piątek, 8 lipca 2011

Sapa

Pisząc o naszych przeżyciach mam tendencję do patetyzmu i opowieści szczerych do bólu. Dziś oddaję "pióro" Olodum - Marcie, która stworzyła karty tego bloga, która przyjaźni się z megabajtami i pikselami, gdzie ja nie wiem kto jest to kto. Do dziś była technicznym mózgiem naszych podróży. To ona nakreśla mapy naszych wypadów, pieczołowicie i skrupulatnie wyszukuje dane.





Usiądźcie dziś w swoich komputerowych fotelach, otwórzcie piwo, zapalcie fajka lub blanta i przeczytajcie opowieść Marty, która z reguły nie dzieli się z nikim takimi emocjami. Pamiętajcie, że Wasze wymarzone podróże nie zawsze wyglądają jak pocztówki.

Zaledwie 350 km dzieliło nas od Hanoi do Sapy - kolejnego przystanku w naszej podróży po Wietnamie. W rzeczywistości te 350 km okazało się odległością nie do pokonania, nierealną, oddzielającą dwa różne wszechświaty, dwie materie. To co nie znane, stało się znane. To co zawsze myślimy, że nas nie dotyczy - dotknęło, poczułam zimny i obślizgły dotyk na swym ciele, czułam go wtedy, czuję go teraz...

Od 7 miesięcy pokonuje te 350 km, kręcę się w koło i nadal wydaje mi się, że jestem cały czas tam, w Sapie, gdzieś nieruchomo zawieszona, jak ta wieczna mgła unosząca się nad ryżowymi wzgórzami miasteczka. 

Post ten będzie krótki i jak najbardziej osobisty, ckliwy i smutny. Nie będę się starać nawet zachować choć odrobiny reporterskiego obiektywizmu. Ten post jest skargą, żalem i rachunkiem jakiego nigdy Sapa i Wietnam, nie będą w stanie mi spłacić...

Dotarłyśmy rano do Sapy jak tysiące innych młodych ludzi, szukających przygody i mających w planach udanie się na trekking. Dodatkową atrakcją miało być nocowanie u jednej  z rodzin, mieszkających w ubogich wioskach pomiędzy zboczami gór.

Od początku nad miasteczkiem unosiła się złowroga mgła. Padało, było zimno... Wyraźnie dało się wyczuć wszechogarniające napięcie. Byłyśmy poddenerwowane, w sumie nie wiadomo czym, trekking był wykupiony, wszystko było dopięte na ostatni guzik. Następnego ranka wraz z niewielką grupką osób wyruszyłyśmy w drogę. Nie mogłam jednak wyzbyć się nieokreślonego niepokoju. Późnym popołudniem dotarłyśmy do gospodarzy u których miałyśmy nocować. Ugościli nas bardzo serdecznie. Siedzieliśmy prawie przez całą noc, rozmawiając, śmiejąc się i tańcząc. Było przemiło.

Rano jednak TO się stało. TO czego bałam się instynktownie przez całe życie, w trakcie każdej podróży, z dala od domu... Z zaskoczenia, bez ostrzeżenia, bez pomarańczowego, migającego światełka, krzyczącego swoim jaskrawym kolorem, że UWAGA, TO TERAZ, TO SIĘ WŁAŚNIE DZIEJE... ! Nadeszła wiadomość tekstowa, choć niejednoznaczna, wiedziałam czego dotyczy, wyraźnie czułam, że TO się zdarzyło... Tu w tej głuszy, gdzie od domu dzieliło mnie 8000 km poczułam bezradność. Poczułam jak ludzkie życie jest kruche i nietrwałe. Wystarczy jeden pstryk i już po wszystkim... Pozostaje po Tobie garstka prochu i  kartka pocztowa z ostatnich wakacji. 

Z czym mi się kojarzy Sapa? Nie z plemionami górskimi, które ją zamieszkują, nie z trekkingiem, nie z mgłą unoszącą się nad miasteczkiem. Sapa to śmierć, Sapa to strata, Sapa to dzień, w którym stałam się dorosła. Sapa to wszystko to, co nie chciałabym, żeby się wydarzyło, a jednak ... Sapa nauczyła mnie uczuć, wiem jak gorzki jest smutek, niezmierzony żal, wiem czym jest zabójcza złość i gniew, wiem jak nienawidzić i kochać jednocześnie. Sapa dumnie kroczy w jednym rzędzie ze śmiercią, która zabrała mi najbliższą Osobę... O ironio, właśnie Tą najdroższą mi Osobę - Mamę - która nauczyła mnie miłości do podróży, do odkrywania świata i siebie samego...

Sapa to złodziej... Oby Wam, gdy już do niej dotrzecie niczego nie ukradła...

OLODUM _ Marta

2 komentarze:

  1. Ech.. jak ja wam zazdroszczę tych podróży.. no i czyta się to jednym tchem! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki Patryk! Na razie na blogu jest cisza, przed tak zwaną burzą ;-) Ogarniamy się po powrocie z Laosu i już niedługo będą tu nowe posty, no i nowe zdjęcia ;-)

    Pozdrawiamy,
    Oliwka i Marta

    OdpowiedzUsuń