Do China Town przyjechałyśmy jaskrawo różową taksówką, w której wypolerowanej karoserii odbijały się migoczące neony z chińskimi znakami. Każdy wyglądał jak wysublimowany wzór na tatuaż. Trudno było uwierzyć, że tak pięknie może wyglądać nazwa hotel lub sklep.
Wysiadłyśmy w centrum chińskiej dzielnicy, która niemal natychmiast po otwarciu drzwi, otoczyła nas kalejdoskopem kolorów i mirażem zapachów.
W Bangkoku jest ponad 9 tysięcy restauracji, przez co to miasto zyskało przydomek Największej Restauracji Świata. Nie sądzę, by w tej liczbie zawarte były polowe kuchnie, woki na kółkach oraz przybytki, które jednego wieczora są tu, innego tam, serwując wspaniałości Kuchni Azjatyckiej. W całym Bangkoku gdzie okiem sięgnąć, wszyscy coś jedzą, przeżuwają, podgryzają i przekąszają.
Zapadł już zmrok kiedy dotarłyśmy do China Town. Dookoła nas mieniły się światła a lekki wiatr kołysał wszędzie rozwieszone czerwono - żółte transparenty. Główna ulica wypełniona była autami, które tłoczyły się w kolorowym korku. Barwne taksówki o wściekłych kolorach, zwoziły głodnych turystów i miejscowych z całego miasta na kolację. Niemal w każdej bocznej uliczce, na rogu czy przy krawężniku rozstawione były restauracje. Feeria zapachów pieściła nozdrza, czasem drażniła, czasem intrygowała, żołądki wariowały pobudzone jak byki do walki. Czułam się jak na jakimś festiwalu. Całkowicie wchłonął mnie hipnotyczny gwar, harmider i nastrój tej dzielnicy. China Town tętniło życiem w rytm serca miasta. Byłyśmy oczarowane. Wdychałyśmy słodkie i duszne zapachy, intensywne, ostre i kwaśne. To był pierwszy wieczór w Bangkoku po rocznym odwyku. Czułam się jak narkoman sięgający po pierwszą dawkę po długim detoksie. Bangkok bez wątpienia uzależnia. Niejeden stracił tu serce, zatracił duszę i zaprzedał młodość.
Nadszedł i na nas czas, by się zatracić w smakach i zapachach. Spacerowałyśmy po wąskich uliczkach, popijając świeżo wyciśnięty sok z granatów, którego kolor zwinnie zamknął w butelce uliczny sprzedawca. Z czułą delikatnością obierał owoce, wyjmując kolorowe kuleczki, które jak klejnoty ukryte były w miąższu. Przecisnął przez praskę skąd zacząć się sączyć słodko cierpki nektar, którego koloru chciałabym mieć lakier do paznokci. Ten zapach ... ten smak ... tak smakuje podróż, na którą czekasz rok, tak smakuje Świat!
Kiedy nasyciłyśmy oczy i duszę i rozbudziłyśmy nasze żołądki do szalonej wściekłości, uciekłyśmy od zgiełku, znikając w małą ciemną uliczkę, na której znajdowały się restauracje serwujące danie, po które właśnie tu przyjechałyśmy.
Restauracja miała typowy, nieciekawy wygląd. Na obu ścianach po sufit znajdowały się półki wypełnione półproduktami na zupę, czyli drogocennymi Gniazdami Salangan. Zupa z jaskółczych gniazd przygotowywana jest na bazie jadalnych gniazd salangan. Zawiera dużą ilość przydatnych dla organizmu mikroelementów - wapnia, potasu i magnezu. Od wieków opisywana jest jako szczególny luksus, który posiada dar ożywiania zmarłych. Jedna z pierwszych europejskich recenzji zupy z ptasich gniazd pochodzi z 1880 roku, została zamieszczona we wspomnieniach niejakiego genltemana J.F. Packarda ...
'Fakt, że Chińczycy mają zupę z ptasich gniazd jest jednym z osiągnięć
ich cywilizacji. Zupa z pewnością nie usprawiedliwia sławy, którą się
cieszy. Wszyscy byliśmy zgodni - jest pozbawiona smaku"
Maleńki kokos, który pełnił rolę miseczki, wypełniony był białą, lekko mleczną cieczą, w której pływały przezroczyste gluty. Zupa z ptasich gniazd pachniała jak wysuszona ptasia kupa i smakowała jak ugotowane siano. Chiński wyszukany luksusowy delikates nie podbił naszych serc pomimo kokosowego niuansu. Raczej nie zamówimy jej już nigdy i zadziwia nas fakt, że są tacy, którzy wydają niemałe pieniądze, by jej skosztować. Ciekawi nas jednak jak smakują słynne stuletnie jaja ...? Może skosztujemy przy następnej wizycie w magicznym China Town gdzie panuje niepowtarzalny klimat ... :) :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz