czwartek, 18 grudnia 2008

Przygoda z marzeniami!

Singapur zwiedza się głównie przy okazji, w drodze do lub z Malezji. Miasto-państwo jest dobrym miejscem transferu i dwudniową przygodą dla podróżników.
My w Singapurze, poza zwiedzaniem miałyśmy do załatwienia bardzo ważną sprawę. Naszym głównym celem pobytu w Mieście Lwa było spotkanie z marzeniami! Miejscem tego spotkania była Sentosa!

Sentosa to sztuczna wyspa z kilkoma plażami, bajeczny raj nie tylko dla dzieci. Pojechałyśmy na Sentosę bardzo wcześnie rano. Przejęte i pełne emocji, nie mogłyśmy się doczekać kiedy spełni się marzenie naszego życia. Sentosa to jedno z niewielu miejscna świecie, gdzie można pływać z delfinami. Pływać w tej samej wodzie, dotykać je, zobaczyć z bliska, poznać.

Rezerwację na tą trwającą ponad godzinęprzygodę, zrobiłyśmy już w Warszawie. Taki seans odbywa się raz dziennie rano i bierze w nim udział około 10 osób i 4 trenerów. Wszystko zaczyna się od wywiadu o zdrowiu, umiejętności pływania, lekach, które się przyjmuje itd. My byłyśmy już przygotowane i deklaracje o stanie zdrowia przywiozłyśmy wypełnione już z Warszawy. Zaproszono nas do szatni, gdzie dobrano nam buty do nurkowania i kamizelki ratunkowe. Gdy cała grupa była już gotowa, trenerzy opowiadali nam o delfinach, które lada chwila miałyśmy poznać! Były to delfiny różowe. Rodząc się, są szare jak każde inne. Z biegiem czasu różowieją, na ich skórze pojawiają się różowe plamki. Czym bardziej delfin jest różowy, tym jest starszy. Po omówieniu kilku podstawowych zasad bezpieczeństwa, zdezynfekowano nam dłonie i zaczęło się!

Przypłynęły!!!!!! Cztery piękne stworzenia o śmiejących się oczach. Kolejno, każdy z uczestników powoli i cicho, podchodził w wodzie do delfina by go poznać. Trzeba było poruszać się w wodzie ostrożnie by go nie przestraszyć.

Kolejne etapy seansu działy się tak szybko, że nawet nie wiem kiedy minęła godzina. Wszyscy uczestnicy, podzieleni już na mniejsze 4-osobowe grupy, weszliśmy do wody ( ok 9-10m głębokości ), do świata delfinów. Tam, my byliśmy ich gośćmi, to one nas oprowadzały po swoim basenie i częstowały przygodą. Skakały, piszczały, tańczyły, pływały nad nami, pod nami, obok nas!Trenerki uczyły nas podstawowych zasad i gestów komunikowania się z tymi inteligentnymi stworzeniami. Jedną z najwspanialszych chwil tej przygody było pływanie z delfinem, trzymając go za górną płetwę. Trenerka dokładnie pokazała jak należy do złapać, wydała komendę za pomocą gwizdkai każdy z nas, razem z delfinem, mknął zawrotną prędkością w głąb laguny.
Nie potrafię opisać słowami co wtedy czułam, jego siłę, zwinność, przyjaźń, swoje szczęście, radość, spełnienie - wszystko na raz!

W podziękowaniu za gościnę i wspólną zabawę, karmiłyśmy delfiny rybamii każdy dostał całusa na pożegnanie. Kiedy sesja się zakończyła, dostałyśmy w prezencie zdjęcia, koszulki oraz rysunek namalowany przez naszego delfina.

Było to jedno z najwspanialszych przeżyć w moim życiu. Poznałam te wyjątkowo mądre i piękne istoty. Byłam gościem w ich świecie i jestem im za to bardzo wdzięczna. Nie żałuję ani grosza wydanego na ten cel bo jest to przeżycie z tych bezcennych!!!


-Grzybek i Olodum!

środa, 17 grudnia 2008

Singapur - Miasto Lwa

Wizytę w Mieście Lwa (Singa - lew, pura - miasto) rozpoczełyśmy w hinduskiej dzielnicy Little India, która powitała nas magicznymi dekoracjami z okazji Deepavali - święta świateł. Po wypiciu wspaniałej kawy z gęstym, lepkim od cukru mlekiem wyruszyłyśmy na perfekcyjne ulice miasta-państwa.

Dzielnica Singapuru - Little India w przeddzień święta "deepavali" - święta świateł

Singapur, który w swoim idealiźmie, ma zachwycać, mnie krępował. Pedantycznie czyste ulice, idealne trawniki, palmy wyglądające jak sztuczne i zakazy prawie wszystkiego, powodowały, że czasami czułam się w tym mieście jak w muzeum Azji.

Singapur sprawia wrażenie sztucznej oazy, w której żyje się według ściśle okraślonych zasad. Już w samolocie, każdy pasażer otrzymuje deklarację z opisem kilku podstawowych zakazów obowiązujących w tym kraju. Jednym z nich, który zdziwił mnie najbardziej jest zakaz posiadania, przywożenia i żucia gumy do żucia. w trakcie naszego kilkudniowego pobytu, sprawdzałam w każdym kiosku, sklepie czy rzeczywiście nie ma w tym kraju gum. Potwierdzam - nie ma!

Obowiązkowym miejscem do zobaczenia w Singapurze jest majestatyczne i niesamowite City Center. Centrum drapaczy chmur, które wyglądają jakby konkurowały o tytuł najpiękniejszego, wzbijając się w niebo!

Panorama na biznesową część Singapuru

Spacerując po Mieście Lwa, nie można zapomnieć o wizycie u Pana Merlina, który jest wizytówką miasta państwa.

Biznesowa część Singapuru i miniaturowy Merlin

Zwiedzając Singapur nie sposób nie zauważyć, że jest to państwo duriana - owocu, który ma tyle samo zwolenników co wrogów. Durian charakteryzuje się wyjątkowo grubą skórką z kolców i bardzo nieprzyjemnym zapachem. W Singapurze, jak i w innych krajach, spożywanie duriana jest zakazane w miejscach publicznych. Nie wolno go przewozić komunikacją miejską i wnosić do hoteli czy barów. Jego smak można określić jako mieszankę smażonego czosnku, cebuli, śmietanowego sera i migdałów. W przypadku pobrudzenia ubrania sokiem, jego ostry i odurzający zapach, utrzymuje się przez wiele godzin.

W Singapurze, na cześć duriana, zbudowano dwa budynki na kształt tego owocu, w których mieszczą się sale koncertowe i centrum kulturalne miasta.

Centrum kulturalne Singapuru w kształcie duriana

Durian właściwy - Durio zibethinus

Singapur zachwyca, zawstydza, irytuje zakazami, porusza swym urokiem i kusi. Bogaty, kolorowy i uporządkowany w ciągu dnia pachnie kwiatami i olejkami a nocą, mieni się światłami jak bożonarodzeniowa choinka.

- Olodum i Grzybek!

piątek, 12 grudnia 2008

Smak chińskiej herbaty

.... Otwórz puszkę z herbatą, a wyruszysz w podróż.

Podaj herbatę w czarce lub miseczce a rozpoczniesz aromatyczną przygodę ....

Hinduski książę Bodhidharma przybył do Chin, by nauczać buddyjskiej wiary, poprzysiągł , że przez siedem kolejnych lat, nie zmruży oka. Gdy zdarzyło mu się zasnąć , ze wstydu odciął sobie powieki i zakopał je w ziemi. Z tego "ziarna" wyrósł pierwszy krzew herbaty, który rozrósł się po całych Chinach.

Legenda mówi również o cesarzu, który odpoczywał w swoich ogrodach, popijając wodę z czarki. Gdy oddawał się medytacji, z rosnącego w pobliżu krzewu, spadł listek zielonej herbaty, wprost do naczynka z wodą. Kiedy cesarz napił się tego naparu w jego ciało wstąpiła siła, rozjaśniły się myśli i uradowało serce. Tak powstała herbata, której kolebką są Chiny.

Odkrycie herbaty w Chinach zrewolucjonizowało styl życia mieszkańców i władców oraz z czasem ... całego świata.

Cesarze następnych dynastii, posiadali już herbaciane ogrody i bogate zapasy tego boskiego napoju. Liście herbaty zbierane były przez szczupłe, delikatne palce młodych dziewcząt.

Z biegiem lat, tradycja picia herbaty, stała się rytuałem. Literaci pisali o tej roślinie poematy, dokonywali klasyfikacji i ustalali zasady degustacji. Chińczycy mieli w zwyczaju pić herbatę o każdej porze dnia.

Powtawały herbaciarnie, w których spędzano czas na degustacji boskiego napoju. Bywalcy, udawali się tam, również po to by przeczytać gazetę, zagrać w mah-jong, go lub porozmawiać. Wieczorami przybywali panowie z klatkami, w których mieszkały ptaszki. Wierzyli, że wtedy ich siła witalna ( ch i ) występowała w najczystszej postaci. Kobiety mogły wejść do herbaciarni dopiero od 1930 roku. W herbaciarniach sprzedawano wodę do gotowania i przyrządzania herbaty. Podróżnicy mogli tam nie tylko się umyć ale spędzić noc.

W Chinach, picie herbaty stało się ważną ceremonią, w której obowiązują zasady. Niektórzy miłośnicy tego naparu, mieli w swoich domach, specjalnie wyznaczone pokoje, w których odbywała się degustacja. Mistrz ceremonii musiał przestrzegać rytualnych gestów. Proces parzenia odbywał się bez pośpiechu i w skupieniu.Obyczaj wymagał, aby zarówno goście, jak i sam mistrz wąchali aromat naparu i degustowali go małymi łyczkami.

Mistrzowie herbaty uczą " nie szukajcie przepisów, poznajcie ducha herbaty...". " Picie herbaty zawiera w sobie dążenie do uzyskania piękności gestów, przedmiotów i serca, by ofiarować ją przyjaciołom".

Herbata oczarowała wielu. Jej bogactwo można opisać tysiącem słów. Jej smak zależy nie tylko od gatunku ale wody i naczynia, z którego pijemy. Każdy łyk tego boskiego napoju, przenosi nas w inne miejsce. Jest swoistą podróżą po egzotycznym świecie aromatów.

Pijąc Darjeeling, zwaną inaczej "szampanem", wśród czarnych herbat, przenosimy się do Indii, skąd pochodzi. Gdy zaparzamy Olong - smoczą herbatę, zwiedzamy zmysłami Chiny i Tajwan. Earl Grey zabiera nas w podróż po Sri Lance. Biała herbata opowiada nam historię chińskich prowincji Fujian i Hunan.

Dla nas herbata była już przewodnikiem po Sri Lance i Pekinie. Teraz mamy nadzieję, spotkać ją ponownie we wrześniu, w Cameron Highlands w Malezji.

Herbatę pija się na całym świecie. Każdy kraj ma swój sposób jej parzenia i podawania. W Polsce zabijamy herbatę cytryną, ale czy to nie wspaniały sposób na jesiennozimowe wieczory ... ?

- OLODUM I GRZYBEK!

Made in Beijing

Nasza podróż do Pekinu nie była skrupulatnie przygotowana. Pomysł zwiedzenia stolicy Chin pojawił się nagle. Trzeba było szybko się spakować i kupić przewodnik. Na pobyt w prawie 15-milionowym mieście, miałyśmy tylko tydzień. Plan nakreślony w trakcie lotu był bardzo napięty. Wiedziałyśmy, że mamy zbut mało czasu by poznać to ogromne miasto i jego mieszkańców. By zyskać na czasie, wbrew zasadom urlopu, codziennie wstawałyśmy bardzo wcześnie. Nasze organizmy zwariowały. Wyjątkowo źle znosiłyśmy zmianę czasu. Nie przeszkadzało nam to jednak w zobaczeniu najważniejszych miejsc chińskiej metropolii. O ogromie Pekinu przekonałyśmy się już pierwszego dnia.

Zwiedzenie Zakazanego Miasta i Placu Tiananmen, z wielkim portretem przewodniczącego Mao Zedonga, zajęło nam cały dzień.

Olodum w Zakazanym mieście

W sandałach, z zieloną herbatą w butelkach, przemierzałyśmy kolejne cesarskie pawilony i świątynie. Późnym popołudniem, ledwie powłócząc nogami wróciłyśmy do naszego hostelu, gdzie każdego dnia klimat tego miejsca przywracał nam siły i budził zmysły. Mieszkałyśmy w starej części Pekinu, w dzielnicy hutongów. Nasz hostel reprezentował typową, starochińską zabudowę. Były to cztery szare, przylegające do siebie budynki z dziedzińcem. Drzwi i okna pomalowane były tradycyjnie na kolor szczęścia i pomyślności - czerwony. Każdego ranka budził nas śpiew ptaków, mieszkających w bambusowych klatkach zawieszonych na drzewie. Pijąc z czarek zieloną herbatę, codziennie witałyśmy się z żółwiami i złotymi rybkami. Wieczorami nasz hostel oświetlany był czerwonymi lampionami i rozbrzmiewał tradycyjną muzyką chińską. Przechodząc próg hostelu, miałyśmy wrażenie, że wkraczamy do innego świata, do przeszłości. Za drzwiami zostawał głośny, zatłoczony i nowoczesny Pekin z drapaczami chmur.

Nasz hostelik - Beijing Houhai Youth Hostel

Godzinami siedziałyśmy na naszym dziedzińcu, pijąc wspaniałe chińskie piwo i rozmawiając z młodymi właścicielami hostelu. W naszym przypadku, byli to jedyni Chińczycy, którzy choć trochę mówili po angielsku. To Oni, każdego dnia przygotowywali nam karteczki z chińskimi nazwami miejsc, które chciałyśmy zobaczyć. Bardzo nam to ułatwiło poruszanie się taksówkami. Również dzięki naszym znajomym z hostelu, udało nam się skosztować wyśmienitej kaczki po pekińsku i degustować conajmniej dziwnych potraw z mongolskiego kociołka. Wspaniałe, orientalne, chińskie jedzenie było nagrodą po całym dniu zwiedzania.

Już drugiego dnia wyruszyłyśmy do Badalling, by wspiąc się na najwyżej położony i dostępny fragment Chińskiego Muru. Po dwóch godzinach drogi, ukazał się naszym oczom wielki, majestatyczny Mur Chiński, który jak leniwy wąż wił się pomiędzy górami. Jak zwykle w takich miejscach, przystanełyśmy na chwilę, by nacieszyć oczy, nakarmić duszę a wszystko zarejestrować naszymi aparatami. Widziałyśmy historię, tradycję, budowlę, którą jako jedyną widać na planecie Ziemi z kosmosu.

Wielki Mur Chiński - Badalling

Nastęnego dnia, wczesnym rankiem wyruszyłyśmy autobusem w kierunku Pałacu Letniego. Ogromny kompleks letniej rezydencji cesarza, zwiedzałyśmy cały dzień, zauroczone magią i nastrojem tego miejsca. Płynąc smoczą łodzią popijałyśmy zimną, zieloną herbatę. To miejsce wyjątkowo nas urzekło.

Grzybek i Olodum w Pałacu Letnim

Kolejne dni spędzałyśmy na zwiedzaniu świątyń: Lamaistycznej i Konfucjusza. Szczególnie ta druga zrobiła na nas duże wrażenie. Udzieliłam się nam wszeogarniający spokój i harmonia. Siedziałyśmy na ławeczce pod drzewem, słuchając wiatru tańczącego w dzwonkach.

Nie brakło nam też czasu by zobaczyć Świątynię Nieba o imponującym niebieskim dachu. Świątynię, która została zbudowana bez użycia ani jednego gwoździa.

Byłyśmy również w Parku Beihai, gdzie każdego ranka, starsi przedstawiciele chińskiego narodu, ćwiczą Tai Chi. Zanim rozpoczną ćwiczenia i medytację, nakreślają mokrym pędzlem chińskie znaki na betonie, wokół miejsca, w którym mają zamiar trenować.

Grzybek w parku Beihai

W Pekinie czułyśmy się bardzo bezpiecznie. Poruszałyśmy się głównie taksówkami, ale też i metrem, które ma cztery linie doskonale opisane w języku angielskim. Chińczycy, nieco dla nas za głośni, wydali nam się mili i pomocni. Żałowałyśmy, że nie mówią po angielsku ani jednego słowa i że "rozmowa" z nimi jest taka trudna. Czasami byłam poirytowana brakiem kojarzenia z ich strony. Robiłam wszystko ( na migi ), by mnie zrozumieli. Oni jednak sprawiali wrażenie, jakby ktoś zamroził im mózg. Nie ma co się dziwić, gdyż przez całe życie ktoś za nich myślał. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy kilka razy musiałyśmy pozować do zdjęć jako atrakcja. Było to dziwne uczucie występować w roli małpki, ale śmieszne.

Handlowa ulica Wangfujing w Pekinie

Pekin jest ogromną metropolią, która dziś jest wielkim placem budowy, pokrytym pyłem cementu. Na każdej ulicy trwają prace remontowe. Chińczycy w pocie czoła przygotowują się do olimpiady. Nieprawdą jest, że burzy się stare budynki i stawia tylko wieżowce. Miejsce rowerów rzeczywiście zajęły samochody, ale nadal dba się tam o tradycję i historię. Zbliżające się wielkimi krokami, igrzyska olimpijskie wywołują wiele kontrowersji. Chiny to kraj, w którym codziennie łamane są prawa człowieka, ale też kraj wielu milionów zwykłych ludzi, dla których olimpiada nie jest imprezą polityczną a wyróżnieniem chińskiego narodu!

Olodum i Grzybek!!!

Z lizbońskich dzienników

Largo De Santa Luzia oblane jest słońcem. Z tarasu rozciąga się widok na błękitny Tag. Białe żagielki suną sennie, tańcząc z niedzielnym wiatrem. Czerwone dachy kamienic, tworzą schody do tajemniczej Alfamy. Pomimo niedzieli białe wieżyczki kościołów, wydają się śpiące. Milczące dzwony, błękitne niebo, niemrawe tramwaje.

Lizbona w całej swojej okazałości :-)

Ostatni dzień tygodnia, pierwszy dla chrześcijan, jest wyjątkowo spokojny w tym mieście. Bary, sklepiki, kawiarenki odpoczywają dziś wraz z ich pracownikami. Nam także kończy się drugi tydzień pobytu w Lizbonie, kończy się urlop. Te ostatnie dni zawsze są takie dziwne, milczące, wolniejsze. Nie mamy już precyzyjnych planów, tylko serca pełne wspomnień. Dopieszczamy ostatnie chwile nastrojem. Siedzimy na tarasie Santa Luzia i upajamy się magią tego miejsca.

Dziś jeszcze kolory mienią się w fasadach kamienic, barwne kafelki odbijają promienie słońca, błękit nieba rywalizuje z bielą kościołów. Za kilka dni ogarnie nas szarość późnej jesieni w Warszawie i tylko opalona skóra, zakupione pamiątki i Muzyka z Lizbony, pomogą nam przetrwać bez kolorów i słońca. Do następnego razu ...!

Grzybek :-) ...

... i Olodum :-)

-OLODUM I GRZYBEK!!!

W ustach piekieł

Kiedy poznałyśmy już Lizbonę, przestałyśmy się gubić a mięśnie nóg przyzwyczaiły się do pokonywania setek schodów dziennie, wyruszyłyśmy na prowincję Portugalii. Przez ostatni tydzień, każdego ranka, nieco zaspane, szłyśmy przez miasto w kierunku dworca Cais do Sodre, by tam wsiąść w pociąg, który wiózł nas nad Ocean.

Trasa wiodła wzdłuż wybrzeża, widok zapierał dech. Codziennie wysiadałyśmy na innej stacji, poznając urocze miejsca. Dzień rozpoczynałyśmy od mocnego espresso nad samym Oceanem. Godzinami spacarowałyśmy po małych miasteczkach. W Cascais mijałyśmy skaliste plaże by dotrzeć do Boca do Inferno ( usta piekieł lub inaczej wrota piekieł), miejsca, które skrywa wąskie, skalne jaskinie. Wpływająca tam woda, rozbryzguje się o skały, tworząc niesamowity widok. Nakarmiłyśmy tu nasze aparaty pięknymi widokami i ruszyłyśmy w dalszą drogę.

Latarnia w Cascais - plaża St.Marty :-)

Boca do Inferno

Cascais i Estoril łączy deptak, prowadzący wzdłuż plaż, przy których ciągną się rzędy barów, barków i restauracyjek.

Urocze miasteczko Cascais

W Estoril znalazłyśmy niewielką plażę, na której odpoczywałyśmy przez kilka dni czerpiąc energię ze słońca i szumu Oceanu.

Brakło nam czasu, by zwiedzić Sintrę i postawić stopy na najdalej wysuniętym skrawku Europy.

I tak każdego dnia, na dworcu Cais do Sodre, kupowałyśmy bilet, za niewiele ponad euro, w tym samym okienku, w tej samej wiekowej kasie. Zdradzałyśmy Lizbonę, by poznać jej mniejsze, lecz nie brzydsze siostry.

Wieczorami, tą samą trasą, wracałyśmy do ukochanej Lizbony na kolację w klimatycznej knajpce przy butelce czerwonego wina. Późno w nocy spacerowałyśmy po tłocznym Bairro Alto i wyludnionym Baixa. Lizbona nocą, odkrywała przed nami swe kolejne oblicze. Podświetlona tysiącami świateł, była jeszcze bardziej dostojna i magiczna.

Upojone nastrojem, słońcem i czerwonym winem, wracałyśmy do hostelu by następnego ranka znów wsiąść w pociąg do Cascais i poczuć na twarzy wiatr wiejący od Oceanu ...;)

-OLODUM I GRZYBEK!!!

Port odkrywców

Do Belem dotarłyśmy w niedzielne przedpołudnie. Klimat tej portowej dzielnicy urzekł nas tuż po tym jak wysiadłyśmy z tramwaju. Pogoda była piękna, cudowny słoneczny dzień, wiatr od Tagu przywiewał wspomnienia i legendy.

Grzybek w Belem :-)

To tutaj w porcie Belem wszystko się zaczęło. Stąd rozpoczynała się każda wielka wyprawa portugalskich żeglarzy - odkrywców. Siedząc pod palmą wyobrażałyśmy sobie Lizbonę 08 lipca 1497, kiedy to Vasco da Gama wyruszył w wyprawę do Indii, w taki sam piękny słoneczny dzień. Miał pod swoimi rozkazami cztery okręty Sao Gabriel, Sao Rafael, Berrio i okręt transportowy, oraz 160 ludzi załogi, z czego znaczną część stanowili skazańcy. Pierwotnie, wyprawę tę miał poprowadzić ojciec Vasco - Estavao da Gama, który zmarł w trakcie przygotowań.

Trasa wyprawy wiodła przez Atlantyk. Pomimo, że część drogi była już znana, rejs nie należał do łatwych. Vasco musiał pokonać bunty załogi, wielokrotne sztormy i szkorbut, który zbierał żniwo wśród żeglarzy. Do celu dotarł 20 maja 1498 roku.

W drodze powrotnej, na szkorbut zmarła znaczna część załogi. Z 160 osób do Portugalii wróciło jedynie 55. Po swoim wielkim powrocie do Ojczyzny we wrześniu 1499 , Vasco da Gama otrzymał tytuł admirała mórz indyjskich i został powitany jako bohater i odkrywca.

To była pierwsza wielka wyprawa, lecz nie ostatnia. Vasco da Gama przyczynił się do sukcesów Portugalii i wzrostu potęgi kolonialnej. Zmarł w Koczinie, w południowej części Indii. Pochowano go w pierwszym indyjskim kościele katolickim, skąd póżniej przywieziono jego szczątki do Ojczyzny.

Manueliński sarkofag ze szczątkami Vasco da Gamy w klasztorze Hieronimitów w Belem.

Dziś można spotkać ducha Vasco w klasztorze hieronimitów w Belem, gdzie setki lat temu, modlił się wraz z załogą, przed każdą wyprawą za ocean.

Klasztor Hieronimitów w Belem na zachodnim przedmieściu Lizbony

-OLODUM I GRZYBEK!!!

Inwazja kogutów z Barcelos :-)

Spacerując magicznymi uliczkami Lizbony, poczułyśmy na sobie czyjś wzrok. Setki małych oczek, przypatrywało się nam z witryn sklepowych. Półki z pamiątkami uginały się od figurek kogucików z Barcelos. Wizerunek kolorych ptaszków ozdabiał wszystko, od koszulek po serwetki i torby. Wszechobecne figurki kogucików wzbudziły naszą ciekawość. Tak jak na Sri Lance, w każdym domu, hostelu, sklepie czy restauracji stała figurka złotego koguta przynoszącego szczęście, tak i w Portugalii, ten ptak ma swoją legendę.

Wiele wieków temu pewien galicyjski pielgrzym został niesłusznie oskarżony o morderstwo. Jego ostatnim życzeniem przed egzekucją było złożenie oświadczenia przed sędzią, który zgodził się go wysłuchać w trakcie kolacji. Przyprowadzono pielgrzyma przed oblicze przedstawiciela prawa, który siedział za suto zastawionym stołem. Wtedy pielgrzym rzekł, wskazując na półmisek z pieczenią: "to, że jestem niewinny, jest tak samo pewne, jak to, że kogut zapieje, gdy zostanę powieszony".

Gdy skazańcowi zawieszono pętlę na szyję, lężacy na półmisku sędziego upieczony kogut wstał i zapiał.

Pielgrzyma ułaskawiono, sędzia stracił główne danie kolacji, a kogut stał się symbolem narodowym i talizmanem szczęścia.

- OLODUM I GRZYBEK!!!

Fado meu fado

Każda nasza podróż ma wiele wymiarów. Wyruszamy by poznawać, poszukiwać i kolekcjonować doznania. Znajdujemy egzotykę, mieszaninę kultur, różnorodność obyczajów i tradycji.

Wracając przywozimy setki fotografii, pamiątki, opowieści i przede wszystkim wrażenia. Szukamy duszy każdego kraju, w którym dane jest nam być. Duszą miast, wiosek, plaż, świątyń i katedr jest dźwięk. Każde miejsce brzmi inaczej. Każdy kraj rozbrzmiewa inną Muzyką, od malezyjskiego rocka po brazylijską bossa-novę. Portugalia bez wątpienia nuci Fado. Każda uliczka w Lizbonie to wyśpiewana historia Fado.

Fado, podobnie jak argentyńskie tango, narodziło się w biednych dzielnicach portowych. Pełne nieskażonej energii, świeżości, erotycznej śmiałości snuje melancholijne opowieści o przeszłości Portugalii, teraźniejszości oraz niewiadomej przyszłości. Fadistas (śpiewacy) rzewnie wspominają podboje i wyprawy bohaterskich konkwistadorów. Śpiewają o swojej miłości - o Lizbonie, która jest kochanką czułą, niezaspokojoną, piękną i tragiczną. Portugalska rzeka Tag otulająca miasto to wzburzona krew kochanków.

Pieśni Fado to liryczne opowieści, przepełnione miłością, namiętnością, tęsknotą, zdradą i smutkiem. Fado to muzyka zadymionych tawern, krętych uliczek Alfamy, ciemnych zaułków Lizbony. Fado to czerń. Kobiety śpiewające Fado ubierają się w czarne suknie, narzucając na ramiona charakterystyczne chusty. Fado nazywane czasem portugalskim bluesem, to nie tylko śpiew, ale również brzmienie dwóch gitar. Istnieją dwa podstawowe rodzaje klasycznego fado: z Lizbony (śpiewane zarówno przez mężczyzn jak i kobiety) i śpiewane wyłącznie przez mężczyzn fado z Coimbry.

Niekwestionowaną i uwielbianą boginią Fado jest legendarna Amalia Rodrigues. Czczona za życia, czczona po śmierci. Podczas pobytu w Lizbonie znalazłysmy mały sklepik muzyczny, tylko z muzyką Fado. Witryna tego sklepiku była swoistym ołtarzem poświęconym pamięci wielkiej Amalii Rodrigues.

Do niedawna Fado było znane tylko w zamkniętych kręgach portugalskich słuchaczy. Obecnie najbardziej znaną artystką, która kontunuuje tradycję Fado jest Mariza! Dzięki niej cały świat na nowo zachwyca się tymi lirycznymi pieśniami.

Fado stało się wizytówką Lizbony, atrakcją turystyczną. Mamy wrażenie, że straciło na autentyczności. W wielu miejscach i knajpach organizowane są wieczory z Fado. Eleganckie restauracje, z białymi obrusami zachęcają turystów wyeksponowanym na witrynach słowem "Fado tonight". Tymczasem prawdziwe Fado kryje się w niepozornych, ciemnych knajpach.

Nam udało się być na takim występie. Tłum spragnionych Muzyki ludzi, stłoczonych w ciasnym i zadymionym barze. Na stolikach butelki czerwonego wina, skupienie na twarzach przybyłych i łzy spływające po policzkach po pierwszych dźwiękach portugalskiej gitary. Wrażeń nie da się opisać. Każda z nas przeżyła to na swój sposób. Portugalczycy nie rozumieją jak można słuchać Fado nie znając języka, my nie rozumiemy, ale czujemy...!

-OLODUM I GRZYBEK!

P.S gorąco polecamy dvd MARIZY "Concerto em Lisboa"!!!

Azulejos, czyli kafelki

Azulejo wywodzi się od arabskiego al-zulecha, oznaczającego kamyk. Obyczaj zdobienia fasad kamienic, wnetrz domów, restauracji i ścian, do Portugalii, sprowadzili w VIII w. Maurowie. Portugalski styl wytwarzania azulejos wykształcił się w połowie XVI w., kiedy myśl techniczna pozwoliła na malowanie bezpośrednio na glinie. Z kafelków tworzono obrazy religijne. Bogaci Portugalczycy zamawiali wielkie sceny bitew i polowań, które spoczywały dumnie na głównych ścianach salonów.




Pod koniec XVII w., szczególnie modne stały się kafelki białoniebieskie, wzorowane stylem holenderskim. Po wielkim trzęsieniu ziemi, fasady budynków pokrywane były skromniejszymi kafelkami. Uważano je za dobry materiał izolujący przed ogniem i deszczem.


W połowie XIX w., azulejos produkowano na skalę masową. Zdobiono nimi sklepy, fabryki i domy. Azulejos stały się wizytówką Lizbony i Portugalii. Do dziś można podziwiać je na stacjach lizbońskiego metra, na fasadach starych kamienic i we wnętrzach restauracji i sklepów.
Wrażenie jakie tworzy słońce, odbijające się o kolorowe kafelki jest nie do opisania. W zależności od pory dnia i odbicia promieni słonecznych kamienice wyglądają inaczej.
Sztuka azulejos urzekła nas i zauroczyła. Pierwsze dni spędzałyśmy na fotografowaniu poszczególnych kafelków z kamienicznych ścian.
Wybrałyśmy się również do muzeum azulejos w Lizbonie, by poznać tajniki powstawania i historię tych cudów. Tam dowiedziałyśmy się o kolejności nakładania barwników i procesie wypalania płytek. Jeden z tych cudów kafelkowej sztuki, dzisiaj stoi na naszej półce, czekając na honorowe miejsce w ścianie w nowym mieszkaniu.



-OLODUM I GRZYBEK!!!

Lisboa meu Lisboa

Lizbona to miasto, w którym można mieszkać, żyć, zestarzeć się i... umrzeć! Pomimo pobytów w wielu miastach i krajach, nigdy nie myślałam o wyprowadzeniu się z Polski! Kiedy moi znajomi masowo emigrowali do krajów unii, ja nie brałam wyjazdu pod uwagę. Po wizycie w Lizbonie, to się zmieniło. Znalazłam swoje miejsce na ziemi! Zakochałam się w klimacie tego miasta, w krętych uliczkach Alfamy, w pielęgnowaniu tradycji i oczywiście w Muzyce! W ciągu dwóch tygodni pobytu w Lizbonie, udało nam się poznać urocze zakątki miasta, jego tajemnice i poczuć niepowtarzalny nastrój!

Pierwszy spacer po Lizbonie!

Degustacja smażonych kasztanów!!!

Lizbona jest jak ciastko z kremem. Oblana Tagiem jak sosem czekoladowym, pachnie bakaliami i pieczonym ciastem. Ułożona warstwami, wdzięczy się do słońca.

Miłe chwile na Alfamie!

Poznawałyśmy Lizbonę podczas spacerów. Wędrując w rytm Fado po wszystkich dzielnicach tego miasta. W dzień stolica Portugalii zapraszała nas na kawę na Baixa, wieczorem na czerwone wino na Alfamie. Weekendy należały niezaprzeczalnie do Bairro Alto! To tam każdego wieczoru (szczególnie w piątki i soboty) tysiące młodych ludzi i nie tylko, bawi się w setkach knajpek i lokalików. Muzyka płynie wśród ciemnych uliczek, odbijając się echem o kolorowe ściany kamienic. To właśnie tam, pewnego piątkowego wieczoru w kilku knajpkach rozbrzmiało Depeche Mode, dla dwóch dziewczyn z Polski!
Weekendowe życie na Bairro Alto rozpoczyna się nie wcześniej niż o 23.00. Ożywają knajpki, schodzą się ludzie. Ulice wypełnia gwar rozmów, zapach potraw z restauracyjnych kuchni i dźwięki przejmującego Fado!


Sardinhas grelhada!

Również na Bairro Alto znalazłyśmy miejsce, w którym zatrzymał się czas, które tonie w muzyce i woni kadzideł. Portas Largas, czyli "otwarte dzrzwi". Magiczne miejsce, wspaniały nastrój, przyjazna obsługa!

Portas Largas to lokal, w którym ściany pokryte są białoczarnymi kafelkami w stylu szachownicy, ze starą kasą na barze i antycznymi radioodbiornikami na półkach. To tam wieczorami, właściciele zapraszali nas na koncerty dvd gwiazd muzyki portugalskiej i brazylijskiej. Goście Portas Largas siedzieli jak zahipnotyzowani, wpatrzeni w wielki ekran wiszący nad barem, urzeczeni dźwiękiem i obrazem. Dzięki naszemu ulubionemu kelnerowi, domowa kolekcja płyt wzbogaciła się o takie skarby jak Mariza, Amalia Rodrigues, Ana Carolina i Seu Jorge, oraz Adriana Calcanhotto!

Każdemu, kto wybiera się do Lizbony polecamy z radością wizytę w Portas Largas na tajemniczej ulicy Rua da Atalaia!!!


-GRZYBEK I OLODUM!!!

Lisbon story

W środę, w południe na Beco de Sao Miguel, ciszę przerwały dzwony kościelne. Wystraszone brzmiącym dźwiękiem gołębie, wzleciały do słońca. Po chwili znów nastała cisza na Alfamie. Cisza w rytmie Fado.

I znów słońce tańczy w fasadach kamienic, wyodrębniając nieśmiało sztukę azulejos. Kobieta w czarnej sukience weszła do kościoła.

Czas się zatrzymał. Czarnobiałe fotografie wiszą na ścianach restauracji Santo Antonio de Alfama.

Kilka dni wcześniej to miejsce wyglądało inaczej. Wokół placu rozstawione były spotlighty i statywy. Na schodach kłębiły się grube kable. Kręcono film, gdy przyszłyśmy tu pierwszy raz. Okoliczni mieszkańcy siedzący na schodach kościoła, w skupieniu oglądali na żywo dalsze losy bohaterów swojego serialu.

Dla nas ta chwila nic nie znaczyła. Dla nich była wyjątkowa. Tu na Alfamie padł finalny klaps narodowego serialu. Kilka dni później na niedzielnym obiedzie z rodziną, przy kieliszku Porto siedzieli wspólnie przed telewizorem.

Słońce sennie zaszło za deszczowe chmury. Rzewne rytmy Fado odbijały się stłumionym echem o kolorowe ściany kamienic. Słaby wiatr odudził śpiące winogrona, zapach smażonych kasztanów uniósł się na placu de Sao Miguel ...

Zapraszamy do oglądania nowych galerii zdjęć. Przedstawiamy Wam dwa albumy fotografii z Lizbony. Jeden w bieli i czerni, drugi - w kolorze. Miłej podróży, czyli BOA VIAGEM!

-GRZYBEK I OLODUM!

Greetings from Sri Lanka

Czytaliście już post o nowej podróży do Lisbony, ja dziś znów będę pisać o Sri Lance. Kilka dni temu nasi Przyjaciele z Tangalle, zrobili nam wspaniałą niespodziankę pisząc do nas maila! Czytając tę wiadomość, było nam bardzo miło, że pamiętają i że odwiedzili naszego bloga. Niestety nie mogli nic przeczytać z wiadomych względów, nie rozumieją języka polskiego, a szkoda!

Najważniejsze jednak, że byli naszymi gośćmi chociaż na tej stronce. Oglądali nasze zdjęcia z drugiego końca świata. Sami zobaczcie co napisali!

hello girls,
thank you very much your mail.We were so happy to see this.if you free write us something.here every thing o.k. we saw your photoes.very nice.if you know any body come to sri lanka tell them to our address.now beach is so nice.we remember you two.we wish you good luck bye for now,I am Jaliya.

Tych kilka zdań przypomniało nam boskie chwile w Tangalle. Cały nasz blog to "reklama" tego pięknego kraju jakim jest Sri Lanka! Myślę, że każdy, kto gościł u nas i ma w planach wizytę na Cejlonie, nie oprze się pokusie zobaczenia Raju w Tangalle! Przypominam, że guest house naszych Przyjaciół jest proponowany przez przewodnik Lonely Planet!
Ach jak bardzo chciałabym zobaczyć raz jeszcze naszą plażę, czy może być jeszcze piękniejsza niż była rok temu ...?


Ach!!! Cudo! Mam nieodparte przeczucie, że jeszcze tam wrócimy. Nie wiem kiedy, ale wiem, że na pewno! W tym roku, mniej egzotycznie, lecz równie wspaniale będziemy się bawić w Lisbonie. Już nie mogę się doczekać tych wszystkich klimatycznych knajpek i kawiarenek, rozbrzmiewających Fado, w których ściany przesiąknięte są muzyką!

-GRZYBEK!

Marzenia w rytmie fado

Podczas każdej, dotychczasowej podróży, zachwycała nas przede wszystkim kultura, obyczaje, ludzie, krajobrazy. Pomimo, że przeżywałyśmy wspaniałe chwile, widziałyśmy niesamowite miejsca, poznawałyśmy ciekawych ludzi, zawsze brakowało nam czegoś, tego czegoś... MUZYKI!!!

Nawet w Brazylii, kraju samby nie było nam dane degustować jej rytmów tak często jakbyśmy tego chciały.

Obecnie los nam sprzyja, wyjaśniły się dręczące nas sprawy. Od listopada dumnie wstąpię w szeregi pracowników Polskich Linii Lotniczych LOT jako pracownik Centrum Operacyjnego. Zanim rozpocznę nową pracę, po ponad siedmiu latach "męczarni" w LGS, znów wybierzemy się w podróż. Nie tak odległą, nie tak egzotyczną lecz równie wspaniałą!

Tym razem w dzielnicy Lizbony - Alfama będziemy poszukiwać naszego "przeznaczenia - fatum", w kraju smutnej, lirycznej muzyki Fado!

Jak XVI - wieczni konkwistadorzy, będziemy odkrywały nowe miejsca na mapie życia!

W naszej szufladzie spoczywają dumnie dwa bilety elektroniczne na trasę WAW - CDG - LIS - CDG - WAW!!!

I znów spełniamy nasze marzenia, Olodum podąży śladami Vasco de Gama, a ja odnajdę słońce w październiku!!!

Spędzimy w Lisbonie i w okolicach pełne dwa tygodzie, rozkoszując się brzmieniem śpiewnego języka portugalskiego i muzyką Fado, której esencją jest "saudade" czyli tęsknota i melancholia!

Już od kilku tygodni, tradycyjnie Olodum "pochłania" przewodniki i ustala plan naszej nowej, tym razem, europejskiej wyprawy!

Do zobaczenia w Lizbonie, BOA NOITE!!!

-OLODUM I GRZYBEK!

To już jest koniec...

Ostatnie rajskie chwile w Tangalle minęły zadziwiajaco szybko . Pożegnałyśmy się z oceanem, sklepikami i naszą "prywatną" plażą. Przyjaciele z naszego hostelu "Kingfisher'a" podarowali nam pakiet (dosłownie) lankijskich, cudownych kadzidełek. Wymieniliśmy się adresami mailowymi i ruszyłyśmy w naszą ostatnią podróż po herbacianej wyspie, do Negombo. Łzy same płyneły po policzkach, gdy opuszczałyśmy nasz RAJ buuu .

Oto wspaniała ZAŁOGA Kingfisher'a

Po kilku godzinach podróży w ciszy i zadumie dotarłyśmy do Negombo, do wyjściowego punktu, gdzie niemalże miesiąc temu rozpoczełyśmy naszą przygodę po herbacianej wyspie.

No to w drogę... papa

Jeeeeeeeeeeeeeeeeeedziemy.... ważniak

Zjadłyśmy ostatnie lankijskie curry, popijając je "znaczną" ilością Lion Beer. W pewnym momencie Grzybek powiedział:

- "Wiesz co Olodum, mam nieodparte wrażenie, że właśnie w tej chwili powinnyśmy być już w Londynie...". To właśnie stamtąd odlatywał nasz samolot do Warszawy.

- "A co jeśli to prawda?" - odpowiedziałam z niewymuszonym uśmiechem na twarzy. Perspektywa pozostania nadprogramowego, jednego dnia na Cejlonie wydawała mi się nad wyraz kusząca ważniak . Z drugiej strony dopadł mnie jednak tragizm naszej sytuacji. Turysta w tak odległych zakątkach świata ograniczony jest przez daty przylotu i wylotu. Zmiana rezerwacji na inny rejs to czasami kwota dorównująca cenie biletu. W naszym przypadku było to 600 funtów. Ogarnęła nas lekka panika. Na Okęciu oczekiwali nas Przyjaciele, a my w najlepsze popijałyśmy sobie lankijskie piwo na plaży w Negombo luzak . No cóż, czas było przedsięwziąść jakieś działania, aby koszt naszego "BIG MISS", zagubienia jednego dnia, gdzieś na plaży w Tangalle, był jak najmniejszy. I w tej sytuacji nasi znajomi z lotniska okazali się niezastąpieni. Dzięki ich interwencji w biurze LOT-u oraz naszemu szczęściu w biurze SRILANKAN Airlines nasza pomyłka nic nas nie kosztowała oczko . Pierwszy raz w życiu przydały się nam przepustki oraz znajomość lotniczych procedur.

Pisząc nawet teraz o "zagubionym czasie" na Cejlonie, śmieszy mnie paradoks całego zdarzenia. Olodum i Grzybek - pracownicy lotniska Okęcie, na codzień szykanujący spóźnionych pasażerów, same znalazłyśmy się w takiej sytuacji luzak jęzor .

I tak oto w ten spektakularny sposób zakończyłyśmy naszą idylliczną przygodę na Cejlonie, w miejscu, które jest rajem na ziemi. Będąc na bezludnej plaży w Tangalle czułam się jak XIX-wieczny podróżnik odkrywający cudowne i nieodkryte miejsca na ziemskim globie. Czas się zatrzymał...

Nic dodać, nic ująć...

Wspólnie z Grzybkiem polecamy Wam wszystkim podróż w tamte strony. Jednakże chciałybyśmy wspomnieć o czyhających na turystę niebezpieczeństwach. Mamy na myśli ataki Tamilskich Tygrysów - LTTE. Tuż przed rozpoczęciem naszej podróży w listopadzie 2006 roku, na Sri Lance nastąpiła eskalacja konfliktu pomiędzy rządem a LTTE. Konflikt kulturowy trwający od wielu dziesięcioleci, w europejskich mediach został przedstawiony w sposób jednoznaczny, przerysowany i rozdmuchany. Do starć dochodzi jedynie w północnej części wyspy. Zagrożona atakami jest również stolica - Colombo. W pozostałym rejonie, w żaden sposób nie czułyśmy się zagrożone.

-OLODUM I GRZYBEK