czwartek, 22 października 2015

Last day in Saigon

Wylądowałyśmy w Saigonie w samo południe. Po opuszczeniu klimatyzowanego lotniska, uderzył w nas żar lejący się z nieba. Powietrze było ciężkie, gorące, jakby nagrzane suszarką do włosów. Złapałyśmy taksówkę bez klimatyzacji i dalej w upale, pokonując korki, ulice i uliczki jechałyśmy do naszego hoteliku. Na miejscu okazało się, że z powodu "overbookingu" nie ma dla nas miejsca. Przeniesiono nas do hotelu o tej samej nazwie, kilka przecznic dalej. Nie tracąc cennych ostatnich minut, zostawiłyśmy wszystko i wyruszyłyśmy na poszukiwanie ryżu. Zakup ten specjalnie zostawiłyśmy na ostatni dzień, z uwagi na wagę produktu. 


Zeszłyśmy nieco z turystycznych ścieżek w kierunku bazaru, który wypatrzyłyśmy jadąc autobusem. Po przebyciu kilkudziesięciu metrów ukazał się nam ryżowy raj. W kilkunastu plastikowych beczkach, piętrzyły się usypane w stożki białe i czerwone ziarenka niczym diamenty i rubiny, błyszczały  w blasku słońca. Za pomocą rąk, uśmiechów, mimiki i gestów wybrałyśmy najlepszy - wietnamski ryż. Wbrew radom i reklamie pani przekupki, która zachwalała produkt tajski. Kupiłyśmy 3kg ryżu białego oraz 1kg ryżu czerwonego. W drodze powrotnej zatrzymałyśmy się przy stanowisku z kadzidełkami. Z pomiędzy piętrzących się kolorowych pudełeczek i barwnych folii wychyliła się pomarszczona Staruszka, uśmiechając się jak niemowlę, nie miała zębów. Podsunęła mi pod nos jedno pudełko i nie musiałam wąchać reszty. Spojrzałam Jej w oczy, które błyszczały radością. Zapach zamknięty w pudełku był esencją całej podróży, która z każdą chwilą zbliżała się ku końcowi. Była feerią zapachów mijanych, wąchanych, testowanych i smakowanych. Bez chwili wahania zakupiłam kadzidła o zapachu Wietnamu. Tym sposobem nasz bagaż znów się powiększył. Lista zakupów została zamknięta, gdy udało nam się znaleźć cukierki o dziwnych smakach z rozmaitych owoców, które zawsze przywozimy Znajomym i Bliskim. 



Zadowolone z zakupów, z plecakami cięższymi o kilka kilogramów, ruszyłyśmy do naszej knajpki Sa Sa Restaurant. Znajomy Niemiec siedział w tym samym miejscu, nawet uśmiechnął się nieznacznie znad książki. Obsługa powitała nas wylewnie.

Zamówiłyśmy piwo i patrzyłyśmy na hipnotyzującą ulicę. Nie rozmawiałyśmy. Każda przeżywała te ostatnie, trudne chwile na swój sposób, gdy nagle usłyszałyśmy pytanie znikąd "Are You from Poland?". Yes - odparła Marta, nie ukrywając swej irytacji, że ktoś śmie kraść jej ostatnie cenne minuty w raju. Siedząca obok starsza para Polaków, powitała nas sympatycznym "dzień dobry", które choć nieśmiałe zapoczątkowało potok słów płynących z obu stolików. Starsi Państwo rozpoczęli swa podróż w listopadzie, plan jej zakończenia przypadał na marzec. Przez pięć miesięcy przemierzali Wietnam i Malezję, w której byli gośćmi już po raz piętnasty. Byłyśmy pod wrażeniem ich doświadczenia, planu i stylu podróżowania o którym opowiadali z zapałem. I choć nie jesteśmy zwolenniczkami dyskusji globtroterskich typu - gdzie, jak długo oraz "wow", rozmowa z para Polaków była bardzo przyjemna, ciepła i rzeczowa. Usłyszałyśmy opowieść o zachorowaniu na dengę, którą szczęśliwie pokonał Pan Polak. Rozmawialiśmy o naszych planach i marzeniach. Rozmawiało nam się tak dobrze, że aż żal było nam, iż starsi Państwo tak szybko wyszli z restauracji Sa Sa. Na pożegnanie życzyli nam takiej samej emerytury jaką oni szczęśliwie wiodą, spędzając pół roku w Świecie, drugie pół w Polsce ... podróżując. My pożyczyłyśmy im pięknego życia, które niewątpliwie pielęgnują. Razem, od lat przemierzają Świat, bez pośpiechu, bez biur podróży, sami, trzymając się za ręce. Oczami wyobraźni zobaczyłam nas za ... 30 lat. 





Wieczór zakończyłyśmy w okolicznej knajpce o nieznanej nam nazwie, która wcześniej odstraszała  tłumami turystów a przyciągała bukietem zapachów. Zamówiłam żółte curry z mlekiem kokosowym, słodkimi ziemniakami, krewetkami i ryżem. Danie to zamawiałam ilekroć mijałyśmy tę restaurację. W tym miejscu, już po pierwszym kęsie głuchłam na gulgot globtroterskich przechwałek, nie widziałam i nie czułam nic oprócz mojej małej miseczki z satynowym curry.


Dziś odlatujemy. Przed nami ostatnie godziny w mieście Ho Chi Minha. Tu nasza podróż się zaczęła  i tu się zakończy. Czas zawracać. Siedzimy w Sa Sa Restaurant, jak kilka godzin wcześniej. Spisujemy ostatnie myśli i wspomnienia. Na ulicy toczy się normalne życie, upał kondensuje powietrze. Po ścianie chodzi żwawo mały pająk. Kobiety w stożkowych kapeluszach sprzedają owoce, orzeszki i warzywa. Ulica się korkuje i tonie w dźwięku niecierpliwych lub znudzonych klaksonów. W Saigonie sobota nie różni się od wtorku. Każdy dzień tu jest tak samo intensywny jak esencja wietnamskiej kawy. Kiedy odlecimy, nic tu się nie zmieni. Przy naszym stoliku usiądzie ktoś inny. Serce miasta będzie biło dalej, pomimo zatkanych arterii. Jest mi smutno.

Wracamy do domu z Wietnamem w sercu i plecakach. Warto było tu wrócić i się rozkochać. Bagaże mamy pełne ryżu, sosów, przypraw, herbaty, kawy, kadzideł i innych pięknych rzeczy, które będą nam codziennie przypominać ,już w Polsce o tej pełnej smaku i egzotycznej magii przygodzie. 




ŻEGNAJ WIETNAMIE ... na jakiś czas ;)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz