poniedziałek, 22 lutego 2010

Pierwsza bitwa ;)

24.11.2009
Kiedy w Kratie okazało się, że możemy kupić "łączony" bilet do Sihanoukville, tylko z kilkunastominutową przesiadką w Phnom Penh, byłyśmy bardzo szczęśliwe.
Rano, tuż po wschodzie słońca nad Mekongiem, wsiadłyśmy do autobusu  Kratie-Phnom Penh. Kolejny terkoczący wehikuł, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał lodownię, wiózł nas w dalszą drogę.
W autobusową podróż zawsze trzeba wziąć ciepłą bluzę z długim rękawem i skarpetki, by nie zamarznąć na zawsze. Regulacja klimatyzacji nigdy nie działa, więc niezbędną rzeczą w podróży są reklamówki, którymi zapycha się wywietrzniki. Jak mawiają podróżnicy - autobusy w Azji trzeba polubić. Jazda nimi jest specyficzna i czasem można oszaleć. Mam na myśli wiecznie włączony telewizor z podłączonym dvd, na którym przez caluteńką drogę lecą rzewne teledyski gwiazd współczesnej muzyki kambodżańskiej (to jest ta lepsza wersja) lub khmerskie skecze (wersja gorsza), trudne do wytrzymania. W trakcie naszych podróży po Kambodży korzystałyśmy z usług kilku firm przewozowych. Zawsze było tak samo czyli klima na maksa, telewizor, dvd, z którego leci przeważnie ta sama płyta czyli jakieś Top 10 of Cambodia. Często też ktoś śpiewa, bo owe teledyski to karaoke.Uwierzcie, pierwsza podróż - zwijasz się ze śmiechu i padasz z rozbawienia, druga - mówisz "o nie, znowu", trzecia - chcesz  wysiąść ale nie masz wyjścia, musisz jechać dalej.

 
Sihanoukville

Do Phnom Penh dojechałyśmy prawie o czasie, czyli na styk. Jak oparzone biegałyśmy po dworcu, odganiając jak muchy natrętnych tuk- tukowców , szukając naszego połączenia do Sihanoukville. Okazało się, że nabazgrana godzina na naszym bilecie to nie 14.15  ( miałyśmy wtedy 2 minuty na transfer), a 14.45. Nasz autobus stał kilka metrów dalej i pomimo, że w rozkładzie miał odjechać o 14.45, wyruszyliśmy niespiesznie nie wiedzieć czemu 30 minut później. Pamiętaj Podróżniku! Nerwy w konserwy! W Azji rozkłady jazdy rzadko wcielane są w życie. Autobus odjedzie jak przyjedzie. Pośpiech nie jest wskazany, masz szczęście jak nie czekasz aż wypełni się po brzegi.
Ruszyliśmy, przed nami była już tylko czterogodzinna podróż. Za nami, osiem godzin w poprzednim autobusie. Tym razem było ciężko. Klima dawała jak w zamrażarce, nie pomogły ani bluzy, ani skarpetki a nawet wywietrzniki zatkane reklamówkami. Wszyscy chórem kichali, kierowca jechał jak szalony ciemnymi drogami, w tv leciały skecze, czyli najgorsza wersja. Marta miała dosyć.

 
Sihanoukville

Po czterech godzinach, wysiadłyśmy w Sihanoukville na dworcu autobusowym. Było po 19.00, czyli zupełnie ciemno. I tu, w tym długo oczekiwanym raju zaczęła się nasza wojna. Wojna tuk- tukowa. Wynik 2:0 dla nas. Tuk-tukowcy oblegli nas jak muchy miód. Byłyśmy jedynymi turystkami w tym autobusie, więc atak był bezwzględny. Jak krwiożercze komary, zaatakowali bez uprzedzenia. Nie dało się wysiąść z autobusu, bo zablokowali drzwi, każdy zaciekle walczył o swoją zdobycz, czyli nas. Miałyśmy za sobą dwanaście godzin podróży, nerwy mi  puściły. Machałam rękami, żeby się odsunęli, jakbym rzeczywiście odganiała natrętne muchy. Przesuwałyśmy się z ciężkimi plecakami dalej, by zyskać odrobinę przestrzeni. Wróg podążał za nami. Otoczyli nas. Po kilku minutach, wybrałyśmy jak zwykle, najspokojniejszego kierowcę, który stał na uboczu całego zamieszania. Za jedyne 2$ wywiózł nas z roju swoich pobratymców i zawiózł do raju.

 
Sihanoukville

Pierwszą bitwę miałyśmy za sobą, decydujące starcie było przed nami, o czym nie wiedziałyśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz