Spacerując uliczkami Trynidadu, szukałyśmy Świątyni Yemaya. Chodziłyśmy w tę i z powrotem a numer sugerujący miejsce Świątyni wydawał się znikać, jakby nie chciał być odnaleziony. Wreszcie się udało. W bramie, pomiędzy kamienicami ukazała nam się flaga, szarfa informująca o tym, że wchodzimy do Świątyni Pani Mórz i Oceanów - Yemayii;
W holu, na zmurszałym krześle siedziała czarna lalka ubrana w białą szatę, charakterystyczną barwę wyznawców Santerii czyli połączenia wierzeń afrykańskich z religią chrześcijańską. Byłyśmy na miejscu. Świątynia Matki Morza dała się odnaleźć po długich igraszkach z mapą miasta.
Santeria kojarzy mi się z voodoo, tajemnicza i przerażająca niczym proszek zombie. Jest to religia przywieziona przez Nigeryjskich niewolników zmuszanych do pracy na plantacjach trzciny cukrowej. Mieszanina żywotu katolickich świętych wzbogaconych nadzwyczajnymi mocami nadanymi przez niewolników w czasach brutalnej chrześcijanizacji.
Santeria jest religią tajemniczą, dla jednych wiarą, dla innych pogańskim wierzeniem.. Wiedza na jej temat przekazywana jest
podobno wyłącznie ustnie i aby ją posiąść należy osiągnąć wymagany stopień
wtajemniczenia. Kapłani są nie tylko
przewodnikami duchowymi, ale również lekarzami, uzdrowicielami i szanowanymi doradcami życia.
Ściany Świątyni w Trynidadzie były obielone wapnem. Wzdłuż ciasnego pomieszczenia stały drewniane ławki zapełnione niemieckimi turystami. W rogu pomieszczenia znajdował się swego rodzaju ołtarz, obok stał stół pełen naczyń z wodą oraz zasuszonych kwiatów i innych "magicznych" rzeczy. W oddali nieśpiesznie przechadzały się kury, biegał wyliniały pies i małe szczurki. Młody, znudzony kapłan w stroju cywilnym bujał się na starym fotelu.
Przewodnik wycieczki w kilku słowach objaśnił miejsce. My siedziałyśmy z boku, czekając. Po wystąpieniu niemieckiego przewodnika, turyści składali ofiary w postawionej celowo ku temu misie. Kładli banknoty, podnosili kulisty instrument z kokosa z ziarnami w środku, dzwoniąc nim na szczęście, robili sobie zdjęcia i wychodzili. Kilku starszych Niemców podeszło do Kapłana z darami. Były to jednorazowe długopisy i zapalniczki tak pożądane na Kubie.
Po kilku minutach zostałyśmy same. Kapłan schował się za zasłonką bocznego pomieszczenia a my siedziałyśmy bez ruchu, bojąc się Santeryjskich Bogów. Magiczne pomieszczenie zatonęło w ciszy. Z oddali dochodziły głosy ulicy i tych którym nie udało się znaleźć numeru Świątyni oraz miarowe kroki chodzącego drobiu przeznaczonego na santeryjską ofiarę czy przepowiednię.
Kiedy tak siedziałyśmy w ciszy, zza zasłonki pojawił się Kapłan. Czarne, głęboko osadzone oczy zdradzały więcej obecności rumu niż duchowości. Mimo to przyjął nas serdecznie, pokazując albumy ze zdjęciami z różnych obrzędów i świąt Santerii, po czym zostawił nas same. Co by nie narazić się Bogom, zostawiłyśmy banknot w kamiennej misie przed wizerunkiem Bogini, zadzwoniłyśmy kokosowym instrumentem i opuściłyśmy Świątynię Yemayii siostry Oshun,
Pani mórz i oceanów, patronki kobiet pragnących zajść w ciążę,
oczekujących potomstwa oraz rybaków i marynarzy. Bogini
troskliwej i kochającej, pomocnej i łaskawej. Według niektórych wierzeń wciągającej swoje Dzieci do wody, do pałacu na dnie oceanu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz