Wczesnym rankiem, przegrywając walkę z upałem, przedzierałyśmy się przez zatłoczony market. Przemierzałyśmy rozbudzone i rozpalone miasto, by stawić się punktualnie na lekcję gotowania. Jak przystało na pilne uczennice, o umówionej godzinie stałyśmy pod Monsoon Restaurant - niczym pierwszoklasistki podczas rozpoczęcia roku szkolnego.
Monsoon okazała się być wspaniałą kolonialną restauracją, pamiętającą kolonialne czasy panowania Brytyjczyków. Ciężkie meble podkreślały jej charakter. Na ścianach wisiały czarno białe portrety Birmańczyków. Pod sufitem wolno obracały się leniwe wiatraki, hipnotyzując spokojem. Otoczyło nas chłodne klimatyzowane powietrze, dając niewiarygodną ulgę rozpalonej skórze. Powitano nas schłodzonym imbirowym napojem podanym w wielkich kielichach. Wszyscy nas oczekiwali.
W Birmie połączenie z internetem to swoisty test charakteru, który my przegrywałyśmy nieustannie. Na połączenie z jakąkolwiek stroną czeka się kilkadziesiąt minut. Nadal niektóre strony są blokowane i nie ma do nich dostępu. Internet chodzi jakby był na korbkę. Szkoda było nam czasu na sprawdzanie poczty i odpowiedzi na wszystkie rezerwacje. Dlatego Ekipa Monsoon Restaurant nie była pewna czy dotrzemy na lekcje. Mimo to wszystko było gotowe.
Po powitalnym napoju zaproszono nas na pierwsze piętro. Wchodziłyśmy ciemnymi, ciężkimi drewnianymi schodami, znajdującymi się tuż nad barem. Na piętrze znajdowała się błękitna sala z białymi meblami. Pod oknami przygotowany był stół z dwupalnikową kuchenką, misa z wodą, świeże ręczniki, fartuszki kuchenne, cała masa noży i narzędzi, przyprawy i produkty. Powitała nas piękna właścicielka lokalu, która płynną angielszczyzną przedstawiła nam szanowną Szefową Kuchni oraz jej asystentów. Wręczono nam mini książki kucharskie z przepisami potraw, które mieliśmy wspólnie gotować. Szefowa wolno i dokładnie tłumaczyła kolejność wykonywanych czynności i zapraszała nas do wyznaczonych zadań. Marta z ochotą chwyciła po nóż wielkości maczety, który był tak ostry że wystarczyło go zbliżyć do pomidora, a rozpadał się na ćwiartki. Zamknęłam na chwile oczy. Wszystko działo się tak szybko, zabawa była wspaniała. Gdy curry dochodziło, lekko się gotując na kuchence, my już kroiłyśmy pomidory wraz z palcami na wyśmienitą tomato salad, którą jeszcze wiele razy kosztowałyśmy w drodze przez Myanmar.
Kuchnia birmańska nie jest tak pikantna jak pozostałe dania Azji. Najsłynniejsze curry gotuje się bez mleczka kokosowego, inaczej niż w Tajlandii i Kambodży. Potrawy Myanmar urzekają zapachem, kolorem i lekkim smakiem tamaryndu. Szczyptę tej przyprawy zawiera każda birmańska potrawa.
I tak Szefowa dumnie prezentowała kunszt swojej kuchni. Asystenci pomagali Szefowej, a my ... asystentom.
W Birmie mówi się, że która panna nie płacze rzewnymi łzami nad moździerzem, ubijając cebulę, z tej dobra kucharka. Obie przeszłyśmy test pozytywnie. Na koniec zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia i wymieniliśmy podziękowania.
Na dole czekał na nas przygotowany stolik i degustacja ugotowanych potraw. Tam przeżyłyśmy rozkosz podniebienia, jaka dotąd nie była nam znana. Każda z potraw opowiadała inna historię, każda subtelnie różniła się od poprzedniej, każda pachniała egzotycznie i wyjątkowo. W tych potrawach musiała być magia. Czułam się zaczarowana. Zakochałam się w tamaryndowym smaku Birmy, w uśmiechu ludzi, w ich otwartości i ciekawości. Znów byłam oczarowana Azją, moją Azją.
Marta robiła listę przypraw i sosów, które trzeba było kupić ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz