O 11.00 byłyśmy już na łodzi, którą płynęłyśmy przez brązowe wody Mekongu, aż do Pak Beng. Przez całe 7h szum wody rozbijającej się o dziób, wprowadzał mnie w stan hipnozy i pozytywnego odrętwienia. Mój mózg został jakby częściowo wyłączony. Wyostrzył mi się zmysł wzroku i powonienia. Chłonęłam widoki, których nie da się opisać, wdychałam zapach dżungli i kwiatów rosnących przy brzegu.
Płynęło z nami ok 50 osób, w różnym wieku, turyści z całego świata. Po 2h rejsu, na łajbie zaczęła się impreza. W barku, można było zakupić piwko, ale większość ekipy była przygotowana na wielogodzinny melanż. Dziewczyny z Irlandii, opróżniały kolejne butelki whiskey w imponującym tempie.
My odrętwiałe relaksem, rejestrowałyśmy mijające krainy, oblane wszystkimi kolorami soczystej zieleni.
Około 18.00 dobiliśmy do brzegu, by poznać skąpane w różu i pomarańczu Pak Beng. Nocleg znalazłyśmy bardzo szybko i wyruszyłyśmy na poszukiwanie kolacji. Kilka bananów i cukierków przygotowanych przez nas na wodną wyprawę, okazało się zdecydowanie za mało. Byłyśmy wściekle głodne.
Pak Beng to właściwie jedna uliczka, wzdłóż której, po obu stronach znajdują się jedynie knajpki, hotele, hostele, bary i restauracyjki. Gdy wyszłyśmy z chłodnego pokoju, zmrok zapadł nagle i bez ostrzeżenia. Knajpki zachęcały migoczącymi lampionami i lokalną kuchnią. Marta pomimo, że głodna odważyła się testować miejscowy specyfik fish lap. Do tej pory twierdzi, że ta błotno-zielona potrawa o odrzucającym zapachu, była smaczna. Ja standardowo wybrałam smażony makaron, niestety nieco za delikatny i nijaki, jak na bogactwa smaków Azji. Po godzinie knajpa wypełniła się po brzegi. Turyści zdawali się wybierać to miejsce z jedynego powodu, bo byli tam inni turyści. Kiedy my zajęłyśmy tam pierwszy stolik, było bajecznie pusto i cicho. Po napływie białych, zaczęłyśmy szukać spokojniejszego miejsca.
Po drodze zaczepił nas lekko poddenerwowany pan z rozbieganym wzrokiem, oferując sprzedaż miejscowej trawki. Grzecznie odmówiłyśmy. Nasz wzrok przyciągnął inny migoczący kolorami lokalik. Usiadłyśmy na tarasie z widokiem na Mekong, który o tej porze był czarną otchłanią. Było go tylko słychać, co pobudzało naszą wyobraźnię. Tym razem knajpka była prawie pusta, panował w niej niesamowity nastrój, a z głośników leciała dobra muzyka. Tutaj zainteresowało nas menu, które przeglądałyśmy raczej z nudów niż z chęci zamówienia czegoś do jedzenia. W dziale "sałatki" znajdował się specyfik z miejscowej trawki ..., gdy spytałam właściciela o co chodzi, odpowiedział, że źle to rozumiem, że to wodorosty z Mekongu ale ... i tu sciszył głos i bardzo uprzejmie wskazał w dziale "desery" - happy cake, po czym dodał, że jeśli chcemy to nie musi być w ciastku. Byłyśmy w szoku. Klimat prowokował do zakupu i totalnego odprężenia. Jednak rozsądek wziął górę, Marta wypowiedziała tylko tytuł książki "12 x śmierć" i cała ochota odeszła, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po piwku poszłyśmy spać, nie wiedząc jaka niespodzianka czeka nas o poranku. Chłodna noc, ciepły pled i cudownie wygodne twarde łóżko, natychmiast utuliły nas do snu. Kiedy złośliwy budzik zaczął nas terroryzować przed 6.00 rano, chciałyśmy zostać na tym krańcu świata. Lodowata woda w kranie, szyko postawiła nas na nogi i wygoniła z pokoju. Miasteczko wolno budziło się ze snu, zaspani mieszkańcy rozstawiali stragany i szykowali się na poranną ceremonię. My jeszcze nie wiedziałyśmy o co chodzi. Wszędzie unosił się zapach gotowanego ryżu, parującego z misternie plecionych wiklinowych koszyczków. Kupiłyśmy bananowe ciasto i trzy bagietki naszpikowane samymi pysznościami, zapakowane w liście bananowaca dla zachowania świeżości. W drodze na śniadanie do miejscowej piekarni, usłyszałyśmy mantrowy śpiew. Przed nami, nad Mekongiem klęczące wzdłuż drogi kobiety, ofiarowywały mnichom poranną strawę, a ci błogosławili je śpiewem i modlitwą. Panował niesamowity nastrój, w powietrzu unosiła się specyficzna cisza i nierozproszony jeszcze sen miasta. Wzgórza skryte we mgle, zdawały się jeszcze spać i nie przeszkadzały w ceremonii tak ważnej dla mieszkańców miasteczka. Pomarańczowe szaty obudziły nasze oczy, a nastrój nas wchłonął.
O 8.00 nasza łódź wypłynęła dalej, prosto do Luang Prabang, miasta mnichów, gdzie czekały na nas kolejne przygody, nawet te zapierające dech w piersiach, ale tego jeszcze nie wiedziałyśmy.
Uśpiony rybak w mojej duszy, rozbudził się na dobre. Chciałam dalej płynąć, płynąć i płynąć ...