Opuściłyśmy zatłoczoną Havanę i udałyśmy się autobusem do Viniales. Po kilku godzinach przyjemnej podróży wysiadłyśmy w małym miasteczku otoczonym górami. Byłyśmy w samym sercu produkcji kubańskiego tytoniu oraz kawy. Viniales otoczone wzgórzami było niezwykle malownicze. Kolorowe niskie, małe domki ułożone równo wzdłuż uliczek, zapraszały w gościnę, chełpiąc się swoją barwą. W jednym z nich mieszkałyśmy przez kilka dni.
Życie w Viniales toczyło się wokół kościoła. Tam wieczorami rozbrzmiewała muzyka i lał się rum, sprzedawany na szklanki w pobliskich knajpach i na straganach. Ludzie przesiadywali w klimatycznych restauracyjkach, wyciszeni i ospali. Oddychałyśmy świeżym powietrzem, tak innym od zadymionej Havany. Smród spalin pozostał w stolicy. Spacerowałyśmy nieśpiesznie, chłonąc widoki. Wieczór w Viniales był spokojny i cichy.
Rankiem, wypoczęte, po obfitym śniadaniu wsiadłyśmy na konie i ruszyłyśmy z naszym przewodnikiem na pola tytoniu oraz kawy. Nasze koniki dzielnie znosiły upał i palące tego dnia słońce. Wspólnie pokonywaliśmy rozmokłe drogi i wielkie kałuże. Ziemia miejscami była niczym plastelina. Mój konik chcąc ominąć rozmięknięte podłoże wszedł w krzaki. Wystający konar wbił mi się w nogę. Ból przeszył mi ciało jak nóż. Z każdą minutą czułam jak puchnie mi noga. Dzielnie jechałam dalej, nie zważając na pieczenie. Po krótkiej przerwie na plantacji kawy, gdzie podano mi filiżankę świeżo palonego naparu z miodem, ruszyliśmy dalej. Mój niesforny konik zboczył z drogi i zawiózł mnie w kolejne krzaki. Może chciał mi coś pokazać. Niestety krzaki miały ciernie i tym razem miałam podrapaną całą rękę. Krew lała się z nogi i ręki, słońce paliło, jechaliśmy dalej.
Widoki koiły zmysły i ból. Jechaliśmy przez pola, wzgórza i wytyczone ścieżki. Mijaliśmy rolników i farmerów doglądających swojego dobytku. Niczym kubańskie dziedziczki sprawdzałyśmy stan upraw i wielkość liści tytoniu.
Całe w glinie, ubrudzone i szczęśliwe dotarłyśmy do farmy tytoniu. Tu podano nam wyjątkowe mojito, przyrządzone z miodem zamiast cukru z podwójną ilością rumu. Stojąc na wzgórzu ze szklanką pysznego mojito w ręku, patrząc na Vinales, pomyślałam znów jaki świat jest piękny. Przed nami roztaczał się cudowny widok. Spokój i melancholię tego obrazu psuły jedynie latające wszędzie sępy. Krążyły nad doliną w poszukiwaniu jedzenia. Wielkie, czarne, brzydkie ptaszyska, które kojarzą się ze śmiercią latały nad nami niczym czarne cienie.
Koniki zamieniłyśmy na rowery. Pustymi drogami pędziłyśmy szczęśliwe na dwóch kołach, by zobaczyć osławiony Mural de la Prehistoria. Gigantyczne dzieło ukończone w latach 60 tych, powstało na zlecenie Fidela Castro, ilustruje ewolucję człowieka od pierwotnego ogniwa, aż do ostatniego - człowieka socjalizmu.
W drodze powrotnej chcąc kupić kubańskie banany, te najlepsze na świecie - krótkie i brzydkie, spadłam z roweru. Tym sposobem zdobyłam kolejnego w tym dniu siniaka wielkości pięści. Obolała, zmęczona, ogorzała słońcem wróciłam do naszej casy. To był ewidentnie mój dzień, pełen przygód.
Wszystko mnie bolało, rana na nodze piekła i szczypała. To był piękny dzień.
Wieczorem w naszym domu pojawili się inni goście, para starszych Duńczyków, których miałyśmy spotykać jeszcze nie raz na swojej drodze. Zaprzyjaźniliśmy się.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz