Opuściłyśmy Pakse o 8 rano, wyruszając w dalszą drogę. Tym razem naszym celem była mała wysepka Don Det, jedna z 4000 istniejących na Mekongu. Dotarłyśmy łodzią do tej gandziowej przystani tuż przed południem.
Całe centrum tego imprezowego przybytku to 200-metrowa ulica z barami i restauracjami, w których marihuana jest dostępna w menu. Dziesiątki turystów wlecze się tu leniwie po barach w poszukiwaniu niewiadomego. Jedni zalegli na miękkich posłaniach, w oparach marihuany, inni zastygli w hamakach, a jeszcze inni - tacy jak my pochowali się z nudów po kątach, robiąc to co lubią najbardziej.
W pierwszą noc była awaria prądu, elektryczność była w co drugim lokalu, przez co narkotyczny nastrój wzmógł się jeszcze bardziej przy zapalonych świecach. Rzeczne zioło ścięło mnie z nóg i szybko poszłyśmy spać. Po ciężkiej, dusznej nocy bez klimatyzacji, czy choćby wiatraka, wstałyśmy wykończone.
Aby dodać sobie energii, wypożyczyłyśmy rowery i wyruszyłyśmy na drugą, sąsiednią wyspę Don Khon. Odwiedziłyśmy rano tamtejszą Świątynię, w celu tylko nam wiadomym i pojechałyśmy nad wodospad, z którego już na pieszo poszłyśmy na okoliczną plażę. Po wypiciu regenerującego szejka bananowo-ananasowego, wróciłyśmy przez most na naszą narkotyczną wysepkę.
I tak jesteśmy tu do dziś, skąd do Was piszę. Leżymy na posłaniach, w cichej knajpce nad Mekongiem, w której męskie Dziewczyny mają zgrabniejszą figurę niż ja. Siedzimy tu od wczoraj, pochłonięte pisaniem i nastrojem totalnego wyciszenia. Jesteśmy już spakowane, bo Don Det to koniec naszej drogi, z której zawracamy. Już jutro rano wyruszamy do Pakse, skąd jedziemy do tajskiego Ubon Ratchathani, by wsiąść w samolot do Bangkoku. Nasza podróż dobiega końca, musi minąć znów rok, nim wyruszymy w następną, tym razem dokąd ... ? Jeszcze nie wiemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz