Z Viniales kubańska droga poprowadziła nas do Cienfuegos, miasta które skradło nasze serca. Cienfuegos mniej popularne wśród turystów okazało się magicznym miastem. Tutaj zagubiłyśmy się wśród ulic, spacerowałyśmy wzdłuż Maleconu. Tutaj wsiadłyśmy do pięknego Buica z 1957 roku, który zawiózł nas do parku Guanaroca. Tutaj porwała mnie rumba i to tutaj w Cienfuegos poczułam rytm Kuby.
Mieszkałyśmy w pięknym domu. Całymi dniami chodziłyśmy po mieście bez celu, spacerowałyśmy w słońcu i kolorach. Któregoś popołudnia, nogi zaprowadziły nas do ośrodka kulturalnego, w którym akurat rozpoczynał się koncert. Po usłyszeniu pierwszych dźwięków, całe moje ciało wibrowało. Nogi same się ruszały, ciało chciało tańczyć. Uniesiona Muzyką zostałam zaproszona do tańca przez lidera zespołu. Dałam się porwać rumbie. Oszalała rytmem nie zważałam na publikę, tańczyłam. Poszło mi chyba całkiem nieźle, bo mój partner, aż mnie wycałował na koniec, serdecznie dziękując.
Wieczorem Cienfuegos było puste, ciche i senne. W porcie nic się nie działo, ulice opustoszały. Stare kutry niczym sędziwi Kubańczycy stały zmęczone i sennie kołysały się na wodzie. Miasto zasypiało.
Rano wsiadłyśmy do pięknego Buica z 1957 roku i w szalonym tempie, pustymi drogami dotarłyśmy do parku Guanaroca. Buica zamieniłyśmy na łódź sterowaną wiosłami przez naszego przewodnika.
Wpłynęliśmy na jezioro. Zgiełk miasta i ludzi zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Cisza zalała jezioro. Byłyśmy w świecie przyrody jak goście. Tutaj nie rządził człowiek. Tutaj nie czuło się oddechu Fidela. Zniknął Che i rewolucja. Zahipnotyzowane dźwiękiem wioseł budzących uśpioną taflę wody, wpłynęliśmy na środek jeziora, do miejsca magii, miejsca które było domem flemingów.
Z każdym ruchem wioseł, zbliżaliśmy się do tych niesamowitych ptaków, które ignorowały nasze przybycie i brodziły spokojnie w swojej wodzie, tak dobrze im znanej. Otaczała nas zupełna cisza, przerywana jedynie pojedynczymi wezwaniami tych magicznych ptaków. W pewnej chwili jezioro zrobiło się różowe. Były tam, piękne, wyjątkowe, niesamowite, jedyne w swoim rodzaju.
Upajałyśmy się widokiem. Róż piór odbijał się w wodzie tworząc piękne impresje. Bałam się oddychać, by ich nie spłoszyć. Para flemingów zaczęła się przytulać. To był widok nie do opisania, brak mi słów, by Wam to zrelacjonować. Patrzyłyśmy jak urzeczone, chłonęłyśmy każdy dźwięk i każdy obraz. Po kilku minutach podpłynęła druga łódź. Za głośno ..., za szybko. Flemingi przestraszone, wzniosły się i odleciały. Wielkie, piękne ptaki, utworzyły sobie znany klucz i odleciały spłoszone. Widok zapierał dech w piersiach. Jezioro zamilkło, jakby tęskniło za różowym pięknem. Pożegnałyśmy flemingi, powitałyśmy kraby mieszkające nad jeziorem i ruszyłyśmy w drogę powrotną.
Przed parkiem czekała nasza limuzyna. Dotarłyśmy do miasta w kilkanaście minut. To był kolejny piękny dzień. Nogi poprowadziły nas wzdłuż Maleconu. Szłyśmy w milczeniu, podziwiając miasto. W Cienfuegos znalazłyśmy portową knajpę, w której wraz z Kubańczykami piłyśmy parszywe piwo z kega, jedyne w tym kraju za peso nacionales. Była to pierwsza i ostatnia knajpka, w której jako turystki nie płaciłyśmy w CUC-ach.
Cienfuegos zostanie na długo w naszej pamięci. Tam odpoczęłyśmy, zagubiłyśmy się i zobaczyłyśmy flemingi, jedne z najpiękniejszych ptaków świata. Tam nie było rewolucji. Była Kuba i my.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz