W mieście Muzyki i Chanchanchary (słynnego, regionalnego napoju podawanego w glinianych czarkach z rumem, miodem i sokiem z cytryny) mieszkałyśmy w domu z pianinem, własnym tarasem i lodówką pełną piwa.
zdjęcie z internetu
W zeszycie zamontowanym przy drzwiach urządzenia chłodzącego, wystarczyło napisać swoje imię, postawić ilość kresek odpowiadających ilości wziętego napitku i raczyć się zimnym piwem na dachu domu z widokiem na miasto. A widok ten był niesamowity. Tam widać było cały Trynidad. Tam, bujając się leniwie w hamaku czytałyśmy książki o Kubie. Na tym tarasie poruszyła nas Muzyka płynąca z każdego domu, okna, knajpki, placu, restauracji ... z ulicy.
zdjęcie z internetu
W zeszycie zamontowanym przy drzwiach urządzenia chłodzącego, wystarczyło napisać swoje imię, postawić ilość kresek odpowiadających ilości wziętego napitku i raczyć się zimnym piwem na dachu domu z widokiem na miasto. A widok ten był niesamowity. Tam widać było cały Trynidad. Tam, bujając się leniwie w hamaku czytałyśmy książki o Kubie. Na tym tarasie poruszyła nas Muzyka płynąca z każdego domu, okna, knajpki, placu, restauracji ... z ulicy.
Trynidad tonął w Muzyce. W ciągu dnia i wieczorem Muzyka odbijała się od kolorowych domów, fasad zmęczonych kamienic i osławionych schodów przy Casa de la Musica. Kiedy zapadał zmrok i miasto tonęło w herbacianych barwach latarni, Dom Muzyki zarażał wszystkich salsą niczym chorobą zakaźną. Taneczne rytmy porywały starsze panie, które ochoczo dreptały w rytmie salsy z pięknymi Kubańczykami. Przystojni kelnerzy w fartuszkach z flagą kubańską czujnie kontrolowali gdy napój kończył się w szklance.
Zmęczone tłumem, oddaliłyśmy się od osławionych schodów uliczkami wysadzanymi kocimi łbami przywiezionymi podobno z Bostonu. Tuż za rogiem, na ulicy usłyszałyśmy dźwięki bębnów. Trafiłyśmy na koncert. Przysiadłyśmy na murku na "widowni" słuchając Muzyki. W pewnej chwili podszedł do nas młody mężczyzna pytając czy mamy ochotę na drinka. W kilku zdaniach zareklamował zdolności barmańskie swojej Babci. Nie sposób było odmówić. Siedziałyśmy na ulicy, wsłuchane w rytm kubańskiej Muzyki, sącząc najmocniejsze mojito jakie piłam na Kubie z plastikowego kubka. Byłam szczęśliwa. To był ten Trynidad, który tak pragnęłam zobaczyć. Naturalny, subtelny, rytmiczny. Po kilku minutach zaczął lać deszcz. Tropikalna ulewa zalała miasto. Kocie łby tonęły w potokach deszczu. Muzycy uciekli. Cisza zalała Trynidad.
Przemoczone, wskakiwałyśmy do zatłoczonych barów na kolejne drinki. Kiedy noc otuliła miasto a nam znudziło się mojito, wyruszyłyśmy mokrymi ulicami w kierunku domu z pianinem. Tuż przed wejściem, spojrzałam w niebo. Było czyste, bezchmurne, głęboko granatowe. Na środku niczym diament świecił się Księżyc. Odwrócony, miał kształt umywalki, kieszonki z dziecinnych spodni. Zatrzymałam się zauroczona. Widok ten uzmysłowił mi jak jestem daleko od domu.
Zbudziły mnie promienie słońca wpadające przez drewniane rolety w oknach bez szyb oraz okrzyki niczym owacje płynące zewsząd. Wbiegłyśmy na taras by sprawdzić co się dzieje. Wzdłuż ulicy stały dzieci w szkolnych mundurkach kibicując rowerzystom w miejskim wyścigu.
Po intensywnym kibicowaniu z dachu, zjadłyśmy śniadanie czyli kolejną wariację na temat jajka, twarde suchary i świeże owoce. Wypiłyśmy kilka filiżanek świeżo mielonej kawy z mlekiem z proszku i ruszyłyśmy na miasto. Kolorowe uliczki starówki pełne były turystów wszelkiej maści. Wystarczyło skręcić za kościół by wejść do Trynidadu. Tu toczyło się życie a raczej marazm i znużenie. Wzdłuż ulic siedzieli zmęczeni mieszkańcy, wpatrzeni w nicość. Sklepy świeciły pustkami, jak każde na Kubie. Od rana, oczy Kubańczyków mętne były od rumu. Była sobota. Kobiety kompulsywnie sprzątały fasady i schody domów. W naszej "casa" również wszystkie meble zostały wyniesione by zmyć podłogę, okna, schody, tarasy.
Zajrzałyśmy przez okno do przedszkola. Zaspane brzdące bały się obiektywu, uśmiechnięta przedszkolanka zapraszała nas do środka. Obok w holu zniszczonej kamienicy, starszy Kubańczyk stroił fortepian. Przystanęłam ...
W ruinach domu bez dachu, znalazłyśmy pizzerię. Młody, rezolutny Kubańczyk obiecał nam najlepszą pizzę jaką w życiu jadłyśmy. Knajpa brzmiała salsą. Wszyscy pracownicy tańczyli, ruszając się nieziemsko. Pizzę podano. Kiedy próbowałyśmy pierwszego kęsa, czas się zatrzymał, wszyscy wpatrywali się w nas, w oczekiwaniu na opinię. Nie mogłyśmy ich zawieść. Gładziłyśmy się po brzuchach, mówiąc namiętnie - "bueno" by ich nie urazić. Pizza była dobrą kubańską pizzą, jakże daleką od placków do których przywykłyśmy. Ciasto było gumowe i twarde, na pizzy było niewiele poza serem. Kubańczycy oszaleli na punkcie pizzy. W samej Havanie "pizzerie" są na każdym kroku. My jadłyśmy kubański prototyp w celach oszczędności.
Kiedy my z głodu pałaszowałyśmy nasze pizze, obsługa pizzerii oszalała salsą. Wszyscy tańczyli jakby byli bez mięśni czy kości. Nasz kucharz był nauczycielem salsy!
Wieczorem, przez herbaciane ulice wróciłyśmy na stare miasto. W jednej z knajpek dostrzegłam naszych znajomych Duńczyków poznanych w Viniales ...
Następnego dnia zostawiłyśmy Trynidad i pojechałyśmy na Cayo Coco ....
Zapraszamy do obejrzenia koncertu z ulicy ... w Trynidadzie ...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz