sobota, 6 października 2012

W mieście nijakim...

Azjatycki wehikuł czasu podjechał punktualnie, wypełniony pasażerami i bagażem po brzegi, co nie przeszkadzało, by wcisnąć tam jeszcze jednego turystę. Lokalny autobus nie ma nic wspólnego z Waszym wyobrażeniem autobusu. To po prostu przyczepa z zamontowanymi wzdłuż dwiema drewnianymi ławkami, na których siadają pasażerowie. Pomimo wszelkich niewygód jest to jednak nasz ulubiony sposób podróżowania.


Dotarłyśmy do Pakse w niecałą godzinę. Z dworca autobusowego uciekłyśmy szybko, nie oglądając się za siebie. Szarańcza tuk-tukowców zaatakowała tych co zostali. My w bocznej uliczce wynajęłyśmy swego rodzaju motorikszę i pojechałyśmy do naszego hotelu. 

Pakse przez cały czas wydawało mi się nijakie. Nic mnie w tym mieście nie zauroczyło i nie złapało za serce. Z wyjątkiem restauracji na łodzi na Mekongu, gdzie podawano wspaniałe wariacje pod tytułem FISH - tu również odkryłam oyster sos. To było najlepsze jedzenie jakie jadłam w Laosie - doskonałe.


Z braku zajęcia w mieście nijakim wykupiłyśmy całodniową wycieczkę po plantacjach kawy i herbaty, z przystankami przy trzech wodospadach i wiosce, w której ludzie mieszkają z trumnami, na tzw. wszelki wypadek.  Wykupienie tej wycieczki okazało się dobrym wyborem. Gdybyśmy pojechały tam same, nie udałoby nam się, zobaczyć choćby połowy.




Jeździłyśmy więc klimatyzowanym busikiem, z grupą turystów rozmawiających cały czas o tym samym, co kto widział, gdzie był, czym i  jak dojechał. Każdy ten dialog był sztuczny i napuszony. Każdy taki sam. Młodzi i podstarzali, na siłę wyluzowani backpackerzy przechwalali się pobytami w egzotycznych miejscach świata. Doradzali sobie i wymądrzali się, jakby byli Tiziano Terzani, który spędził  w Azji 3/4 swojego życia. Oni wykupując "combo" wycieczkę: Tajlandia - Laos - Wietnam - Kambodża w jednym, po kilku dniach spędzonych w tych krajach, są mądrzejsi od przysłowiowego radia.



Na szczęście nie tylko takich ludzi spotkałyśmy na naszej drodze. 

W cichym Champsak, poznałyśmy ciekawą i niesamowitą australijską nauczycielkę, która od 35 lat podróżuje sama po Azji. To opowieści właśnie tej osoby słuchałyśmy godzinami i dopytywałyśmy o doświadczenia. Poznałyśmy się w nastrojowej restauracji z widokiem na Mekong. Już wieczór wcześniej wymieniłyśmy powitanie, co ośmieliło nas nawiązać kontakt następnego dnia. Po krótkiej rozmowie okazało się, że owa dojrzała Pani wylądowała w Laosie przez przypadek. Intuicja przywiodła ją do małego Champasak. Podczas rozmowy wyznała nam, że nie ma pieniędzy, a na tej małej prowincji nie ma bankomatu. I właśnie jej dylematem jest zamówić Beer Lao, czy sałatkę z owoców, bo stać ja tylko na jedno.

Marta zasugerowała, by zamówiła sałatkę, a my postawimy Beer Lao. I tak zrobiłyśmy. W rewanżu Australijska Nauczycielka raczyła nas opowieściami z podróży po Azji, tuż po rewolucji w Kambodży.

Nasze drogi splotły się raz jeszcze, przez przypadek następnego dnia, w mieście nijakim, w Pakse.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz