzeć się nam, jak poradzimy sobie z potrawami. Chwyciłyśmy pałeczki i następne co pamiętam, to rozkosz podniebienia. Po kilku sekundach pałaszowania tych pyszności, zebrałyśmy gratulację i aprobaty, wyrażane co drugą kiwającą się głową i pomrukiwaniami. Poddałyśmy się chwili, każdym zmysłem czułam, że jestem w Azji. Z minuty na minutę coraz bardziej najedzona, napojona i szczęśliwa. 

                                                    
Wracałyśmy ciemnymi uliczkami, idąc przy samym krawężniku. Chodniki w Hanoi są parkingami dla skuterów, terenem pod "restaurację",  miejscem picia herbaty, zakładem szewskim lub pokojem stołowym z biesiadującą rodziną. Jeśli chodzisz pieszo, przemykasz pomiędzy drzewami, stoliczkami,  taboretami, rowerami i skuterami. Zdecydowanie nie jest to relaksujący spacer.