czwartek, 8 grudnia 2011

... zacznijmy od początku ...

Wyznam Wam szczerze, że w poprzednim życiu byłam rybakiem ... lub marynarzem, nie wiem, nie pamiętam. Pomimo, że w duszy jestem lotnikiem i to statki powietrzne zdobyły moje serce lata temu, to mała, zdezelowana łódź, napędzana jakimś silnikiem, powoduje u mnie stan totalnego wyciszenia i relaksu.
To właśnie taką zdezelowaną łódeczką przekroczyłyśmy granicę na Mekongu, pomiędzy Tajlandią a Laosem.


Oficerowie w immigration point byli zafascynowani naszymi paszportami i oglądali je strona po stronie, uśmiechając się, widząc kolejną egzotyczną wizę. Kiedy z namaszczeniem i powagą wkleili nam do paszportów wizę laotańską, poczułyśmy ogromną radość, Marta powiedziała "witaj w Laosie", byłam nieziemsko zmęczona i szczęśliwa.


Gdy dotarłyśmy na miejsce, w Huay Xai zapadał już zmrok. Kilka knajpek przy głównej ulicy migotało światełkami. Pierwszą przygodą, w nieznanym kraju jest zawsze wymiana pieniędzy. Z kipami musiałyśmy oswajać się kilka dni. Ogromne nominały nie zmyliły czujnej Marty. Wśród miliona kipów, zauważyła, że pani kasjerka się pomyliła i dała nam za mało o 50000 kipów, byłam pod wrażeniem. Obie byłyśmy skrajnie zmęczone, mój mózg nie rejestrował już nic. Marzyłam o prysznicu i kolacji. 
Niewiele pamiętam z pierwszego wieczoru, oprócz chłodu, który nas zaskoczył.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz