piątek, 2 marca 2012

W pocie, dzień pierwszy.

Nie chcę nazywać naszych wypraw urlopem, bo co to za urlop kiedy wstaje się o 6 rano, wciąż pakuje i rozpakowuje na nowo, by znów się spakować i ruszyć dalej zakurzoną drogą w nieznane. Tym razem przyszło nam się przepakować z dużych plecaków w małe, podręczne. Wyruszałyśmy na 3-dniowy trekking.


Duże bagaże zostały w hotelu i czekały na nasz powrót. O 8 rano przyjechał nasz przewodnik,  z którym to miałyśmy przemierzać wzgórza i doliny, taplać się w błocie, wodzie, oraz kurzu. Pierwszy dzień trekkingu to pokonane kilkanaście kilometrów na rowerach, pod prawie pionowe wzgórza, przy 100 stopniowym upale. Już po dwóch godzinach mięśnie nóg tak mnie bolały,  jakby ktoś ciął je nożem. Wszystkie ubrania były mokre od potu, a mały plecak zdawał się ważyć dwa razy tyle, co ten duży zostawiony w hotelu. Kiedy nie dawałam rady, schodziłam z roweru, by ciągnąć go obok siebie powłócząc nogami. Jechaliśmy wzdłuż Nam Khan River, by odwiedzić grób odkrywcy Angkoru - Henrego Mahouta, który zmarł na malarię w wieku 35 lat i przed śmiercią wybrał sobie mijaną przez nas dżunglę jako miejsce swojego pochówku.


Kiedy moje mięśnie się zbuntowały i bolało mnie już dosłownie wszystko, dotarłyśmy do cudownej wioski słoni, miejsca tak uroczego i cudownego, że nie chciało się stamtąd wyjeżdżać. Po godzinie odpoczynku i pysznym lunchu przyszedł czas na słoniową przejażdżkę. Usadowiłyśmy się wygodnie na grzbiecie słonicy
Da La San, by wyruszyć na spacer po okolicznych wioskach.  Po kilku minutach drogi, słoniowy przewodnik zamienił się
z miejscami z Martą. Jak to wyglądało możecie zobaczyć sami...  


Słoniowa wioska to przepiękne miejsce założone przez Marcusa Peschke, Niemca który początkowo prowadził knajpę w Luang Prabang, a później za wsparciem laotańskiego rządu otworzył Tiger Trail, pierwszą firmę organizującą trekkingi dla turystów w Laosie. Dzięki dużemu zainteresowaniu i zdobytym finansom, wziął pod opiekę 9 starych słonic, które będąc już niezdolne do dalszej ciężkiej pracy, skazawane są  na śmierć. Otworzył wioskę słoni nad brzegiem Nam Khan River, zachowując klimat i warunki dla tych tonowych dam z trąbami. To tutaj słoniowe staruszki mają opiekę medyczną, bo tu jest ich szpital, mają swoją restaurację, w której zjadają pół tony bambusa dziennie i także tutaj mogą zażyć rzecznej kąpieli, czyli to słonie lubią najbardziej. 
Wioska słoni to miejsce pełne czaru!!!!!!!!!!!!



Po słoniowej przygodzie rowery wymieniłyśmy na łódź i w mojej duszy znów rozbudził się rybak. Nasza 
wąska drewniana łódeczka cięła jak skalpelem spokojną taflę wody Nam Khan River. Płynęliśmy do wspaniałego wodospadu Tad Sae. Jeśli jakieś zmęczenie  w nas pozostało, to tutaj całkowicie przeminęło. Oczy chłonęły strumienie turkusowej wody wypływającej wprost z lasu. Naturalnie utworzone baseny, dawały ulgę zmęczonym ciałom. Nie mogłam uwierzyć, że pod koniec pory suchej, wodospad ten prawie wysycha i po prostu znika, by wraz z monsunem wybuchnąć intensywnością lazuru. Tyle wody o takiej magii wyparowuję, zbierając energię z drzew eksploduje turkusem.



Tam naładowałyśmy baterie do końca. Po tylu wrażeniach całego dnia, to nadal nie był koniec.  Miałyśmy do pokonania kilkanaście kilometrów drogi przez dżunglę, do zapomnianej przez świat wioski, gdzie miałyśmy nocować. Szliśmy wzdłuż wodospadu, pokonując wąskie, błotne ścieżki, wspinając się po skałach. Pokonywaliśmy kukurydziane pola, wyschnięte ryżowe poletka, stąpaliśmy po spękanej ziemi i kamienistych drogach. Rozpalone słońce paliło bezlitośnie odsłoniętą skórę. Okoliczne drzewa, nie dodawały nam otuchy, bo właśnie tam do boju ruszały chmary komarów, zwabione zapachem naszego potu.



Umęczeni dotarliśmy do naszej "wioski na krańcu świata", gdzie jej mieszkańcy, tak jak my, wracali do domu na kolację. Poczułam się zawstydzona widząc mieszkańców wioski dźwigających kilkunasto - kilogramowe worki ryżu, którzy pomimo ciężaru, wciąż się uśmiechali. Naszym  noclegiem była bambusowa chata, 
z przygotowanym posłaniem pod moskitierą. Siedzieliśmy przy świeczkach wraz z parą Niemców czekając na kolację.


Wieczorem zrobiło się bardzo zimno. Temperatura spadła o kilkanaście stopni, smakowało nam nawet ciepłe piwo.  Nie piliśmy jednak dużo, by uniknąć chodzenia do "toalety". Chyba brak mi wyobraźni, by ją Wam opisać. Nasi sąsiedzi łóżkowi i graniczni okazali się ludźmi ze świetnym poczuciem humoru,  dzięki którym udało się przetrwać tą noc. Kiedy wioskę otoczył zmrok, widać było tylko gdzieniegdzie rozpalone ognisko lub pojedynczą żarówkę dyndającą  na wątłym kablu. Ludzie ucichli, rozśpiewały cykady i inne stworki ukryte w dachach chat. Upajaliśmy się tym klimatem niespełna kilka minut, kiedy to w mieszczącej się na przeciwko naszej chaty lokalnej świetlicy rozbłysły nagle dyskotekowe światła, zamilkły cykady i rozbrzmiał tubalny głos dj-a. Zamarliśmy wszyscy nie wierząc własnym oczom i uszom. Przewodnik nieśmiało wyjaśnił nam że jest to impreza zorganizowana przez właściciela pola ryżowego na koniec zbiorów, by podziękować za pomoc mieszkańcom wioski. Klimat wioski (ten którego oczekiwaliśmy) zniknął. Muzyka bębniła odbijając się od wzgórz przez kilka następnych godzin. Wszystkie cykady i świerszcze uciekły wystraszone i wcale bym się nie zdziwiła gdyby długo nie wracały. Uszanowaliśmy jednak specyficzne święto, w którym przyszło nam brać udział. Staraliśmy się nie przeszkadzać i zregenerować na następny dzień. Niestety zasnąć udało nam się dopiero po założeniu stoperów, które dzięki Buddzie, wzięłyśmy ze sobą po audio przygodach w kambodżańskich autobusach. Tak minął nam pierwszy dzień trekkingu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz