niedziela, 27 stycznia 2013

Opowieść z Zatoki Różowych Lotosów

Na łódkę wsiadłyśmy w małym porcie przy kanale, łączącym jezioro z miasteczkiem Nyaungshwe. Płynęliśmy kilkadziesiąt minut przez ptasi rezerwat, zanim dotarliśmy do jeziora.  Inle Lake było tak ogromne, że zlewało się z linią horyzontu. Słońce wciąż chowało się za chmurami, gdy nasza łódź wpłynęła na jezioro. Spokojna tafla wody lekko zafalowała, mącąc wszystkie odcienie błękitu. Pojedyncze krzaczki wodorostów, wystające gdzieniegdzie z wody, zakołysały się przyjemnie, zbudzone naszą wizytą.


Usłyszałyśmy  "Welcome to Inle Lake". To byli słynni jeziorni rybacy, którzy wraz ze swoimi koszami, lekkimi drewnianymi łódkami i jednym wiosłem stanowili jedność krajobrazu. Widok był tak piękny i magiczny, że nie potrafię tego opisać. "Kierowca" naszej łodzi zgasił silnik i zatrzymał czas. Rozległa się fascynująca, niezmącona, niekończąca wspaniała cisza. Woda była przejrzysta i klarowna. Zaglądałam nieśmiało, podglądając bujną krainę wodorostów. Obok, rybacy w słomkowych kapeluszach z jedna nogą sprawnie okręconą wokół wiosła, składali i ponownie zarzucali sieci. Ich powolne, precyzyjne i dokładne ruchy napawały mnie spokojem. To było jak rytuał, jak taniec z Matką Naturą. 





Odpływaliśmy w ciszy, oddalając się od rybaków. Za naszą łodzią leciało kilka mew. Jedne leciały przed nami, jakby nas prowadziły, inne za nami, pilnując nas. Płynęliśmy tak środkiem jeziora prowadzeni kordonem białych mew. Czułam się jakbym była częścią jakiejś starej opowieści, bohaterką pięknej legendy opowiadanej z ust do ust.



Jezioro miało barwę nieba. Było niebieskoszare. Wzrok nie sięgał gdzie się zaczynało, ani tam, gdzie się kończyło. Płynęliśmy po nieznanej krainie bez nieba i ziemi, bez końca i bez początku. Wokół nas była tylko lustrzana tafla wody, upstrzona kwiatami lotosu, których intensywny róż rozbudzał i wyostrzał wzrok. 


Kiedy zatrzymaliśmy się z powodu awarii silnika, byłam tak zahipnotyzowana, że zupełnie się nie przejęłam. Upajałam się ciszą niezmąconą. Po naprawie ruszyliśmy dalej, wpływając w wąskie wodne ulice, wydarte bujnej roślinności, która porastało jezioro. Mijaliśmy i cumowaliśmy w różnych wioskach na wodzie. Jezioro wyglądało jak ogromna podmokła łąka. Nawet krowy pasły się zanurzone do połowy. Na mniej nawodnionych poletkach, uprawiano ogródek. Wszystko działo się na wodzie. Dotarliśmy na targ. Kilkanaście straganów, ustawionych wzdłuż drogi do Świątyni skusiło nas pięknym rękodziełem. Po zakupie dwóch masek, uciekłyśmy do Świątyni. Biel białych Stup odcinała się od bajkowego błękitu nieba. Nagrzane słońcem kafle, parzyły w bose stopy.




Byłyśmy na jeziorze cały dzień. Płynęłyśmy przez wodne wioski, wodne sklepy, warsztaty, wodne restauracje i szkoły. W drodze powrotnej wpłynęliśmy do rodzinnej wioski Taty-kierowcy i Syna-Pomocnika. Tam, ledwo wpełzłam na chybotliwe drewniane czółno, by dokonać samoprezentacji całej wiosce. Czekała na nas Żona-Matka i dwie Córki-Siostry. 

Zaproszono nas do domu. Kiedy wspinałam się niezdarnie po bambusowych schodkach domku na palach, miałam wrażenie, że rozsypie się i rozpadnie pod moim ciężarem. Przyjęto nas w bambusowym salonie. Tata-Mąż włączył radio. Usiedliśmy na przeciwko siebie. Nikt nie mówił po angielsku. Tutaj cisza stała się niezręczna. Uśmiechy tworzyły dialog. Dziewczyny machały nam na pożegnanie, gdy odpływaliśmy.



Wracaliśmy przez Zatokę Różowych Lotosów. Chłopiec podarował mi bukiet wodnych lilii. Byłam oczarowana. Po południu jezioro wyglądało jak ogromne lustro. Krajobraz odbijał się w tafli wody. Było jeszcze piękniej niż rano. Słońce paliło. Chłopiec otworzył nam parasole, byśmy mogły osłonić się przed bezwzględnym słońcem.  Cień przyniósł ulgę i tak już spalonej skórze. Popadłam w błogostan. Dopłynęliśmy do miasteczka na godzinę przed zachodem słońca. Inle Lake zostało ze swoimi rybakami, w krainie bez ziemi i nieba, bez końca i bez początku, w Zatoce Różowych Lotosów.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz