niedziela, 13 marca 2011

"Vietnamese Coffee"

Rozkoszowałyśmy się Hanoi przez dwa dni, chodząc leniwie wokół jeziora  Hoàn Kiếm lub w jego okolicach. Degustowałyśmy jedzenie w przeróżnej postaci. Kilka razy w ciągu dnie robiłyśmy sobie przerwę na kawę. Wietnamczycy przyrządzają ją na tysiące sposobów, uwierzcie - każdy jest doskonały! Hanoi pachnie kawą i miałam wrażenie, że Miejscowi piją jej więcej niż osławionej zielonej herbaty. 
W jednej z zatłoczonych kawiarenek, w której zamówiłyśmy "vietnamese coffee", najpierw podano nam zimną, zieloną herbatę dla oczyszczenia smaku, a dopiero później kawę. Była aż gęsta od lepkiego mleka, pachniała świeżo zmielonymi ziarnami a smakowała jak czekolada. Drugą tak doskonałą podano nam w zimnej Sapie.

"Vietnamese Coffee" ;-)

Spacerując po Hanoi, gubiąc się w ciasnych, zatłoczonych uliczkach, w tak zwanym międzyczasie, robiłyśmy rezerwacje na wycieczki. Kiedy udało nam się coś załatwić, siadałyśmy z Miejscowymi  by coś przekąsić lub napić się piwa za 70gr. Przez te dwa dni pobytu w Hanoi spotkałyśmy kilku Polaków, którzy tak jak my lgnęli do piwnego "trójkąta bermudzkiego". Dzieliliśmy się wrażeniami i pomysłami na dalszą podróż. Z zaciekawieniem i przyjemnością słuchałyśmy pary Wędrowców, która od kilku miesięcy podróżuje razem. Mieli w sobie dużo pozytywnej energii i niewiele planów na przyszłość. Byli w drodze ...

Włóczyłyśmy się po stolicy Wietnamu nie mogąc zmusić się do zwiedzania. Raz skręcałyśmy w lewo, raz w prawo, nie mając pojęcia gdzie zaprowadzi nas ciasna uliczka. W pierwszych dniach pobytu sprawnie zmagałyśmy się z lawirującymi skuterami i brakiem chodników. Najgorsze były popołudnia, kiedy miasto zalewała fala motorów, motocykli i skuterów. Powietrze gęstniało a wraz z nim atmosfera. Siadałyśmy wtedy w lokalu, przy skrzyżowaniu, obserwując niesamowicie kolorowe kaski kierowców. Każdy miał inny, często w tym samym kolorze i wzorze co siedzenie ukochanego jednośladu. Dominowała kratka burberry, ale były też paski, kropki, misie, kwiatuszki, hallo kitty i wiele wiele innych. Jednych kształt był klasyczny, czyli "kaskowy", inne przypominały kapelusze czy czapki. Panowie mieli bardziej wyważone wzory, kaski pań często pasowały do szpilek, w których prowadziły, lub do torebki, która wisiała na kierownicy. Drobne, filigranowe Wietnamki o twarzach dziewczynek poruszały się na skuterach, które również występowały we wszystkich kolorach z palety barw. Jeździły dużo i wszędzie, bo jak można chodzić na takich szczudłach, nie mam pojęcia ile centymetrów miały te obcasy. Wiem na pewno, że ja bym w tym daleko w nich nie zaszła. 

 wszechobecne jednoślady

Po jakimś czasie, gdy nasyciłyśmy się atmosferą - hałas, tłok, smog i dym zaczęły nam przeszkadzać. Dźwięk niemilknących klaksonów wwiercał się w mózg, powietrze dusiło i paliło w oczy. Nadszedł czas na zmiany i ruch. Jednego dnia zwiedziłyśmy więzienie, świątynię literatury i dom Wujaszka Ho Chi Minha, (który w tym czasie był u Wujka Lenina w Moskwie na liftingu i spa). Robiłyśmy to co tak lubimy -  biegałyśmy po  mieście z mapą w ręku... 

                                         
                                  
                                                                 Hoa Lo Prison - Hanoi Hilton

                                                         Văn Miếu, Temple of Literature, Hanoi

                                                                      Hồ Chí Minh Mausoleum
                                   
               Ho Chi Minh House, Hanoi

Thăng Long (Hanoi) - miasto wzlatującego smoka

W Hanoi zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Choć nie pachniało moją Azją i nie przywitało upałem, byłam zauroczona. Nasz samolot wylądował późnym popołudniem. Jechałyśmy taksówką prawie 2 godziny, zamiast 40 minut. W okolicach jeziora Hoàn Kiếm - wietnamskim "gettcie" turystów, kierowca wolno sunął autem pomiędzy falą skuterów. 

                                                                      jezioro Hoàn Kiếm, Hanoi

To było istne tsunami barwnych jednośladów. Samochód sprawiał wrażenie za dużego, poruszając się mozolnie w wąskich uliczkach. Było tak ciasno, że niektórzy kierowcy skuterów, by utrzymać równowagę, opierali się o naszą taksówkę. Pomimo zmęczenia chłonęłyśmy widoki i magnetyzujący klimat za oknem. Miasto mieniło się światłami. Kierowcy aut, rowerów, riksz i skuterów cierpliwie gnieździli się w lejach skrzyżowań. Nikt nie był mniej lub bardziej poirytowany. Siedząc w klimatyzowanym aucie wyobrażałam sobie jaką zupą spalin jest powietrze. Kakofonia uporczywych, natarczywych, irytujących klaksonów była nieco stłumiona w zamkniętym samochodzie. W Hanoi również klakson ma ostrzegać i informować, że "uwagę jadę i nie ma zamiaru się zatrzymać". Jak tu biedny pieszy ma przejść przez ulicę ...? Podobnie, czyli zdecydowanym krokiem, pewnie, prosto przed siebie, z miną mówiącą "uwagę idę i się nie zatrzymam, jak ty się nie zatrzymasz to wjedziesz we mnie". Nie wiem kto tu byłby bardziej poszkodowany. Wiem jedno, chcesz przejść, to nie możesz się zawahać, tylko idź. Jeśli się boisz, zamknij oczy i idź.

                                                             
Rejs z Warszawy do Hanoi trwał 9 godzin. Na lotnisku coś było nie tak z naszą wizą. Odesłano nas do biura straży granicznej, gdzie 6 panów podawało sobie nasze paszporty z ręki do ręki. Każdy z nich oglądał dokumenty i mruczał po wietnamsku coś na podobieństwo "aha, aha". Jeden z funkcjonariuszy postawił stempel i mogłyśmy iść dalej. Do dziś nie wiemy o co chodziło. Po odebraniu bagaży byłyśmy  zmuszone wziąć taksówkę, ponieważ transport hotelowy po nas nie przyjechał. Jazda taksówka z lotniska jest tradycją każdej naszej podróży.  Jadąc zawsze towarzyszą nam te same emocje. Głodnymi oczami wpatrujemy się w pierwsze krajobrazy, które są mglistym wyobrażeniem kraju, do którego przyleciałyśmy. Jesteśmy ciekawe, podekscytowane, czujne i ostrożne. Tym razem jechałyśmy już tak długo, że zmęczenie dało nam się we znaki.  Stałyśmy się łatwym kąskiem dla mafii taksówkarsko - hotelarskiej. Zostałyśmy oszukane w pierwszej godzinie pobytu Hanoi, nie zdając sobie z tego zupełnie sprawy.  Pewności nabrałyśmy dopiero po tygodniu, bo kto myśli, że jest oszukany, jeśli zaoferowano mu lepszy pokój, w lepszym hotelu, za mniejsze pieniądze, niż ten zarezerwowany wcześniej. Wiedziałyśmy, że coś jest nie tak, ale robiło się coraz ciemniej, byłyśmy bardzo zmęczone i marzyłyśmy o zimnym Bia Hanoi. 

                                                   
Nie tracąc czasu, odświeżyłyśmy się nieco, pełne buty wymieniłyśmy na sandały i ruszyłyśmy głodne i spragnione na poszukiwanie kolacji. Jak zwykle szerokim łukiem mijałyśmy restaurację z białymi obrusami i szukałyśmy lokalnych prawdziwych przysmaków.  W pewnej chwili naszym oczom ukazał się wielki wok, duży ogień i ogromna micha pełna makaronu mix.  Usłyszałyśmy gwar rozmów, nasze nosy pochłaniały łapczywie zapach przypraw i sosu sojowego. Na skrzyżowaniu ulic, pomiędzy ścianą a krawężnikiem znajdowała się "restauracja", czyli 3 długie stoły otoczone maleńkimi, dziecięcymi taboretami, na których swobodnie siedzieli Wietnamczycy, konsumując swoją cudownie pachnącą kolację. Obsługa uwijała się jak w ukropie, klientów było mnóstwo, wszyscy głodni. Podeszłyśmy, bo nie mogę napisać weszłyśmy, czy stanęłyśmy w drzwiach, bo nigdzie nie wchodziłyśmy, nadal byłyśmy na ulicy a drzwi nie było, bo niczego nie otwierały, ani nie zamykały. 

                                         
Podeszłyśmy do jednego ze stołów, z trudnością wcisnęłyśmy się w miniaturowe krzesełeczka i czekałyśmy na możliwość zamówienia pierwszej potrawy w Hanoi. Byłyśmy raczej pewne, że w tym miejscu nie dogadamy się po angielsku. Zamawiałyśmy danie całym swoim ciałem, pokazując palcami na talerze Wietnamczyków, którzy ochoczo pokazywali, że to dobry wybór. Udało się!!! Zamówiłyśmy smażony makaron z kurczakiem i warzywami i oczywiście lodowate Bia Hanoi.  Siedziałam vis a vis "kuchni",  ogień pod wokiem lizał sufit budki 1,5 m x 1 m². Szef kuchni sprawnymi ruchami mieszał łopatką makaron z kurczakiem. Wspaniały zapach drażnił bezlitośnie nasze żołądki. Z minuty na minutę przychodziło coraz więcej ludzi. Robiło się ciasno. Każdy przysuwał się do drugiej osoby z miską lub talerzem, by zrobić miejsce innemu głodnemu.  Pod stołami panowała okropny bałagan. Wszędzie leżały porozrzucane, zużyte husteczki, kapsle i resztki jedzenia. Stoły lepiły się od sosu sojowego. Nikomu to nie przeszkadzało, nam tylko odrobinkę. Wietnamczycy zajadali się serwowanymi daniami cały czas rozmawiając. W jednej chwili postawiono przed nami kilka malutkich miseczek z rozmaitymi cieczami, małe półmiski z daniami i jeden duży z ogromną ilością pysznej zieleniny niewiadomego pochodzenia. Miałam wrażenie, że wszyscy zamarli na chwilę, by przyjrzeć się nam, jak poradzimy sobie z potrawami. Chwyciłyśmy pałeczki i następne co pamiętam, to rozkosz podniebienia. Po kilku sekundach pałaszowania tych pyszności, zebrałyśmy gratulację i aprobaty, wyrażane co drugą kiwającą się głową i pomrukiwaniami. Poddałyśmy się chwili, każdym zmysłem czułam, że jestem w Azji. Z minuty na minutę coraz bardziej najedzona, napojona i szczęśliwa. 

                                                    
Wracałyśmy ciemnymi uliczkami, idąc przy samym krawężniku. Chodniki w Hanoi są parkingami dla skuterów, terenem pod "restaurację",  miejscem picia herbaty, zakładem szewskim lub pokojem stołowym z biesiadującą rodziną. Jeśli chodzisz pieszo, przemykasz pomiędzy drzewami, stoliczkami,  taboretami, rowerami i skuterami. Zdecydowanie nie jest to relaksujący spacer.