Nasza podróż trwała cały dzień. Wypłynęłyśmy z Don Det o 7 rano, by w porcie Ban Nakasang załadować się do lokalnego autobusu do Pakse. Wybierając ten rodzaj transportu, spodziewałyśmy się przygody, ale to było prawdziwe wyzwanie. Na twardych deskach upchnięto 30 osób, plus bagaże, czyli worki ryżu, kokosy, fermentujący sos rybny, ryby świeże i te lekko śnięte... Miałam też wrażenie, że na dachu obok mojego plecaka coś gdacze, ale nie jestem pewna. Już po 15 minutach drogi wszystko mi zdrętwiało i ścierpło. Siedząca obok mnie 100-letnia babcia bez zębów przysnęła przytulając się do mojego ramienia. Obok siedziała Marta, którą z drugiej strony przytulała mała dziewczynka, śniąc słodko. Kiedy byłyśmy pewne, że nie ma szans kogokolwiek dokoptować do tego wehikułu, z prostej przyczyny jaką był brak miejsca, zatrzymaliśmy się przy drodze, na której czekały dwie pasażerki, nastoletnia dziewczyna i jej mama na wózku inwalidzkim. Pasażerowie ścisnęli się jak ziarnka kawy w próżniowo zamkniętej torebce. Wózek inwalidzki wylądował na dachu i ruszyliśmy dalej. Przez okna, które są zawsze otwarte, bo nie ma czym ich zamknąć wpadał rześki wiatr, kurz i smog. Po godzinie jazdy zatrzymaliśmy się gdzieś w polu, na kilka minut. Przez otwarte okno, zza moich pleców zaczęły pojawiać się usmażone kuraki na patyku, różnorakie podroby, kulki ryżu zamknięte w torebkach i różności w płynie. W autobusie nastąpiło poruszenie. Wszyscy kupili sobie śniadanie. Cały autobus jadł i my również, razem ze wszystkimi, czym zdobyłyśmy sympatię współpodróżujących. Po wspólnym posiłku, w autobusie nastała cisza, jedni przysnęli na ramionach innych, inni zapalili skręty z tytoniu. Po jakimś czasie autobus znów się zatrzymał, na wspólne siu siu, my zostałyśmy. Dojechaliśmy na przedmieścia Pakse po ponad dwóch godzinach. Zadziwiająco szybko przesiadłyśmy się do mniejszego autobusu, który jechał do centrum. Marta zmieściła się z naszymi dwoma podręcznymi plecakami, dwa duże znów wylądowały na suficie, a ja jechałam siedząc na krawędzie naczepy, kurczowo trzymając się dachu. Po czterdziestominutowym rozwożeniu wszystkich pasażerów wedle życzenia, dotarłyśmy (ja z obolałym tyłkiem) pod nasz hotel. Odświeżyłyśmy się szybko, zostawiłyśmy bagaże i wybyłyśmy w pośpiechu załatwiać ostatnie laotańskie sprawunki. O 15.00 spod hotelu miał odebrać nas minibus i zawieźć nas do tajskiego Ubon. Na pobliskim markecie, kupiłyśmy 2kg ryżu, bo ten poprzedni zjadły nam mrówki. Wysłałyśmy ostatnią kartkę na poczcie, wypiłyśmy pożegnalną kawę i zasiadłyśmy w knajpie pod hotelem.
Po klaustrofobicznym Don Det, Pakse zaczęło nam się podobać. Dobrze czułyśmy się na znanych nam ulicach, poruszałyśmy się pewnie i sprawnie. Załatwiłyśmy wszystkie sprawy. Miło było zobaczyć znane twarze i być rozpoznawanym przez okolicznych sprzedawców. Minibus do Ubon odjechał przed czasem. Po godzinie jazdy dotarliśmy do przejścia granicznego, gdzie przeszliśmy wszystkie niezbędne kontrole, dokonałyśmy opłaty za przybycie po czasie, przestąpiłyśmy granicę i wsiadłyśmy do innego minibusa, jadącego już po tajskiej ziemi...
I tak beer Lao zamieniłyśmy na Changa, sabaidee na sa-ła-dii. Z narodowej flagi zniknął biały okrąg i pomimo tych samych barw klimat zupełnie się zmienił. Wpadłyśmy w "królouwielbienie". Niespełna kilka metrów za przejściem granicznym, wzrosły wzdłuż drogi ogromne ołtarze z wizerunkiem króla. Bez wątpienia, czy chciałyśmy tego czy nie, nasza podróż dobiegła końca. Byłyśmy w Tajlandii. W drodze do Ubon, mijaliśmy zalane tereny, zatopione gospodarstwa i chaty. Zaczął padać deszcz. Zrobiło mi się smutno. W Ubon przywitały nas karaluchy i mili Tajowie w ulicznej restauracji. Zjadłyśmy PadThai, czyli tajskie spaghetti jak powiedział kucharz, zakupiłyśmy kilka Changów i wróciłyśmy do hotelu. Rano odleciałyśmy do Bangkoku...
Ostatnią noc spędziłyśmy włócząc się po knajpach, wdychając egzotyczną mieszaninę zapachów, jedząc nasze ulubione potrawy, pijąc litry piwa, kupując za dużo. To była wspaniała noc. Bangkok ugościł nas jak zwykle. Tu wszystko się zaczyna i ... kończy, do zobaczenia za rok, w drodze do Birmy :)
Po klaustrofobicznym Don Det, Pakse zaczęło nam się podobać. Dobrze czułyśmy się na znanych nam ulicach, poruszałyśmy się pewnie i sprawnie. Załatwiłyśmy wszystkie sprawy. Miło było zobaczyć znane twarze i być rozpoznawanym przez okolicznych sprzedawców. Minibus do Ubon odjechał przed czasem. Po godzinie jazdy dotarliśmy do przejścia granicznego, gdzie przeszliśmy wszystkie niezbędne kontrole, dokonałyśmy opłaty za przybycie po czasie, przestąpiłyśmy granicę i wsiadłyśmy do innego minibusa, jadącego już po tajskiej ziemi...
I tak beer Lao zamieniłyśmy na Changa, sabaidee na sa-ła-dii. Z narodowej flagi zniknął biały okrąg i pomimo tych samych barw klimat zupełnie się zmienił. Wpadłyśmy w "królouwielbienie". Niespełna kilka metrów za przejściem granicznym, wzrosły wzdłuż drogi ogromne ołtarze z wizerunkiem króla. Bez wątpienia, czy chciałyśmy tego czy nie, nasza podróż dobiegła końca. Byłyśmy w Tajlandii. W drodze do Ubon, mijaliśmy zalane tereny, zatopione gospodarstwa i chaty. Zaczął padać deszcz. Zrobiło mi się smutno. W Ubon przywitały nas karaluchy i mili Tajowie w ulicznej restauracji. Zjadłyśmy PadThai, czyli tajskie spaghetti jak powiedział kucharz, zakupiłyśmy kilka Changów i wróciłyśmy do hotelu. Rano odleciałyśmy do Bangkoku...
Ostatnią noc spędziłyśmy włócząc się po knajpach, wdychając egzotyczną mieszaninę zapachów, jedząc nasze ulubione potrawy, pijąc litry piwa, kupując za dużo. To była wspaniała noc. Bangkok ugościł nas jak zwykle. Tu wszystko się zaczyna i ... kończy, do zobaczenia za rok, w drodze do Birmy :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz