piątek, 13 grudnia 2013

W mieście Artystów

Z Casablanki wyruszyłyśmy rano autobusem, kierując się na północny zachód do Essaouiry. Jechałyśmy wzdłuż wybrzeża, podziwiając piękne dzikie plaże. Kolor Oceany mienił się wszystkimi odcieniami błękitu i turkusu. Podróż trwała nieco ponad 6h i minęła nam przyjemnie. Widoki wzgórz porośniętych oliwnymi drzewkami, były wspaniałe. Gaje oliwne ciągnęły się kilometrami, posadzone w równych rzędach, pieściły oczy. 
Kiedy dotarłyśmy do Essaouiry słońce już zachodziło, a miejscowa Medina tętniła życiem. Małe artystyczne miasteczko skupiało ludzi sztuki z całego kraju i świata. Kiedyś również artystów nasączonych przeróżnymi substancjami zwiększającymi wrażliwość.



Jesteśmy już trzeci i ostatni dzień w Essaouvira. Spacerujemy po plaży, czytamy, piszemy. Zmęczone słońcem przysiadamy w małej kawiarence na doskonałą kawę podaną z pysznym ciastkiem. Miejscowe Pastelarie kuszą całą gamą wypieków z budyniem, karmelem, czekoladą, marcepanem, miodem lub kremem. Wszystkie otoczone subtelnym francuskim ciastem nawołują ze sklepowych witryn nie tylko łakomych Francuzów. 


Siedzimy teraz w klimatycznej knajpce, której podłoga wyłożona jest tradycyjnymi marokańskimi kaflami, tworzącymi bajeczną mozaikę znaków, które powstały dawno temu w głowie, zapomnianego już Artysty. Na ścianach wiszą bieżniki w granatowo-białe wzory, na stolikach palą się świece, w tle leci marokańska muzyka. Jesteśmy już po kolacji. Obie wybrałyśmy tagine w różnych wersjach. Mój był mięsny z migdałami. Marta skosztowała rybnego w rodzynkach. Teraz pijemy miętową herbatę i oddajemy się nastrojowi. Na zewnątrz rozległo się nawoływanie Muzeina, ucichła muzyka w środku. Znów Głos Maroko odbija się echem od ciasnych uliczek, by nieść przesłanie Allacha wgłąb miasteczka i dotrzeć do wszystkich uszu, nawet tych które nie wiedzą czy chcą słuchać ...



O miasteczku takim jak Essaouvira można pisać wiele i pewnie byli tacy. Ja nie zamierzam Was zanudzać naszymi spacerami, wałęsaniem się pomiędzy straganami, włóczeniem od knajpki do knajpki i opisywaniem kosztowanych przez nas obiadów, które były wydarzeniem dnia. Mogę Wam napisać, że zatraciłyśmy się w tym miejscu wraz z turystami z całego świata, którzy tu również  zwolnili tempo i spacerowali leniwie wraz z duchami Artystów z przeszłości. 



Essaouira ma w sobie nieopisaną moc i wdzięk. Niektóre ze zdjęć są obrazami ... namalowanymi przez nas, nasz aparat i być może jakąś inną Osobę ...



niedziela, 8 grudnia 2013

Casablanka

Do filmowej Casablanki przyjechałyśmy pociągiem. Miasto okazało się zupełnie inne od tradycyjnego Fezu. Kobiety były ubrane w europejskim stylu, a koszulki na ramiączkach, dekolty czy krótkie spodenki nie wzbudzały zainteresowania, a tym bardziej nie wzbudzały oburzenia. Mieszkałyśmy w nieco zaniedbanym kolonialnym hotelu Central, który ściśle przylegał do małego placu tętniącego życiem przez cały dzień.

W oddali było widać port, z którego to bohaterowie kultowej Casablanki marzyli wypłynąć do nowego życia. Medina w Casablance była dużo mniejsza niż w Fezie, lecz miała swój urok.


Większość domów pomalowana była na biało, okna kontrastowały soczystym błękitem. Szybko odnalazłyśmy się w zakamarkach uliczek, których było znacznie mniej niż w Fezie. Wieczór przyniósł przyjemny chłód i bryzę znad oceanu. Kawiarnia u Nick-a miała z filmowym lokalem wspólną tylko nazwę. Klimat i sobowtóra Sama, odnalazłyśmy na placu przy wejściu do Mediny. Siedziałyśmy, rozmawiałyśmy obserwując wszystko i wszystkich popijając maleńkie piwo Specjale.
 
Film Michaela Curtiz-a zatytułowany Casablanka, przyniósł miastu światową sławę, pomimo że żadne z ujęć nie było kręcone w ówczesnej Casablance, ani w żadnym innym marokańskim mieście.


Drugi dzień w Casablance należał do Meczetu Hassana II. Odnalazłyśmy tę trzecią co do wielkości (po Mekce i Medynie) ważności budowlę odnajdując się w mętliku ulic Hasanów i Mohamedów.
Meczet Hasana II zbudowany nad samym oceanem i otoczony nim z trzech stron, jest niczym wielki palec wskazujący, widoczny z odległości wielu mil. Monstrualna piękna marmurowa budowla była tworzona przez sześć lat, w dzień i w nocy. Misterne zdobienia, tytanowe wrota, cedrowy otwierany dach pochłonęły miliony dolarów. 




Meczet jest odzwierciedleniem wersetu z Koranu, który mówi że Tron Boga był na wodzie. Przepiękny marmurowy minaret wysoki na 200m jest najwyższy na świecie i tym samym najważniejszy dla Islamu. Wnętrze Meczetu jest udostępnione dla turystów w określanych porach dnia. Największe wrażenie robi otwierany, bogato zdobiony, drewniany, cedrowy dach. Gdy jest otwarty , z wnętrza świątyni widać Minaret sięgający nieba. Przez okna roztacza się widok na Ocean. W podziemiach znajdują się łaźnie. Po jednej stronie dla kobiet, po drugiej dla mężczyzn. Nie użyte jeszcze nigdy niestety, są jedynie częścią turystycznej wycieczki. 




Meczet Hasana II jest niewiarygodnie piękny. Spędziłyśmy kilka godzin chodząc po placu wokół tego architektonicznego cuda. Zwiedzając wnętrze zachowywałyśmy wszelkie zasady religii muzułmańskiej, zdjęłyśmy buty i okryłyśmy ramiona i choć mój niesforny tatuaż wychylał się na światło dzienne, zostałam wpuszczona. Siedząc nad Oceanem wysłuchałyśmy nawoływania Muzeina, które powodowało ciarki na skórze. Głos Maroko odbił się od tafli Oceanu i popłynął nad dach miasta, wzywając swoich wiernych.


Cooking Tagine :)

Kolejny dzień w Fezie spędziłyśmy już tradycyjnie na lekcji gotowania. Tuż po śniadaniu, punktualnie o 10:00 pojawiłyśmy się pod osławionym zegarem wodnym w klimatycznej Cafe Clock.

Przygodę z marokańską kuchnią rozpoczęłyśmy na bazarze. Master Chef Squad była naszą mentorką, przewodnikiem i tłumaczem. Kupiłyśmy różne rodzaje chleba, który jest nieodłącznym dodatkiem do marokańskich potraw. Zakupiłyśmy również niewątpliwie świeżego kurczaka, który stracił życie i pióra na naszych oczach. Wypełniłyśmy nasz koszyk świeżymi ziołami, czosnkiem, cebulą i oliwkami. Mawia się, że marokański stół bez oliwek to smutny stół. Marokańczycy uwielbiają oliwki. Czarne jadają na śniadanie, zielone po południu, wszystkie przez cały dzień. Kiedy nasz koszyk wypełniony był po brzegi świeżymi pachnącymi produktami, a kurczak jeszcze machał nogą, wróciłyśmy do Cafe Clock. 




Kuchnia mieściła się na najwyższym piętrze. Umyłyśmy ręce, założyłyśmy fartuszki i przystąpiłyśmy do działania. Pierwszym dziełem była sałatka z zielonej papryki. Praca była sprawnie podzielona pomiędzy cztery uczestniczki; Amerykankę, Łotyszkę i nas dwie Polki.

Z radością i zapałem grilowałyśmy papryki, obierałyśmy czosnek, szatkowałyśmy zioła i lepiłyśmy kokosowe ciasteczka na deser. Na pierwsze danie przygotowałyśmy tradycyjną zupę Bissara Soup, która gotowała się na wolnym ogniu, gdy my przejęte byłyśmy przygotowaniem dania głównego.



W tej roli występował nikt inny jak Marokański Tagine z kurczakiem, zielonymi oliwkami i marynowanymi cytrynami.

Kuchnia Marokańska w odróżnieniu od azjatyckiej nie jest pikantna, lecz aromatyczna.


Do każdej z potraw dodawałyśmy siekaną drobno kolendrę, pietruszkę, kilka główek czosnku, szczyptę kuminu, imbiru, kurkumy oraz papryki. Kiedy kurczak przestał już machać nogą i poddał się swemu losowi, został nasmarowany marynatą i wsadzony do garnka. 

Tradycyjnym sposobem powinien być umieszczony w glinianym naczyniu o stożkowatym kształcie, który zapieka się w piecu przez sześć godzin. Aby przyspieszyć proces, gotowałyśmy w zwykłym garnku, jak wszystkie kucharki na świecie. 

Na deser zgodnie wybrałyśmy kokosowe ciasteczka, których produkcja zajęła nam nie dłużej niż dziesięć minut. 

Kiedy kokosanki rumieniły się na złoty kolor w małym piekarniku a zapach taginu drażnił żołądek, gawędziłyśmy sobie ze Squad, poznając tajniki życia muzułmańskich kobiet. To wtedy opowiedziała nam o nowym Królu, który spowodował, że marokańskie kobiety wyszły z domów, rozpoczynając studia i dzięki temu ich zdanie coraz bardziej się liczy. Podczas pogawędki dowiedziałyśmy się również o magicznym działaniu daktyli; które są przysmakiem Marokańczyków. Pełnią rolę naszych róż, czyli są ofiarowywane na przeprosiny oraz w prezencie.


Po pogawędce nadszedł czas na degustację. Sałatka pachniała przyprawami i rozpływała się w ustach połączona ze świeżym pieczywem. Zupa była aromatyczna i przepyszna. Królem tej uczty zdecydowanie był Tagine. 


Dyskretne przyprawy zostały wchłonięte przez delikatne mięso, które rozpływało się w ustach. Kiedy myślałam, że już nic w siebie nie zmieszczę, podano nam świeżo parzoną kawę do gorących jeszcze kokosanek z mąki migdałowej, które okazały się najsmaczniejszymi jakie jadłam.


Tego dnia wrażeń nie było końca. Po lekcji, najedzone do syta spacerowałyśmy po Medinie robiąc niewielkie zakupy. 

Wieczorem znów wróciłyśmy do Cafe Clock na koncert tradycyjnej muzyki marokańskiej. Punktualnie o 18:00 czteroosobowy zespół kobiecy rozpoczął koncert. Były trzy bębny i tamburyn. Dźwięki muzyki wydawały się wirować w powietrzu. Dochodziły do otwartego sufitu, dotykały błękitnego nieba i spadały ponownie na słuchających. Kobiety grały i śpiewały z werwą, miłością i zaangażowaniem. Wszyscy klaskali do rytmu.


Młoda dziewczyna siedząca obok nas, wstała nagle i rozpoczęła wdzięczny taniec pomiędzy stolikami. Po chwili dołączyły kolejne, na co dzień nieśmiałe, zasłonięte chustami. Tańczyły uwodzicielsko i z wdziękiem. Atmosfera była wspaniała, wszyscy uśmiechali się do siebie. Klimat całkowicie nas pochłonął. Siedząca obok mnie kobieta malowała henną piękne wzory na skórze. Też się skusiłam. Ozdobiła mi lewy wskazujący palec, prowadząc wzór aż za nadgarstek. Dziś moja henna jest już słabo widoczna, ale wspomnienia są wciąż świeże i żywe, jakby koncert odbył się wczoraj.


Marokanki nie używają henny na co dzień. Malują wzory na dłoniach lub stopach, by uczcić jakieś ważne wydarzenie z życia. Pomalowane misternie stopy oznaczają, że kobieta jest w trakcie miesiąca miodowego.


Kiedy wracałyśmy do hotelu, Medina powoli zasypiała zalana herbacianym, ciepłym światłem.

Alladyn - Farbowany lis

Drugiego dnia w uliczkach Mediny czułyśmy się znacznie swobodniej, poznając miejsca, w których byłyśmy wczoraj. Do garbarni skór pojechałyśmy jednak miejscową taksówką, by uniknąć kontaktu z miejscowymi naganiaczami. Opuściłyśmy mury Mediny, by zatracić się w niej na nowo, wchodząc tym razem przez Bramę Północną - Bab Guissa. Schodziłyśmy coraz niżej, zatapiając się w zaułki i zakręty.

 
Kiedy zapach garbowanych skór nasilał się i drażnił  nos, wiedziałyśmy że jesteśmy coraz bliżej celu.Wystarczyło jednak nie zauważyć maleńkiej uliczki, by oddalić się znów od poszukiwanego miejsca. Powietrze nabierało świeżości, a duszny i kwaśny zapach garbiarni gdzieś znikał wśród piaskowych murów. W pewnej chwili naszym oczom ukazał się młody chłopak z dłońmi ufarbowanymi na żółto. Cały jego strój nosił ślady pracy w garbiarni. Poszłyśmy za nim.

Poprowadził nas wąziutką uliczką, w którą nigdy nie skręciłybyśmy same. Z każdy krokiem ostry zapach nasilał się coraz bardziej. Zza zakrętu wyjechał osiołek objuczony świeżo garbowanymi skórami. Za nim podążała chmara much.


Weszłyśmy jakby do piwnicy, za którą znajdowała się niewielka garbiarnia skór. Unoszący się w powietrzu zapach nie był przyjemny, choć nie tak nieznośny, by używać liści mięty jak sugerują przewodniki.



Wspięłyśmy się na dach budynku, by obserwować z boku poszczególne  procesy. W kadziach z wodą okraszoną moczem (dla lepszej jędrności) moczyły się skóry, które później rozwieszano do wyschnięcia. Gotowe, wysuszone promieniami słońca, farbowano na żółty kolor.

Z delikatnej miękkiej żółtej skóry, w ulicy pantoflarzy powstają pantofle z charakterystycznym czubem w stylu Alladyna. Żółte ciżemki noszone są przez mężczyzn do dziś, na co dzień, białe zaś w piątki i od święta.




Wracałyśmy wzdłuż muru podziwiając widoki rozległej w dole Mediny, ukrytej wśród drzewek oliwnych.

W labiryncie kolorów, mozaiek, misternych wzorów i zapachów odnalazłyśmy Plac Najjarine z przepiękną fontanną o tej samej nazwie. Po prawej stronie fontanny znajdował się jeden z wielu w tej okolicy funduków Był to magazyn cech-mistrzów wykonujących ręcznie lektyki bogato zdobione suknem, służąc do przenoszenia chłopców po ceremonii obrzezania lub pary nowożeńców. Zajrzałyśmy również do szkoły koranicznej Medresy Attarine, której dziedziniec był przykładem misternego zdobnictwa.



Długi spacer dał nam się we znaki. W sobotę w Medinie było tłoczno i duszno. Ciężkie powietrze wisiało nad ciasnymi uliczkami, jakby było mu za ciasno. Skryłyśmy się w niewielkiej kawiarence przy placowej fontannie, by odpocząć od gwaru ciasnych uliczek. Zamówiłyśmy marokańską kawę, która świetnie współgrała z papierosem Marquise.

Po południu nad Fezem zerwał się silny wiatr, naganiając czarne, ciężkie chmury, które okryły niebo mroczną kotarą. W mieście panował gwar i ruch. My znów obserwowałyśmy codzienność mieszkańców, skryte na naszym tarasie, popijając ciężko zdobyte fezkie piwo.




sobota, 7 grudnia 2013

Głos Maroko

Wylądowałyśmy w Maroko późno w nocy. Z okien samolotu widać było jedynie ciemność rozświetloną gdzieniegdzie rozsypanymi żarzącymi się światełkami. To był Fez.

Była już północ, kiedy dotarłyśmy do Mediny, najstarszej dzielnicy Fezu. Naszym Hotelem okazał się 700-letni Riad - pałac rodzinny. Było to miejsce pełne magii i zakamarków, piękne jak z baśni tysiąca i jednej nocy. Od mozaikowych ceramicznych ścian bił przyjemny chłód. Drewniane sufity pomalowane w misterne wzory podkreślały charakter i prestiż minionej już pałacowej przeszłości.

Fez powitał nas spokojną ciszą, którą chwilami przerywał znajomy śpiew cykad znanych nam z Azji. W oknach mieniły się witrażowe mozaiki, których piękno odkryłyśmy następnego dnia, gdy do życia pobudziło je słońce.

Medina skąpana była w ciepłym herbacianym świetle ulicznych latarni. Pomimo późnej pory na środku pustej ulicy, młodzi mężczyźni grali w piłkę nożną. Pod wciąż otwartym sklepikiem z papierosami, starsi gawędzili i palili. Nigdzie nie było kobiet.



Spałyśmy w pałacu, na królewskim łożu ozdobionym gipsowym ornamentem. Wczesnym rankiem zbudziło nas nawoływanie Muzeina do porannej modlitwy. Muzułmanie modlą się pięć razy dziennie kierując swe modlitwy w kierunku Mekki.

My jednak spałyśmy dalej, nie dając się zwerbować do obcowania z Allachem. Otoczone murem najstarszej Mediny świata, zapadłyśmy ponownie w blogi sen.

Promienie porannego słońca nie docierały do naszej komnaty. Pierwszy dzień w Fezie poznawałyśmy zakamarki Mediny, w której mieści się 9 tysięcy uliczek. Piaskowe domy ściśle przylegające do siebie tworzą swoisty labirynt. Medina otoczona jest murem do którego można wejść przez bramę Bab Budżelud wybudowaną w 1919 roku.



Nad Fezem roztaczało się błękitne niebo, kontrastując z piaskowym kolorem budynków. Zagłębiając się w zaułki dziewięciowiecznej Mediny, odkrywałyśmy coraz więcej kolorów i zapachów bliżej nieokreślonych.

Wyczytałam gdzieś, że Medina pachnie wszechobecną miętą. No cóż ... Medina pachnie różnorako. Tym gorzej, czym bliżej farbiarni skór, ale o tym nie dzisiaj :)

Spacerowałyśmy po najstarszej dzielnicy Fezu, trzymając się głównych uliczek, by nie zgubić drogi. Medina pozornie chaotyczna po jakimś czasie pobytu daje się lubić. Ciasne uliczki wypełnione są straganami i sklepikami oferującymi miejscowe rękodzieła ze skór, ceramiki, a także lampy ze skóry owcy, przyprawy, bakalie, stroje, czapki i wiele wiele innych.

Rozglądając się na boki można nacieszyć oczy klimatycznymi widokami ciasnych fotogenicznych uliczek jak ze starych filmów.

W każdej dzielnicy Mediny znajduje się Meczet, szkoła koraniczna, fontanna, hammam (łaźnia) oraz piekarnia do której wszyscy znoszą swoje ciasta, aby je upiec. Z piekarni unosi się znakomity zapach pieczonych łakoci.


Medina duszna jest od zapachów. Jest esencją Maroko, jest swoistą mieszaniną smaków cudownie przyprawionych.

Spacerowałyśmy długo przysiadając co jakiś czas na miętową herbatę, lepką od cukru, której świeżość dodawała nam sił. Posiliłyśmy się w niewielkiej knajpce chlebkiem nadziewanym kiełbasą, wołowiną oraz mieszaniną warzyw w przyprawach.


Wieczór przyniósł przyjemne orzeźwienie rozgrzanym murom. Medina znów przybrała kolor mocnej herbaty. Siedziałyśmy na tarasie naszego hotelu, z którego roztaczał się wspaniały widok na Fez. Nad nami tańczyły jaskółki, otaczały nas wzgórza. 



Z pobliskiego Meczetu rozległo się nawoływanie Muzeina. Z kilkusekundowym opóźnieniem usłyszałyśmy głos z kolejnej wieży i kolejnej ...

Kakofonia niezrozumiałych nam słów odbijała się echem o mury miasta. Był to głos Maroko, który możecie usłyszeć tutaj.