Nocny autobus do Nyaungshwe jechał ponad 10h. Zaraz po wrzuceniu pierwszego biegu, kierowca włączył morderczą klimę oraz kilkudziesięciocalowy telewizor, wiszący pod sufitem, u czoła autobusu. Przez całą noc katowani byliśmy zmrożonym powietrzem, ziejącym z otworów wentylacyjnych nad każdą parą foteli oraz muzycznymi teledyskami, azjatyckimi skeczami oraz filmami akcji klasy -C!
Podróż była długa i męcząca. Pomimo kocy, które wzięłyśmy ze sobą z Warszawy, ciepłych bluz, dodatkowych skarpet i kapturów na głowach, byłyśmy przemarznięte. Mój nos był encyklopedycznym przykładem zdrowego psa, zimny jak lód.
Stopery, które miał ze sobą każdy bardziej doświadczony podróżnik (ci co nie mieli, na pewno nie zapomną następnym razem), tylko nieznacznie tłumiły dźwięki romantycznych birmańskich ballad, płynących bez przerwy z dużych głośników, zawieszonych wzdłuż autobusu. Miłosne wynaturzenia zagłuszały również "Króla Szczurów" Jamesa Clavella, którego audiobooka nagranego miałam na mp3. Dociskając do uszu małe słuchawki z wysiłkiem wsłuchiwałam się w opowieści z singapurskiego więzienia Changi.
W ciągu 10h jazdy z Yangonu do Nyaungshwe, zużytych zostało kilkadziesiąt małych foliowych woreczków, rozdawanych każdemu pasażerowi na początku podróży. Jedni wypełniali je zawartością swoich żołądków, inni wypluwali ślinę zmieszaną ze żutym betelem. W suchym, wyjałowionym powietrzu unosiła się gama zapachów.
I tak po 10h wraz z Martą, Królem Szczurów, Marlowem i Markiem Kondratem, w roli narratora dotarliśmy do Shwenyaung. Było kilka minut po 4.00, noc otaczała okoliczne pola ciepłym, świeżym snem. Po szybkim rekonesansie, za niewielką opłatą wynajęliśmy minibusa wraz z Grzegorzem-Polakiem, którego poznałyśmy na dworcu autobusowym. Dotarliśmy do naszego hoteliku "Mingalar Inn" w kilkanaście minut. "Home away from Home" hasło przewodnie tego miejsca, okazało się być w 100% prawdziwe w ciągu następnych kilku dni. Doba hotelowa zaczynała się o 11.00, była 5.00 rano. Zostawiłyśmy bagaże i wybrałyśmy się na senny spacer. Włóczyłyśmy się po niewielkim miasteczku, którego sercem był miejscowy targ. Przeciskałyśmy się przez ciasne ścieżki pomiędzy straganami z całą gamą azjatyckich dobroci, tych pachnących i tych cuchnących jak sfermentowany kot. Przez kilka godzin wałęsałyśmy się po miasteczku, podglądając małych mnichów puszczających latawce. Zaprzyjaźniłyśmy się z Panią w pobliskim sklepie, w którym kupiłyśmy zapas wody. O 11.00 wykończone, padłyśmy w naszym czystym, przestronnym, przyjemnym pokoju.
Pomimo
faktu, że łóżko przyciągało z siłą mocnego magnesu udało nam się wstać.
Wynajęłyśmy rowery i pojechałyśmy do pobliskiej winnicy Red Mountain Estate.
Tam zjadłyśmy obiad, skosztowałyśmy czterech gatunków doskonałego
birmańskiego wina i wróciłyśmy na rowerach do naszego miasteczka.
Wieczór był miły i chłodny. Z balkonu naszego pokoju, roztaczał się widok na ulicę. Siedziałyśmy w wiklinowych fotelach jak na dachu świata, otoczone aksamitna nocą, patrzyłyśmy w gwiaździste niebo popijając chłodne piwo. Miasteczko zasypiało powoli, powietrze pachniało, na drzewach migotały drobne lampeczki. Siedziałyśmy na dachu swojego świata, zatopione we własnych myślach, pragnieniach, planach i marzeniach.