czwartek, 28 stycznia 2010

Vomitus, delfiny i Mekong ;-)

22.11.2009
Do Kratie przybyłyśmy dwa dni temu późnym popołudniem. Ponad ośmiogodzinna podróż z Phnom Penh, tak dała mi się we znaki, że resztę dnia spędziłam zamknięta w hotelowej łazience. Po 2 tygodniach podróży, dopadło mnie azjatyckie zatrucie. Jak to bywa w tropikach, takie choroby są dość intensywne i męczące, ale trwają na szczęście tylko jeden dzień. Kiedy ja "umierałam" w dość obskurnym pokoju, Marta robiła rekonesans nowego miejsca. Następnego dnia, trochę osłabiona po wibracjach żołądka, ale już zdrowa, byłam gotowa na nową przygodę i spotkanie z delfinami.

Nad Mekongiem

Kratie to mała prowincja na wschodzie Kambodży, która słynie przede wszystkim z swoich honorowych mieszkańców - delfinów rzecznych  - Irrawaddy Dolphins. W czasach dyktatury Czerwonych Khmerów,  te piękne stworzenia były zabijane dla tranu. Przez granaty wrzucane w Mekong, populacja delfinów o mało nie wyginęła. Dziś delfinie rodziny odrodziły się tak jak całe to państwo i żyją szczęśliwe w mętnej wodzie Mekongu. To właśnie one, przyciągają tutaj turystów, którzy tak jak my wypływają łodziami na środek rzeki ,by zobaczyć ich radosne igraszki o zachodzie słońca. Na łodzi była nas piątka: my dwie, para Holendrów + kapitan. Płynęliśmy nie wiedząc czego się spodziewać. Aparaty były gotowe i zniecierpliwione by uchwycić choć nosek lub płetwę tych cudnych stworzeń. Widok Mekongu, krajobraz wokół i cisza mącona jedynie pluskiem wody o burtę, spowodowały, że na chwilę zapomnieliśmy po co tam jesteśmy.

Mekong

Uśpieni, zrelaksowani, rozmarzeni płynęliśmy przez glinianą rzekę i nagle pojawił się pierwszy delfin. Trudno opisać uczucia na jego widok. Byłam podniecona, szczęśliwa i już zupełnie zapomniałam, że coś wczoraj mnie bolało. Z czasem pojawiły się następne. Pływały raz bliżej, raz dalej, raz same, w parach lub całą rodziną. Słońce schodziło coraz niżej. Mekong wydawał się pomarańczowy, a delfiny bawiły się z nami w kotka i myszkę. Wypływały raz z prawej, raz z lewej strony i chowały się w głąb tej pięknej rzeki, budzącej respekt. W takich miejscach jak to, na łodzi, na środku rzeki, gdzie obok mnie pływają delfiny, czuję się wolna, bezpieczna i szczęśliwa.
                   
  Irrawaddy Dolphins 
Irrawaddy Dolphins

Dziś przepłynęłyśmy promem, na drugą stronę Mekongu. Pokonałyśmy kilkadziesiąt metrów z rowerem na plecach, po wysuszonym leju rzeki. Upocone i umęczone, dotarłyśmy na wyspę Ko Treung, gdzie czas się zatrzymał. Przekroczyłyśmy rzekę, ale też jakąś niewidzialną granicę. Niebo nad Mekongiem wyglądało jak z dziecięcych malowanek. Radosne chmurki, wolno sunęły po błękitnym niebie. Mętna, gliniana rzeka, raz się pojawiała, raz znikała wśród drzew w trakcie jazdy po wyspie. Po obu stronach drogi, wyrastały przed nami charakterystyczne khmerskie domki na palach, schowane w cieniu bananowych ogrodów.

Ko Treung

 
Ko Treung

Ciszę przerywały jedynie radosne, subtelne okrzyki miejscowych dzieci. Z drzew, z domów, z krzaków, zewsząd machały nam małe rączki i brzmiało wdzięczne "hello".

Ko Treung

Ko Treung

Jechałyśmy wolno, oblepione pomarańczowym kurzem. Prowadziły nas motyle tak barwne i duże jak podstawki pod filiżanki. Co jakiś czas, drogę zatarasowała nam uśpiona upałem krowa lub kura z małymi kurczakami, które wystraszone rowerami, rozbiegały się na boki. Jechałyśmy przez krainę kokosów, bananowców, drzew chlebowych, gdzie człowiek i przyroda tworzą jedność. Mijani ludzie uśmiechali się do nas gościnnie i szczerze. Mijałyśmy pola uprawne, gdzie całe rodziny w wiklinowych kapeluszach pracowały nad plonami.

Ko Treung

Dotarłyśmy na skraj wyspy, do świątyni. Zatrzymałyśmy się na chwilę, by napić się wody, zrobić kilka zdjęć i odpocząć. Rozpieszczając oczy, rozpościerającym się przed nami Mekongiem, usłyszałyśmy cichutkie - "hello". Obok nas stał kilkuletni chłopiec, zaciekawiony jak każde dziecko na świecie. Zaczęliśmy rozmawiać w stary,  niezawodny sposób, czyli trochę po angielsku, resztę całym ciałem i dłońmi. Cała nasza trójka wypowiedziała swoje imiona. Mały Hu, był bardzo zainteresowany aparatem fotograficznym, więc Marta zrobiła mu zdjęcie i oczywiście je pokazała, co sprawiło mu ogromną radość. Przypomniało mi się, że jak zwykle, mam w plecaku cukierki, czyli mniam-mniam (w międzynarodowym języku), więc podarowałam Hu kilka.  On w zamian, pomógł mi z moją oporną stopką przy rowerze, kopiąc w nią dziarsko, aż odskoczyła na swoje miejsce. Prawdziwy mężczyzna.

Mały dzielny Hu

Wytyczona ścieżka, zaprowadziła nas do promu. Z oddali widziałyśmy, że wypełnia się ludźmi, co oznacza, że niebawem odpłynie. Bo tutaj nie ma rozkładu, czas płynie wolno, niespiesznie. I znów, przez piaszczystą, spękaną, wysuszoną rzekę,  brnęłyśmy z rowerami, które z każdą chwilą stawały się coraz cięższe.


 Mekong

Cały prom, czyli zdezelowana, drewniana, nieco większa łódź, czekała na nas wraz z lokalnymi pasażerami. Płynęłyśmy do Kratie, gdzie życie toczy się wokół miejskiego marketu, a kilkunastu turystów odpoczywa w małych knajpkach przy piwie, bo kucharz śpi i teraz nie można zamówić jedzenia.

 Kratie

 
Kratie Market

Tutaj kobiety i dziewczynki całymi dniami chodzą w słodkich pidżamkach w misie, w serduszka i kwiatuszki, w landrynkowych kolorach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz