niedziela, 1 września 2013

Powrót do Stolicy Pierwszego Imperium

Z Nyangshwe wyjechałyśmy po trzech dniach. O cały dzień dłużej niż było w planie. Dopadło nas fatalne zatrucie, przez które nie było nawet mowy o dalszej podróży. Tym to sposobem Mandalay niestety zniknęło z naszej trasy przez Birmę.
Tego samego dnia, w wieczornych wiadomościach dowiedziałyśmy się o trzęsieniu ziemi w okolicach Mandalay, gdzie zginęło kilkanaście osób a kilkadziesiąt zostało rannych. Runął most i dwa Klasztory.
Nocny autobus do Stolicy Pierwszego Imperium jechał ponad 10h. Połowa trasy wiodła przez góry. Drogi były kręte i niebezpieczne. Kierowca jechał bardzo ostrożnie i czujnie. Azjatyckim zwyczajem sygnalizował wejście w każdy zakręt używając klaksonu. Dojechałyśmy do Starego Baganu o 4.00 nad ranem. Miasto było całkowicie pogrążone w głębokim śnie. W jednej z kawiarenek paliła się samotna żarówka, dyndająca na łysym kablu. Zaspane ćmy dotrzymywały jej towarzystwa. Do hotelu dojechałyśmy konną dorożką, taka samą, jaką przybył tu nasz Mistrz Tiziano Terzani.


Stukot końskich kopyt odbijał się echem od unoszących się w lekko chłodnym powietrzu snów. Były niemal wyczuwalne jak nasze marzenia, spełnione w tej chwili. Byłyśmy w Paganie, w Stolicy Pierwszego Imperium Birmańskiego, w miejscu w którym Mistrz czuł dumę z bycia człowiekiem. Co Go tak urzekło ...? Miałyśmy się dowiedzieć już za kilka godzin.
Doba w naszym hotelu zaczynała się o 13:00. Na te kilka godzin otrzymałyśmy zastępczy pokój, co było miłym gestem. Byłyśmy wykończone po całonocnej podróży. Zasnęłyśmy natychmiast, gdy Bagan budził się ze snu.
Wczesnym popołudniem rozpoczęłyśmy zwiedzanie. W Baganie na dzień dzisiejszy skatalogowanych jest ponad 3300 świątyń i pogód. Wszystkie stare, piękne, każda z własną historią i legendą. Są rozsypane jak klejnoty po ogromnej powierzchni.
Słońce zbliżało się już do horyzonty gdy dotarłyśmy do Świątyni Shwesandaw Paya, by tak jak Tiziano rozkoszować się widokiem roztaczającym się z wysokości. Na poszczególnych poziomach Świątyni znajdowało się już mnóstwo ludzi.


Najlepsze miejsca zajęli Japończycy wraz ze swoimi obiektywami, długimi niczym słoniowe trąby na ultralekkich statywach. Obok nich pocharkując niesmacznie ustawieni byli Chińczycy z zestawem foto nie gorszym od japońskich braci. Rosjan było widać z daleka, tylko oni fotografowali trzymając w ręku telewizorolaptopy, czyli tablety. Na Shwesandaw Paya gnieździli się ludzie z całego świata. Gdzieś pomiędzy nimi stłoczeni byli birmańscy mnisi.


Gdzieś w gąszczu rozmów słyszałam język polski. Wszyscy czekali na tę jedną chwilę, na zachód słońca nad Baganem. Wszyscy zrobili to samo zdjęcie, różnymi aparatami. Ja też wspięłam się na górę, zrobiłam trzy zdjęcia i ostrożnie zeszłam wcześniej by uniknąć schodzenia w tłumie spotterów, pokonując mój lęk.


Bagan otulił się pomarańczowym szalem, jakby zrobiło mu się chłodno. Ceglaste wieżyczki starych pagód wyglądały z łąk, pól i poletek, tak samo jak lata temu, gdy Tiziano siedział sam na tym dachu świata. Soczysta zieleń bujnej roślinności kontrastowała z niebem.

Grupa birmańskich mnichów wsiadła do swojego autobusu. Ci co się nie zmieścili, jechali na dachu ...
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz