czwartek, 22 października 2015

Karol, Fidel i Che

Mieszkanie na Warszawskiej Woli,  jesień 2014

Nowocześnie urządzony salon tonie w nastrojowym świetle. Z głośników zawieszonych na ścianach płynie chillout, który niebawem odda walkowerem swój posłuch Radiu Nostalgia. Będziemy musiały przetrwać Karin Stanek, Pod Budą, Krzysztofa Krawczyka i inne szlagiery sprzed lat.
Gra warta przysłowiowej świeczki.

Stół nakryty wyprasowanym obrusem sugeruje, iż spodziewamy się Gościa. Na stół podano grzybki marynowane, surówkę z czerwonych buraczków, korniszony, sałatkę śledziową, kiełbasę podsuszaną, szynkę szwarcwaldską, ser koryciński oraz 0,75 Gorzkiej Żołądkowej Miętowej, zmrożonej tak, że szkło pokryte jest szronem niczym kołderką. 

- u was to jak na statku kosmicznym, Dziurawce;
powiedział do nas tylko sobie znanym slangiem Tata Karol,  z wyraźną nutą dezaprobaty. 

- dlaczego Tato?
spytałyśmy, mrugając do siebie porozumiewawczo

- wszystko tu szumi i pika i dźwięczy
odburknął Tata, rozglądając się w poszukiwaniu obcych dźwięków

-Tatko, to kuchenka indukcyjna
zripostowała Marta

- a co było złego w gazowych?
- nic Tatko, po prostu u nas nie ma gazu ...

Kiedy kupowałyśmy mieszkanie, na Warszawskiej Woli Tata Karol był naszym dużym wsparciem a raczej Taty portfel. Gdy zdecydowałyśmy się na kolejną podróż, umęczone zakupem kafelek, farb, podłóg i mebli bałyśmy się niezrozumienia naszej decyzji i spodziewałyśmy się wyrzutów typu "macie się urządzać a nie szlajać po świecie". Niedzielny obiad był pretekstem spotkania w celu poinformowania Taty - 

Sponsora o zakupionych już biletach do Wietnamu. I jak to w życiu bywa, nie ważne czy masz lat 5 czy 35, nadal liczysz się z opinią swojego Ojca. Ojca - Karola - sympatyka Fidela Castro, radykalisty poglądów, zwolennika dyktatorskiej polityki, miłośnika historii, geografii, człowieka wielkiej wiedzy i trudnych poglądów.

Płyta indukcyjna, jakby na złość wydawała masę dźwięków lub nam z nerwów wydawało się, że cały czas pipczy. Tata śpiewając pod nosem Krawczyka płynącego z głośników na paro statku, zapytał Martę:

- córcia, ale chyba nie uraczysz mnie na obiad czymś E G Z O T Y C Z N Y M?

Byłyśmy na to przygotowane. Marta schowała ambicję top szefa w kieszeń fartucha i podała na obiad schab w panierce, puree z ziemniaków, tu dodała odrobinę siebie oraz dobra ze stołu. 
Obiad podano.

Polałam pierwszą kolejkę Marcie i Tacie, sama racząc się piwem, przy wyraźnej dezaprobacie Tatka Karola, który zaczynał się już do tego faktu przyzwyczajać. 

Jedliśmy. Radio Nostalgia prowadziło monolog. Przebrnąwszy przez pytania "jak w pracy", "jak życie", "jak zdrowie", omówiwszy polityczną sytuację w kraju i na świecie, nadszedł czas by TO powiedzieć. 

Odważyłam się zacząć;

- Tatko, mamy Ci coś do powiedzenia;
zaczęłam nieśmiało popijając szybki łyk piwa i nalewając jeszcze szybciej kolejną kolejkę, niczym usprawiedliwienie.

- co jest dziecko, no mów, przecież wiesz, że lubię konkretne wypowiedzi
odparł rzeczowo Tata.

- Tato, lecimy do Wietnamu;
wydusiłam z siebie jednym tchem, czekając na bombardowanie.

Miałam wrażenie, że Marta kuli się w sobie na dźwięk wypowiedzianego przeze mnie zdania.

- no masz!!!!!!!!!!!!!!!

powiedział ożywiony Tata, waląc tym samym pięścią w stół. Zabytkowe kieliszki na subtelnych nóżkach od mojej Babci, zachwiały się groźnie . Wstrzymałyśmy oddech, szukając w głowie listy argumentów tłumaczących naszą decyzję. Kieliszki babcine po wibracjach derwiszy ustały na miejscu tak samo jak zgęstniała atmosfera.

- dlaczego nie na Kubę?!!!!!!!!!
zapytał poirytowany wyraźnie Tata.



Mieszaninę emocji, ulgę, sympatię, miłość i uznanie wobec Tego Człowieka, którego tak szanuję i z którego poglądami się nie zgadzam częściej niż rzadziej, wirowały w powietrzu tak intensywne, że można było je dotknąć lub kroić nożem szefa kuchni. Tata Karol bez żadnych pretensji czy złości wysłuchał naszych argumentów dlaczego wybór padł na Wietnam. Ani jednym słowem, nie znegował naszych planów. Po długiej i zakrapianej dyskusji na temat polityki zagranicznej dodał, iż jego marzeniem jest by zobaczyć Kubę - Kraj Fidela Castro naszymi oczami.
Tego wieczoru, w mieszkaniu na Warszawskiej Woli padły deklaracje i obietnica podróży na KUBĘ.

Ukontentowany Tata Karol zdeklarował wsparcie budżetu kolejnej wyprawy. Jak obiecał, tak uczynił. My zakupiłyśmy bilety WAW-SVO-HAV i pozostaje nam patrzeć, zapamiętywać, spisywać, fotografować i relacjonować na kolejnym obiedzie w niedzielę przy Radiu Nostalgia oraz Żołądkowej Gorzkiej w lutym 2016 kiedy wrócimy z Kuby ...

zdjęcie z internetu;

zdjęcie z internetu;





 

Last day in Saigon

Wylądowałyśmy w Saigonie w samo południe. Po opuszczeniu klimatyzowanego lotniska, uderzył w nas żar lejący się z nieba. Powietrze było ciężkie, gorące, jakby nagrzane suszarką do włosów. Złapałyśmy taksówkę bez klimatyzacji i dalej w upale, pokonując korki, ulice i uliczki jechałyśmy do naszego hoteliku. Na miejscu okazało się, że z powodu "overbookingu" nie ma dla nas miejsca. Przeniesiono nas do hotelu o tej samej nazwie, kilka przecznic dalej. Nie tracąc cennych ostatnich minut, zostawiłyśmy wszystko i wyruszyłyśmy na poszukiwanie ryżu. Zakup ten specjalnie zostawiłyśmy na ostatni dzień, z uwagi na wagę produktu. 


Zeszłyśmy nieco z turystycznych ścieżek w kierunku bazaru, który wypatrzyłyśmy jadąc autobusem. Po przebyciu kilkudziesięciu metrów ukazał się nam ryżowy raj. W kilkunastu plastikowych beczkach, piętrzyły się usypane w stożki białe i czerwone ziarenka niczym diamenty i rubiny, błyszczały  w blasku słońca. Za pomocą rąk, uśmiechów, mimiki i gestów wybrałyśmy najlepszy - wietnamski ryż. Wbrew radom i reklamie pani przekupki, która zachwalała produkt tajski. Kupiłyśmy 3kg ryżu białego oraz 1kg ryżu czerwonego. W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się przy stanowisku z kadzidełkami. Z pomiędzy piętrzących się kolorowych pudełeczek i barwnych folii wychyliła się pomarszczona Staruszka, uśmiechając się jak niemowlę, nie miała zębów. Podsunęła mi pod nos jedno pudełko i nie musiałam wąchać reszty. Spojrzałam Jej w oczy, które błyszczały radością. Zapach zamknięty w pudełku był esencją całej podróży, która z każdą chwilą zbliżała się ku końcowi. Była feerią zapachów mijanych, wąchanych, testowanych i smakowanych. Bez chwili wahania zakupiłam kadzidła o zapachu Wietnamu. Tym sposobem nasz bagaż znów się powiększył. Lista zakupów została zamknięta, gdy udało nam się znaleźć cukierki o dziwnych smakach z rozmaitych owoców, które zawsze przywozimy Znajomym i Bliskim. 



Zadowolone z zakupów, z plecakami cięższymi o kilka kilogramów, ruszyłyśmy do naszej knajpki Sa Sa Restaurant. Znajomy Niemiec siedział w tym samym miejscu, nawet uśmiechnął się nieznacznie znad książki. Obsługa powitała nas wylewnie.

Zamówiłyśmy piwo i patrzyłyśmy na hipnotyzującą ulicę. Nie rozmawiałyśmy. Każda przeżywała te ostatnie, trudne chwile na swój sposób, gdy nagle usłyszałyśmy pytanie znikąd "Are You from Poland?". Yes - odparła Marta, nie ukrywając swej irytacji, że ktoś śmie kraść jej ostatnie cenne minuty w raju. Siedząca obok starsza para Polaków, powitała nas sympatycznym "dzień dobry", które choć nieśmiałe zapoczątkowało potok słów płynących z obu stolików. Starsi Państwo rozpoczęli swa podróż w listopadzie, plan jej zakończenia przypadał na marzec. Przez pięć miesięcy przemierzali Wietnam i Malezję, w której byli gośćmi już po raz piętnasty. Byłyśmy pod wrażeniem ich doświadczenia, planu i stylu podróżowania o którym opowiadali z zapałem. I choć nie jesteśmy zwolenniczkami dyskusji globtroterskich typu - gdzie, jak długo oraz "wow", rozmowa z para Polaków była bardzo przyjemna, ciepła i rzeczowa. Usłyszałyśmy opowieść o zachorowaniu na dengę, którą szczęśliwie pokonał Pan Polak. Rozmawialiśmy o naszych planach i marzeniach. Rozmawiało nam się tak dobrze, że aż żal było nam, iż starsi Państwo tak szybko wyszli z restauracji Sa Sa. Na pożegnanie życzyli nam takiej samej emerytury jaką oni szczęśliwie wiodą, spędzając pół roku w Świecie, drugie pół w Polsce ... podróżując. My pożyczyłyśmy im pięknego życia, które niewątpliwie pielęgnują. Razem, od lat przemierzają Świat, bez pośpiechu, bez biur podróży, sami, trzymając się za ręce. Oczami wyobraźni zobaczyłam nas za ... 30 lat. 





Wieczór zakończyłyśmy w okolicznej knajpce o nieznanej nam nazwie, która wcześniej odstraszała  tłumami turystów a przyciągała bukietem zapachów. Zamówiłam żółte curry z mlekiem kokosowym, słodkimi ziemniakami, krewetkami i ryżem. Danie to zamawiałam ilekroć mijałyśmy tę restaurację. W tym miejscu, już po pierwszym kęsie głuchłam na gulgot globtroterskich przechwałek, nie widziałam i nie czułam nic oprócz mojej małej miseczki z satynowym curry.


Dziś odlatujemy. Przed nami ostatnie godziny w mieście Ho Chi Minha. Tu nasza podróż się zaczęła  i tu się zakończy. Czas zawracać. Siedzimy w Sa Sa Restaurant, jak kilka godzin wcześniej. Spisujemy ostatnie myśli i wspomnienia. Na ulicy toczy się normalne życie, upał kondensuje powietrze. Po ścianie chodzi żwawo mały pająk. Kobiety w stożkowych kapeluszach sprzedają owoce, orzeszki i warzywa. Ulica się korkuje i tonie w dźwięku niecierpliwych lub znudzonych klaksonów. W Saigonie sobota nie różni się od wtorku. Każdy dzień tu jest tak samo intensywny jak esencja wietnamskiej kawy. Kiedy odlecimy, nic tu się nie zmieni. Przy naszym stoliku usiądzie ktoś inny. Serce miasta będzie biło dalej, pomimo zatkanych arterii. Jest mi smutno.

Wracamy do domu z Wietnamem w sercu i plecakach. Warto było tu wrócić i się rozkochać. Bagaże mamy pełne ryżu, sosów, przypraw, herbaty, kawy, kadzideł i innych pięknych rzeczy, które będą nam codziennie przypominać ,już w Polsce o tej pełnej smaku i egzotycznej magii przygodzie. 




ŻEGNAJ WIETNAMIE ... na jakiś czas ;)



środa, 14 października 2015

Raj w towarzystwie

Mieszkamy na wyspie Phu Quoc w skromnym domku z tarasem i hamakiem. Każdego dnia budzi nas złote słońce a usypiają cykady. Każdy dzień rozpoczynamy od śniadania na plaży, pijąc poranną kawę niespiesznie spływającą z metalowych zaparzaczyków wprost do szklanki z gęstym, lepkim mlekiem. Nogi mamy zatopione w piasku, klapki gdzieś rzucone niedbale. Dylematem dnia jest wybór przekąski. Czy tym razem ma to być soczyste mango, karmazynowy arbuz, a może słodkie, zielone pomelo ... Zalegamy na leżakach, uśmiechamy się do słońca, kolekcjonując każdy promień, niczym filatelista znaczki. Czytamy książki, czasem piszemy. Często nic nie mówimy do siebie. Chłodzimy się w turkusowej zatoce. 




Dziś, w ostatnim dniu na wyspie, skusiłyśmy się na masaż. Na prowizorycznych łóżkach pod osłoną nieba i krzywych parasoli, oddałyśmy nasze mięśnie drobnym dłoniom wietnamskich Masażystek. 
 




Zatoka szumiała dwa metry obok, słońce rozgrzewało nałożony na skórę olejek. Lekki, pachnący światem wiatr ochładzał rozgrzaną skórę. Po godzinie rozkoszy dla mięśni, wstałam bez kości, niczym marionetka, której nikt nie pociąga za sznurki, chwiejąc się w amoku przyjemności. Piasek palił w stopy. 

Nasz domek jest przestronny i skromny. Przeznaczony dla dwóch osób, mimo to nie mieszkamy w nim same. Co jakiś czas, późnym popołudniem, pojawia się i znika nad ranem, nasza przyjaciółka Żaba. Wieczorem siedzi rozleniwiona pod prysznicem, tudzież na spłuczce, bacznie obserwując nasze ruchy, jakbyśmy to my wprosiły się do niej. W dzień znika, by odpocząć w muszelkowej lampie nad drzwiami i poczuć poranną bryzę zatoki. Raz niegrzecznie ją wyprosiłyśmy, wrzucając ostrożnie do kosza na bieliznę i wynosząc na okoliczne mokradła. Wróciła następnego dnia, obrażona. Kiedy weszłam do łazienki, siedziała na prysznicu, efektownie mnie ignorując.


Na noc szczelnie otulamy nasze łóżko moskitierą, licząc na brak innego towarzystwa podczas snu. Wstajemy co rano, pogryzione do krwi. Specyfiki o najwyższym stężeniu deeta, nie pomagają.

Dzisiejszy wieczór jest inny, wyjątkowy, ostatni. Poszłyśmy na spacer wzdłuż plaży. Niczym szlafrok, otulił nas zachód słońca. Otoczył feerią pomarańczu z różowym niuansem. Plaża wyglądała magicznie i tak spokojnie. Wody Zatoki srebrzyły się jak rtęć. Piaszczystymi uliczkami, skrytymi pośród palm, doszłyśmy do głównej ulicy, w poszukiwaniu wyjątkowego miejsca, na ostatnią kolację. 




Już poprzednim razem, niewielka rodzinna restauracja przyciągnęła mój wzrok i nos niczym magnes. Prezentowane przed wejściem bajecznie kolorowe ryby i owoce morza, wyglądały wybornie. To było TO miejsce. Wybrałyśmy rybę z łuskami w kolorze naszej sypialni lub nasza sypialnia ma kolor łusek tej ryby. Zamówiłyśmy piwo, warzywa i ryż. Po kilkudziesięciu minutach lizałyśmy palce, pałeczki i sztućce - wszystkie narzędzia biorące udział w tej wyjątkowej uczcie. Ryba była tak smaczna, jak piękna. Spieczona skórka chrupała pomiędzy zębami a delikatne mięso, maczane w soli, pieprzu i limonce, rozpływało się w ustach. 


  
Kiedy przyszłyśmy, restauracja była pusta. Teraz, nie ma wolnego stolika. Przy każdym słychać rozmowy w innym języku świata. Najwięcej miejsc zajmują Wietnamczycy. To dla nas najlepszy dowód na to, że jesteśmy w odpowiednim miejscu. To jest nasza ostatnia noc na wyspie, przedostatnia w Wietnamie. Pora wracać. Wzywa życie na innym kontynencie. To był wspaniały czas, piękna podróż po cudownym Kraju, udana wyprawa po nieznanych drogach i znanym Mekongu. Za nami ponad trzy tygodnie w słońcu, w wodzie i kurzu. Mamy ogorzałe twarze, opalone ciała, serca pełne wspomnień i oczy choć świecące to smutne. Niewątpliwie odnalazłyśmy tu swoje Eldorado i choć nie płynie złotem a ryżem, kawą i herbatą, to dla nas południowy Wietnam jest baśniową Krainą, w której zatraciłyśmy się całym sercem na miesiąc. Żal odjeżdżać tak bardzo, że oczy same łzawią a podbródek się trzęsie niczym na ckliwym filmie. 

Do trzech razy sztuka, DO ZOBACZENIA WIETNAMIE!


niedziela, 11 października 2015

U siebie

Z Delty Mekongu wróciłyśmy ponownie do Saigonu. Pan od kawy uśmiechnął się przyjemnie do nas. Nasza Przyjaciółka z biura podróży, powitała nas czule, ciesząc się z naszej opalenizny. Chłopcy z naszego baru, znów czekali na nas z najlepszym stolikiem przy ulicy. Wszystko było na swoim miejscu, tak jak i my. Znów patrzyłam z nutką zazdrości na mieszkających tu na stałe obcokrajowców, którzy wyróżniali się z tłumu. Oczami wyobraźni widziałam tu siebie.




Następnego dnia, przed południem dotarłyśmy na krajowe lotnisko, by Wietnamskimi Liniami polecieć na Wyspę Phu Quoc nad Zatoką Tajską. Lot trwał niecałe 40 minut. Samolot schodził ostro nad turkusową zatoką, by wczepić się w wyspę. 


  
Jesteśmy na wyspie drugi dzień. Jest ciepły, bezwietrzny wieczór. Słońce niedawno zaszło zostawiając zatokę zatopioną w różu. Mam stopy oblepione piaskiem, cykady grają moją ulubioną azjatycką pieśń. Obok naszego stolika leży pies. Nazwałyśmy go Reksio. Pilnuje nas. Po środku plażowej restauracji, stoi duża choinka, mieniąca się lampeczkami. Nad drzwiami wisi duży napis "Happy New Year". Pijemy zielone piwo Saigon i piszemy. Każda pogrążona w swoich wspomnieniach i emocjach. Coraz mniej mówimy. Podróż nieubłaganie się kończy. Aparat naszpikowany zdjęciami, wydaje się być coraz cięższy. W głowach tysiące wspomnień. Wszystko zaczęło się w Saigonie trzy tygodnie temu. Czas minął tak szybko. Żal wracać. Już dziś wiem, że będę tęsknić za smakiem i zapachem Wietnamu. Będzie mi brakowało doskonałej kawy, świeżych owoców, wybornych krewetek oraz klusek na śniadanie. Będę tęsknić za słońcem i kolorami. Za soczystą zieleni i błękitnym niebem. 



  
Podróż po Wietnamie centralnym i południowym, okazała się strzałem w 10-tkę. Tak różna od poprzedniej i bardziej intensywna jak różni są Wietnamczycy z południa od Tych z chłodnej północy. Podzielony przez lata kraj, dziś na nowo zjednoczony różni się na swych krańcach jak Szwecja  i Hiszpania. Nie dokonam tu żadnego wyboru, ani nie złożę żadnej deklaracji. Pewne jest, że Wietnam jest przepięknym krajem z krwawą historią, której czkawkę nadal widać, słychać i czuć na ulicach miast. Kraj Ho Chi Minha zmienia się burzliwie jak reszta Świata. Chciałabym, by Wietnam pozostał prawdziwy i autentyczny, by pozostały w nim takie miejsca jak to, czyli restauracja na plaży z plastikowymi fotelikami dla dzieci, kryta strzechą z palmowych liści.



Zatoka jest taka spokojna. Niewielkie fale obijają się o  brzeg. Na horyzoncie migają rybackie kutry. Pomiędzy palmami, sztuczne drzewka oblepione lampeczkami migoczą jak świetliki. Reksio nas zdradził na rzecz resztek z krewetek, które rzuca mu ze stołu amerykański Azjata. Ciszę przyjemnie mącą cykady i rechot żab, które mieszkają na mokradłach lub czasem gdzieś indziej ... ale o tym już nie dziś ...

piątek, 25 września 2015

W magicznym lesie

Do lasu namorzynowego przyjechaliśmy autobusem, parkując na polu maniokowym, z którego unosił się dziwny, ostry zapach warzywa. Ruszyliśmy zakurzoną drogą, mijając soczyście zielone pola ryżowe. Przeszliśmy drewniany most, betonowy most oraz żwirowe ścieżki i dotarliśmy do łodzi zacumowanej przy pływającej łące.


Rzeka była całkowicie obrośnięta wodnymi roślinami. Nad rzeczną łąką latały tysiące kolorowych ważek. Gdy wsiedliśmy do łodzi, kadłub rozciął zielony dywan niczym żyletka, zostawiając za sobą wodną bliznę.




Pływaliśmy po wodnym lesie łodzią z silnikiem. Po jakimś czasie przesiedliśmy się do małych łódeczek sterowanych wiosłami. W tej części lasu, w którym żyje niezliczona ilość ptaków i owadów, która jest rezerwatem, nie można było używać silnika.






Mała łódka płynęła cicho pomiędzy drzewami zatopionymi w wodzie. Sunęła sennie, hipnotycznie po zielonej rzece pokrytej zieloną mazią, po której spacerowały ptaki. Siedziałyśmy w zupełnej ciszy, zahipnotyzowane, nieruchome. Las śpiewał na tysiące głosów. Wielkie ptaki biegały po pływającej rzece, jak po łące, nie mocząc nóżek. Gdzieniegdzie rosły różowe lotosy, święte kwiaty, świadome swojego piękna i wyjątkowości. Miałam wrażenie, że w tej ciszy rozkwitają i pysznią się swoim pięknem.



Widok był tak oszałamiająco piękny, że nawet ja nie znajduję słów, by go opisać. W namorzynowym lesie byłyśmy gośćmi, na chwilę, zbyt krótką choć wiem, że to miejsce nie dla człowieka. To królestwo natury, zielona komnata przeznaczona dla wybranych. Miejsce magii, gdzie czas się zatrzymał. Miejsce nierzeczywiste, baśniowe, wyjątkowe i jedyne. Miejsce, o które musimy dbać omijając je z daleka. Niech pozostanie takim na długo.

W Delcie Mekongu

Na wyprawę po Delcie Mekongu czekałam całą podróż. Kiedy wreszcie nadszedł ten czas, byłam podekscytowana jak dziecko. Trzy dni spędziłyśmy na łodzi, zatrzymując się na lądzie na obiad i nocleg, nie oddalając się od rzeki. Pływałyśmy po Mekongu dużymi łodziami, średnimi oraz małymi napędzanymi siłą ludzkich mięśni i wioseł. Na każdej z nich czułam się dobrze. Na każdej byłam szczęśliwa, zrelaksowana i odprężona. Uwielbiam pływać łodziami, łódkami i łódeczkami, kiedy delikatny wiatr muska skórę, schładzając ją lekko, a wszystkie problemy odpływają z nurtem rzeki. Mijający krajobraz zmienia się wolno jak mozaika w dziecięcym kalejdoskopie.



Życie przy rzece toczy się swoim rytmem. Rzeka daje życie. Rzeka żywi i poi. Życie w Delcie Mekongu toczy się wzdłuż rzeki i na rzece. Mekong jest domem, farmą, restauracją, placem zabaw, łazienką i placem budowy.

Płynąc przez trzy dni gościłyśmy na targach wodnych, na których handluje się głównie owocami i warzywami. Łodzie wypełnione po brzegi arbuzami, dyniami, ananasami czy cebulą pływały z gracją pomiędzy innymi pływającymi straganami. Zatknięty na patyku umieszczonym przy maszcie owoc czy warzywo niczym neon lub afisz reklamowały co oferuje do sprzedania dana łódź.


Na dachach i pokładach pływających warzywniaków stołowała się rodzina. Obok suszyło się pranie, ktoś spał na hamaku. Łódź jest kuchnią, sypialnią, salonem, firmą i domem.


Czasem schodziłyśmy z łodzi, by odwiedzić wioski na lądzie. By zobaczyć ogrody w których rosły drzewa mango, banany, dragonfruity, ananasy, jackfruity i inne smaczne cuda, którymi byłyśmy częstowane. Zawsze witano nas z uśmiechem czarką zielonej herbaty z miodem lub bez, lokalnymi smakołykami, cukierkami z kokosa oraz chlebkiem z sezamem.




Odwiedzałyśmy również wioski zbudowane na wodzie. W wielu domach pod podłogą salonu, w którym toczy się normalne życie, farmerzy hodują ryby. W podłodze zamontowane są drzwiczki, przez które podaje się karmę rybą. Nierzadko pod salonem pływających domów żyje tysiące ryb sprzedawanych na cały świat.


Wieczorami wracałyśmy na ląd. Mekong pozostawał blisko, jakby na straży, abyśmy nie zgubiły drogi. W drugim dniu wyprawy po Delcie Mekongu z grupy turystów pozostała garstka. Atmosfera się ociepliła. Zaprzyjaźniłyśmy się z dwiema parami: Anglikiem i Tajką oraz Kmerem i Koreanką. Ci drudzy nie mówili słowa po angielsku, co nie przeszkadzało nam w codziennej komunikacji. Siadaliśmy do posiłków zawsze razem, dzieląc się i pomagając sobie nawzajem niczym podczas rodzinnych obiadów. Kiedy markotni Francuzi siedzieli chmurnie przy swoich stolikach, bojąc się każdej potrawy niczym arszeniku, my opychaliśmy się radośnie mlaszcząc i masując po brzuchach. Naturalnie stworzyliśmy azjatycko-europejski stolik delektujących się obżartuchów. Porozumiewaliśmy się czasem bez słów, gestem, uśmiechem, oczami pełnymi blasku. Smakowaliśmy wspólnie wietnamską gościnność. Czasem padały nieśmiałe pytania o to kim lub skąd jesteśmy. Upajaliśmy się smakiem, zapachem i ciszą ...