piątek, 6 stycznia 2012

Miasto Mnichów i wściekły tuk-tukowiec

Przybiliśmy do brzegów Luang Prabang w tak zwanym najlepszym momencie. Kiedy my rozprostowywałyśmy kości po dwóch dniach rejsu, wszędzie wokół stali turyści z aparatami fotograficznymi, ustawionymi na statywach, zawieszonymi na szyjach, trzymanymi w rękach - wycelowanymi prosto w cel, gotowymi do strzału.
Po chwili nastąpił ten moment, słońce z gracją, jak gwiazda filmowa chowało się za wzgórzami, jakby chciało uciec przed natrętnymi paparazzi. Słychać było echo masowych strzałów migawek. Tego wieczoru nie brałyśmy udziału w walce o najlepsze ujęcie.


Ruszyłyśmy w górę piaszczystą, stromą drogą z czterema plecakami na grzbietach w poszukiwaniu tuk-tuka. Transport znalazłyśmy już po chwili. Zanim odjechałyśmy, dokoptowano do naszej trójkołowej limuzyny jeszcze czwórkę turystów. Kierowca porozwoził ich w kilka minut po pobliskich hostelach.


Wjechaliśmy w miasto na poszukiwanie naszego hostelu Villa Mery nr 1. Kierowca tuk-tuka mknął przez ciasne uliczki, sprawiając wrażenie, że wie gdzie jedzie. Niestety, nie miał zielonego pojęcia. Obwiózł nas po wszystkich hotelach, hotelikach, hostelach, lodgach, resortach o podobnej nazwie, lecz naszego nie znalazł. Po godzinie jeżdżenia w kółko, nerwy mu puściły i się wściekł. Jakimś cudem my byłyśmy bardzo spokojne pomimo, że zapadł już zmrok i zupełnie nie znałyśmy miasta. 


Marta wpadła na pomysł by zatrzymać się w kafejce internetowej i tam znaleźć adres hostelu napisany laotańskimi znaczkami. To również nie pomogło. Kierowca dalej jeździł w kółko. W pewnej chwili, nie wiedzieć czemu zatrzymał się przy Merry Guest House. Marta poszła do recepcji po pomoc, ja zostałam z bagażami jako załadunek, z którym nie mógł odjechać. Wróciła już po kilku chwilach w towarzystwie młodziutkiej recepcjonistki, która zawzięcie gestykulując nakrzyczała na pana tuk-tukowca i dokładnie wytłumaczyła jak jechać. Ruszyliśmy ... po kilkunastu minutach jeżdżenia po tych samych miejscach, tym razem nam puściły nerwy. Zawróciliśmy do miłej recepcjonistki, która jako jedyna wiedziała gdzie mamy nocować.
Gdy tylko zabrałam z paki drugi plecak wściekły tuk-tukowiec odjechał natychmiast pomstując na czym świat stoi. Nasza drobna przyjaciółka odpaliła swój prywatny motór. Pomiędzy nogami postawiła sobie jeden z naszych plecaków i zawiozła Martę do naszego hostelu. Po pięciu minutach wróciła po mnie i drugi bagaż jej rozmiarów. Byłyśmy jej niewyobrażalnie wdzięczne za pomoc.

Luang Prabang okazało się być miastem o niesamowitym klimacie z doskonałymi knajpkami, kawiarenkami i restauracjami. Pierwszy wieczór spędziłyśmy w Lao Lao Garden, magicznym lokalu-ogrodzie, przystrojonym lampkami, lampionami, świecami i świeczuszkami. Na powitanie podano nam kieliszek laotańskiej whiskey, czyli ryżowy bimber zabarwiony na czerwono. Smak - bimber! Jedzenie było znacznie lepsze, klimat wspaniały, muzyka na żywo, polecam z całego serca.
Rankiem wyruszyłyśmy na miasto. Zwiedziłyśmy na bosaka najważniejsze świątynie, w tym Wat Phu Si oraz Royal Palace. 



Po rześkim poranku słońce rozgrzało się do czerwoności. Z trudem pokonywałyśmy kolejne schody i ze szczerą niechęcią wyjmowałyśmy aparat. Chwilę otuchy przynosiło jedynie skrycie się w cieniu drzewa lub lekki chłód we wnętrzu świątyni. Mnie szczególnie zauroczyła Wat Phu Si znajdująca się na wzgórzu, z którego roztaczał się bajeczny widok na miasto i odległe prowincje.



To tam przysiadłyśmy w cieniu drzewa Champa, by odurzone jego zapachem oddać się nastrojowi. To tam zapaliłam kadzidło dla ważnej dla mnie Osoby, która odeszła tego dnia kilka lat temu. Ten dzień wypada zawsze podczas wyjazdu, kiedy nie mogę iść na cmentarz zapalić znicz, palę kadzidło w świątyni, gdzieś w Azji przed figurą złotego Buddy. Bo co to za różnica, czy to Kościół, czy Świątynia, czy też Meczet. Ważne by pamiętać.  


Późnym popołudniem wyruszyłyśmy na zakupy, na nocny market, który w mgnieniu oka rozkłada się na ulicy przed Pałacem Królewskim. Pod kolorowymi namiotami,  na słomianych matach laotańskie kobiety prezentują swoje rękodzieła. Można tam kupić koszulki, papcie, lampki, lampiony, torby, torebeczki, portfeliki, medaliki, bransolety, poduszki, maski i całą masę innych pięknych dzieł, których cena z pewnością nie da się porównać z wysiłkiem włożonym w ich powstaniem.  Targowanie z  Laotańczykami jest krótkie, konkretne i kulturalne. Po godzinie wyszłyśmy z nieco uszczyplonym porfelem, ale wypełnionymi plecakami. Bo my już tak mamy, kochamy zakupy w odległych krajach, dlatego nasze mieszkanie wygląda jak Muzeum Azji i Pacyfiku, z tym że, od Gości nie pobieramy opłaty za bilet.