sobota, 5 stycznia 2013

To "Insein" Station

Rano po załatwieniu wszystkich ważnych spraw, od wymiany pieniędzy, po zakup biletów autobusowych do Nyangshwe, wyruszyłyśmy na dworzec kolejowy w celu odbycia turystycznej podróży życia.

Dworzec wypełniony był podróżnymi prawie po brzegi peronów. Ludzie kłębili się stłoczeni wśród swoich bagaży i dobytków. Niektórzy wyglądali na mieszkańców dworca, jakby byli tam od zawsze, inni czekali na pociąg, który nie wiadomo kiedy przyjedzie. Nikt się nie wściekał, nikt się nie niecierpliwił.



Pokierowano nas uprzejmie na ostatni peron 7. W kasie wyznaczonej tylko dla obcokrajowców, poważny urzędnik wydał nam piękny stary bilet, uprawniający do podróży. Na ścianach dworca wisiały plakaty zachęcające do uprzejmego traktowania turystów. Upał był nie do zniesienia. Z nieba lał się istny żar. Powietrze paliło w płuca jak tani papieros. Każdy szukał odrobiny cienia.



Na peronie 7 zbierali się turyści i miejscowi wybierający się w podróż. Z kilkudziesięciominutowym opóźnieniem, zapełniony do granic możliwości pociąg, wtoczył się na peron. Wszechobecni turyści nagle zniknęli nam z oczu. W tłumie birmańskich podróżnych byłyśmy tylko my. Nie było jak stanąć. Na ławkach wzdłuż okien spali i siedzieli zmęczeni ludzie. Nie było czym oddychać. Pod nogami miałam paczki, paczuszki, skrzynki, tobołki, wiadra, koszyczki, torby, torebeczki i tym podobne. Stałyśmy niewzruszone przy drzwiach, by mieć jakikolwiek dostęp do "świeżego" powietrza. Nasza obecność wywołała poruszenie w tłumie zmęczonych, ospałych podróżnych. Każdy się na nas patrzył, uśmiechał, przysuwał, by być bliżej. Pot lał się ze mnie strumieniami. Na pierwszej stacji wsiadł starszy Pan w czapce z daszkiem a'la Che Guevera, koszulce polo i tradycyjnym męskim birmańskim lungi. Był tak samo zaciekawiony naszą obecnością jak pozostali. Już po kilku minutach, na ogromnym worku wypełnionym trudno określonym towarem, zrobiło się dla nas miejsce. Panowie poklepywali zachęcająco puste miejsca. Usiadłyśmy. Stojące miejsca po nas naturalnie się wypełniły.


Obok mnie siedziała mała dziewczynka, która co kilka minut zamieniała się miejscami ze swoim starszym bratem. Każde z rodzeństwa chciało siedzieć obok mnie. Starszy Pan zagadnął Martę. Pomimo słabej znajomości angielskiego, zrozumiał, że jesteśmy z Polski i do jakiej stacji zmierzamy. Po uzyskaniu informacji od nas, przekazał je głośno w swoim języku, w całym wagonie. Brzmiało to jak: - "dziewczyny są z Polski", - aaaaaaaaaaaaaa, odparł tłum. Po tym ogłoszeniu, wszyscy uśmiechali się jakby jeszcze serdeczniej. Starsza Pani, siedząca na przeciwko poczęstowała nas nasionami dyni. Stałyśmy się częścią społeczności wagonu.

Jechaliśmy stłoczeni, oblepieni własnym dotykiem i potem. My skrępowane, oni nie. Miałam wrażenie że powietrze nie zawiera tlenu. Na kolejnej stacji, wysiadło nasze "siedzenie". Wszyscy pomagali wystawić z wagonu, potężny, napuchnięty czymś worek. Siedzący pod oknem hindus robił nam zdjęcia.



Naszym celem była stacja "Insein". I w tej podróży było coś szalonego, ale też niesamowitego i niezapomnianego. Kiedy wysiadłyśmy, na pożegnanie machali nam wszyscy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz