piątek, 2 marca 2012

W wodzie, dzień trzeci.

Na trzeci i ostatni dzień trekkingu czekałyśmy zarówno z lekką obawą, jak i niecierpliwością. Miałyśmy już do czynienia z kajakami, ale tylko przez krótki czas na spokojnych wodach zatoki Ha Long. Przewodnik zapewniał nas, że czterogodzinna trasa do Luang Prabang dzieli się na dwie części. Pierwsza, gdzie rzeka jest spokojna i nie wymaga dużych umiejętności pływackich, oraz druga, na której zaczynają się prądy. Dodał, że mamy wymijać krzaki i skały.


Wypłynęliśmy. My z Marcią na jednym plastikowym czółnie, przed nami przewodnik na drugim, wytyczający szlak. Płynęło się cudownie, na samym tylko początku nie skoordynowałyśmy wioseł i kajak płynął w przeciwną niż chciałyśmy stronę. Szybko udało nam się wrócić na prostą i płynęłyśmy dalej z nurtem rzeki. Nam Khan River rzeczywiście w tym miejscu była spokojna. Sprawnie omijałyśmy zakrzaczone wysepki i wystające skały. Wiedziałyśmy, że w połowie drogi możemy zrezygnować, by uniknąć bliskiego spotkania z prądami. Płynęłyśmy spokojnie upajając się widokami jak z bajki. Skoordynowałyśmy ruchy do perfekcji wspomagając się na prędce powstałym językiem: lewo-lewe wiosło (kajak skręcał w prawo), prawo-prawe wiosło (czółno odbijało w lewo), prosta-oznaczało używanie obu wioseł w równym tempie. Siedząc z przodu ogłaszałam "uwaga krzaki", "odbijamy na lewo, prąd". Szło nam świetnie. Gdy zaczynały boleć ramiona lub kciuki od trzymania wiosła, jedna odpoczywała, a druga przejmowała kontrolę nad kajakiem. Muszę przyznać, że byłyśmy z siebie dumne. Raz nawet zebrałyśmy wszystkie siły, by wyprzedzić przewodnika śpiewając "we are the champions".


Po dwóch godzinach drogi, przewodnik zapytał czy chcemy płynąć dalej i czy jesteśmy gotowe na stawienie czoła prądom 
i trudniejszej części rzecznej wyprawy. Zgodnie chórem odparłyśmy "ready", podnosząc w górę wiosła. Po kilku minutach ospała i spokojna Nam Khan River, jakby znudziła się naszym towarzystwem wściekła się nagle, zagotowała, wzburzyła i zakipiała ze złości. Przemieniła się nagle w poddenerwowaną i niebezpieczną rzekę. Ze wzburzonej, rwącej rzeki wystawały wszędzie ostre skały. Przy naszym doświadczeniu, czyli jego braku, omijanie ich wymagało nie lada koncentracji i skupienia. Pierwszy prąd pokonałyśmy tak zgrabnie, że nawet nie przyszło nam do głowy, że następny pokona nas. Za późno odbiłyśmy w lewo, gotująca się rzeka wywróciła kajak, a my obie wylądowałyśmy w wodzie. Początkowo strach był umiarkowany, fakt że nie mamy gruntu pod nogami wzmógł go jednak w kilka sekund. Kurczowo trzymałam się skorupy kajaku i jakimś cudem dzierżyłam oba wiosła. Nie wiem jednak co sprawiło, że Marta nadal miała na nosie swoje okulary. Rzeka znosiła nas razem z kajakiem. Czułyśmy jej siłę i moc, nie było innego wyjścia tylko się jej poddać. Dryfowałyśmy jak dwa patyczki targane przez sztorm, bez możliwości zatrzymania się. Kiedy podpłynął do nas przewodnik chcąc nam pomóc, zaczęło się najgorsze. Oboje z Martą przewrócili kajak z nadzieję, że uda nam się ponownie do niego wsiąść. Przed nami był kolejny prąd. Niestety rzeka nie zwalniała, płynęła jak szalona, nie zważając na przeszkody, to co napotkała, zabierała ze sobą. Chcąc uniknąć bliskiego spotkania ze skałą, która nagle wyrosła na mojej drodze, wsparłam się o kajak, który przewrócił się na mnie. Od dziecka boję się wody i choć potrafię pływać, nie czuję się pewnie w wodzie. Pod kajakiem spanikowałam, nie mogłam wypłynąć, bo plastikowe czółno pokrywało mnie całą. Uderzałam kaskiem o spód, nie mogąc się wynurzyć. Woda nadal nas znosiła. Uderzyłam kolanem o wystającą skałę. Mokre jeansy i bluza krępowały moje ruchy, wszystko było żółte pod wodą. Nie będę kłamać, że nie spanikowałam, myślałam, że to już koniec, nawet ładnie to wszystko tam w wodzie wyglądało. Nagle, jakimś cudem, Marta zdjęła ze mnie kilkudziesięciokilogramowy kajak i wypłynęłam na powierzchnię. Na przemian zachłystywałam się wodą i powietrzem. Kask spadł mi na oczy, wylewała się spod niego woda, wyglądałam jak siedem nieszczęść i byłam przerażona. Rzeka zaczęła się uspokająć, jakby nagle minęła jej złość. Wspólnymi siłami dobiliśmy do brzegu, by tam dać upust swoim emocjom. Gdy stanęłam na brzegu trzęsły mi się wszystkie mięśnie, chodziłam w kółko i śmiałam się nerwowo jak głupi do sera. Marcia spokojnie zajęła się jedzeniem smażonego ryżu z warzywami zawiniętego w liście bananowca. Żadna z nas nie chciała już dalej płynąć. Po uderzeniu o skałę miałam obolałe kolano i sińca giganta. Do hotelu wróciłyśmy tuk-tukiem ociekając wodą. Tak minął trzeci-ostatni dzień trekkingu.


W błocie, dzień drugi.

Kiedy odgłosy imprezy i bełkot zmęczonego ryżowym bimbrem dj-a wreszcie zamilkły, usnęłyśmy skulone pod kołdrami w pełnym ubraniu. Noc była zimna i krótka. Po niespełna kilku godzinach rwanego snu, tuż nad głową zapiał nam kogut, zwiastując początek dnia. Za chwilę zapiał następny, potem kolejny i jeszcze jeden, później piały już chyba wszystkie chórem. Wstałyśmy przemarznięte i nie bardzo zregenerowane na kolejną wyprawę. Po smacznym śniadaniu i kilkunastu metrach wspólnej drogi, rozstałyśmy się z Niemcami i ruszyłyśmy własną drogą.


 
W pocie i błocie pokonaliśmy 25km chodząc po wzgórzach, szczelinach, mostach, mostkach, płotach, strumykach i nierzadko rowach. Rano, kiedy słońce schowane było jeszcze za wzgórzami, a powietrze świeże i rześkie szło się sprawnie i przyjemnie. Później z nieba lał się istny żar, słońce rozgrzało się do czerwoności i paliło nieosłoniętą skórę. W lesie, cień dawał lekkiej otuchy, za to bezlitosne komary wysysały z nas resztki sił. Podczas tej kilkugodzinnej wyprawy do nikąd, przeżywałyśmy cały wachlarz emocji, od złości po radość, od głupawki po skrajne załamanie. Czasem było bardzo ciężko, gdy nogi ślizgały się na rozmiękniętej glinie a ścieżka była tak wąska, że mieścił się na niej tylko jeden but. Nie było się czego złapać czy wesprzeć. Gałęzie drzew ślizgały się w spoconych dłoniach. Nieraz myślałam, że nie dam rady. Wspinając się pod wzgórze, serce waliło mi w piersi jak oszalałe, towarzyszył mi ciągły stan przestraszenia.



Żałowałam wtedy każdego wypalonego w życiu papierosa. Brakowało mi tchu, całe ciało miałam mokre od potu, mięśnie rwały z bólu. Marzyłam o prysznicu i o tym by wreszcie dojść, dokądkolwiek mieliśmy dojść. Nasz przewodnik dawał nam dużo swobody, nie narzucał się opowiadając o listkach i kwiatkach. Szedł spokojnie kilka metrów przed nami, gdy z braku sił robiłyśmy niezamierzone przerwy, czekał cierpliwie. Idąc raz czułam się wspaniale, będąc sama ze sobą, swoim ciałem, swoimi słabościami, myślami i uczuciami. Innym razem zastanawiałam się co mi odbiło, że się na to zgodziłam. Chwilami myślałam, że umrę i nikt mnie gdzieś tam, w tej laotańskiej dżungli nie odnajdzie. Oczywiście żartuję, ale było wiele chwil zwątpienia w siebie i swoje możliwości. Jednak o to w tym wszystkim chodzi, by się zmęczyć, ubrudzić, spocić i umęczyć, jeśli nie rozumiesz po co, spróbuj sam. Po  trzech godzinach  drogi, odwiedziliśmy piękną wioskę wśród wzgórz, położoną nad malowniczym jeziorem.

Niesamowite, jak dużo sił dodaje kilka łyków ciepłej wody, która smakuje jak życiodajny nektar i chwila odpoczynku. Wyostrzone zmysły chłoną z podwójną intensywnością. Po kilku minutach ruszyliśmy dalej. Kiedy dotarłyśmy do słoniowej wioski, w której miałyśmy nocować, skrajne zmęczenie gdzieś się ulotniło. Po prysznicu czułyśmy się jak nowo narodzone i poszłyśmy przez dżunglę na kolację. Nasz przewodnik odjechał do Luang Prabang,  a nas zostawił pod opieką swojego kolegi, który w międzyczasie się upił. W innych warunkach, by nam to może nie przeszkadzało, ale wtedy w wiosce zapadł już zmrok, powrót przez dżunglę był niemożliwy. Do hostelu można było się dostać jedynie łodzią. Słoniowa wioska układała się do snu, wszyscy zbierali się do domów, słonie dawno poszły spać, żadna łódź nie była przycumowana do brzegu. Zignorowałyśmy bełkot pijanego przewodnika i z pomocą miłej kelnerki z restauracji w słoniowej wiosce, zorganizowałyśmy sobie powrót łodzią do hostelu. Łódka płynęła prawie w zupełnej ciemności czarną jak smoła rzeką. Nad nami świeciły tylko gwiazdy, a były ich tysiące. Do snu ukołysały nas cykady.

Tak minął nam drugi dzień trekkingu.







W pocie, dzień pierwszy.

Nie chcę nazywać naszych wypraw urlopem, bo co to za urlop kiedy wstaje się o 6 rano, wciąż pakuje i rozpakowuje na nowo, by znów się spakować i ruszyć dalej zakurzoną drogą w nieznane. Tym razem przyszło nam się przepakować z dużych plecaków w małe, podręczne. Wyruszałyśmy na 3-dniowy trekking.


Duże bagaże zostały w hotelu i czekały na nasz powrót. O 8 rano przyjechał nasz przewodnik,  z którym to miałyśmy przemierzać wzgórza i doliny, taplać się w błocie, wodzie, oraz kurzu. Pierwszy dzień trekkingu to pokonane kilkanaście kilometrów na rowerach, pod prawie pionowe wzgórza, przy 100 stopniowym upale. Już po dwóch godzinach mięśnie nóg tak mnie bolały,  jakby ktoś ciął je nożem. Wszystkie ubrania były mokre od potu, a mały plecak zdawał się ważyć dwa razy tyle, co ten duży zostawiony w hotelu. Kiedy nie dawałam rady, schodziłam z roweru, by ciągnąć go obok siebie powłócząc nogami. Jechaliśmy wzdłuż Nam Khan River, by odwiedzić grób odkrywcy Angkoru - Henrego Mahouta, który zmarł na malarię w wieku 35 lat i przed śmiercią wybrał sobie mijaną przez nas dżunglę jako miejsce swojego pochówku.


Kiedy moje mięśnie się zbuntowały i bolało mnie już dosłownie wszystko, dotarłyśmy do cudownej wioski słoni, miejsca tak uroczego i cudownego, że nie chciało się stamtąd wyjeżdżać. Po godzinie odpoczynku i pysznym lunchu przyszedł czas na słoniową przejażdżkę. Usadowiłyśmy się wygodnie na grzbiecie słonicy
Da La San, by wyruszyć na spacer po okolicznych wioskach.  Po kilku minutach drogi, słoniowy przewodnik zamienił się
z miejscami z Martą. Jak to wyglądało możecie zobaczyć sami...  


Słoniowa wioska to przepiękne miejsce założone przez Marcusa Peschke, Niemca który początkowo prowadził knajpę w Luang Prabang, a później za wsparciem laotańskiego rządu otworzył Tiger Trail, pierwszą firmę organizującą trekkingi dla turystów w Laosie. Dzięki dużemu zainteresowaniu i zdobytym finansom, wziął pod opiekę 9 starych słonic, które będąc już niezdolne do dalszej ciężkiej pracy, skazawane są  na śmierć. Otworzył wioskę słoni nad brzegiem Nam Khan River, zachowując klimat i warunki dla tych tonowych dam z trąbami. To tutaj słoniowe staruszki mają opiekę medyczną, bo tu jest ich szpital, mają swoją restaurację, w której zjadają pół tony bambusa dziennie i także tutaj mogą zażyć rzecznej kąpieli, czyli to słonie lubią najbardziej. 
Wioska słoni to miejsce pełne czaru!!!!!!!!!!!!



Po słoniowej przygodzie rowery wymieniłyśmy na łódź i w mojej duszy znów rozbudził się rybak. Nasza 
wąska drewniana łódeczka cięła jak skalpelem spokojną taflę wody Nam Khan River. Płynęliśmy do wspaniałego wodospadu Tad Sae. Jeśli jakieś zmęczenie  w nas pozostało, to tutaj całkowicie przeminęło. Oczy chłonęły strumienie turkusowej wody wypływającej wprost z lasu. Naturalnie utworzone baseny, dawały ulgę zmęczonym ciałom. Nie mogłam uwierzyć, że pod koniec pory suchej, wodospad ten prawie wysycha i po prostu znika, by wraz z monsunem wybuchnąć intensywnością lazuru. Tyle wody o takiej magii wyparowuję, zbierając energię z drzew eksploduje turkusem.



Tam naładowałyśmy baterie do końca. Po tylu wrażeniach całego dnia, to nadal nie był koniec.  Miałyśmy do pokonania kilkanaście kilometrów drogi przez dżunglę, do zapomnianej przez świat wioski, gdzie miałyśmy nocować. Szliśmy wzdłuż wodospadu, pokonując wąskie, błotne ścieżki, wspinając się po skałach. Pokonywaliśmy kukurydziane pola, wyschnięte ryżowe poletka, stąpaliśmy po spękanej ziemi i kamienistych drogach. Rozpalone słońce paliło bezlitośnie odsłoniętą skórę. Okoliczne drzewa, nie dodawały nam otuchy, bo właśnie tam do boju ruszały chmary komarów, zwabione zapachem naszego potu.



Umęczeni dotarliśmy do naszej "wioski na krańcu świata", gdzie jej mieszkańcy, tak jak my, wracali do domu na kolację. Poczułam się zawstydzona widząc mieszkańców wioski dźwigających kilkunasto - kilogramowe worki ryżu, którzy pomimo ciężaru, wciąż się uśmiechali. Naszym  noclegiem była bambusowa chata, 
z przygotowanym posłaniem pod moskitierą. Siedzieliśmy przy świeczkach wraz z parą Niemców czekając na kolację.


Wieczorem zrobiło się bardzo zimno. Temperatura spadła o kilkanaście stopni, smakowało nam nawet ciepłe piwo.  Nie piliśmy jednak dużo, by uniknąć chodzenia do "toalety". Chyba brak mi wyobraźni, by ją Wam opisać. Nasi sąsiedzi łóżkowi i graniczni okazali się ludźmi ze świetnym poczuciem humoru,  dzięki którym udało się przetrwać tą noc. Kiedy wioskę otoczył zmrok, widać było tylko gdzieniegdzie rozpalone ognisko lub pojedynczą żarówkę dyndającą  na wątłym kablu. Ludzie ucichli, rozśpiewały cykady i inne stworki ukryte w dachach chat. Upajaliśmy się tym klimatem niespełna kilka minut, kiedy to w mieszczącej się na przeciwko naszej chaty lokalnej świetlicy rozbłysły nagle dyskotekowe światła, zamilkły cykady i rozbrzmiał tubalny głos dj-a. Zamarliśmy wszyscy nie wierząc własnym oczom i uszom. Przewodnik nieśmiało wyjaśnił nam że jest to impreza zorganizowana przez właściciela pola ryżowego na koniec zbiorów, by podziękować za pomoc mieszkańcom wioski. Klimat wioski (ten którego oczekiwaliśmy) zniknął. Muzyka bębniła odbijając się od wzgórz przez kilka następnych godzin. Wszystkie cykady i świerszcze uciekły wystraszone i wcale bym się nie zdziwiła gdyby długo nie wracały. Uszanowaliśmy jednak specyficzne święto, w którym przyszło nam brać udział. Staraliśmy się nie przeszkadzać i zregenerować na następny dzień. Niestety zasnąć udało nam się dopiero po założeniu stoperów, które dzięki Buddzie, wzięłyśmy ze sobą po audio przygodach w kambodżańskich autobusach. Tak minął nam pierwszy dzień trekkingu.