niedziela, 13 września 2015

Back to Saigon

Z Hon Rom do Saigonu wyruszyłyśmy przed świtem, w porze kiedy świat należy do fauny a nie człowieka. Na tafli morza odbijał się Księżyc. Ośrodek spał głębokim snem. Weszłyśmy na ulicę taszcząc coraz cięższe plecaki. Nietoperze latały nisko, rodzina szczurów jadła śniadanie w pobliskim śmietniku. Starałam się z całych sił, by nie widzieć więcej. Cienie poruszały się groźnie, kamienie zdawały się piszczeć złowrogo, księżyc wydawał się mówić "co wy tu robicie". Wioska była zupełnie pusta. Poczułyśmy się pewniej, gdy do naszego towarzystwa dołączył uśmiechnięty ochroniarz z naszego hotelu. Nie mówił ani słowa po angielsku, a natychmiast dogadaliśmy się, informując że czekamy na autobus do Mui Ne. Kiwając głową na znak zrozumienia, postawił nam przy drodze dwa plastikowe foteliki dla dzieci a sam poszedł wypatrywać naszego autobusu. Po kilku minutach oczekiwania, oświetlony wehikuł rozdarł wesoło, panującą ciemność. Pan ochroniarz zatrzymał autobus, sięgnął po nasze ciężkie plecaki i ponaglił nas ręką. Kiedy podeszłyśmy do autobusu, ujrzałyśmy 9-kę zamiast znanej nam 1-ki. Pan ochroniarz całym ciałem i wszelkimi innymi sposobami przekonywał nas do zajęcia miejsc. Tak samo ja, intensywnie na wszelakie możliwe sposoby tłumaczyłam, że TO NIE TEN AUTOBUS. Z daleka ta scena musiała wyglądać komicznie. Dla nas był to moment na podjęcia decyzji. Ciemna noc, człowiek mówiący nieznanym językiem, autobus odjeżdżający wolno z naszymi bagażami ...

Nie zastanawiając się dłużej, wsiadłyśmy do pustego autobusu numer 9 z nadzieją, że dowiezie nas do celu. Kiedy emocje powoli opadły  słońce wschodziło nieśmiało, nadal zaspane, przypomniało nam się, że widziałyśmy autobus numer 9, przejeżdżający obok biura podróży do którego zmierzałyśmy. Mimo to czujnie sprawdzałyśmy znaną nam trasę. Raz traciłyśmy animusz, gdy 9-tka skręcała nie w tę stronę co trzeba i odzyskiwałyśmy wiarę, gdy wracała na właściwy, znany nam tor. Dojechałyśmy do celu o czasie, a właściwie godzinę przed odjazdem autobusu do Saigonu. Mui Ne budziło się leniwie jak z zimowego snu.

Bary były pozamykane, a my marzyłyśmy o kawie ze skondensowanym mlekiem. Po kilkudziesięciu minutach spełniło się nasze marzenie. W małej rodzinnej knajpce obok biura Sinh Cafe, dostałyśmy kawę, która swoją słodkością dodała nam energii na cały dzień.



Podróż do Saigonu trwała około 6 godzin. Miasto powitało nas czule, z otwartymi ramionami. Pachniało znanym nam smogiem, wietnamską kawą i znakomitą kuchnią. Po szybkim odświeżeniu w hotelu, poszłyśmy na zakupy na osławiony bazar Ben Thanh Market. Negocjacje cenowe poszły nam sprawnie i w niespełna godzinę, nasze bagaże przybyły znacznie na wadze i objętości.


Po bardzo udanych zakupach, udałyśmy się do naszej knajpki, w której przesiadywałyśmy już wcześniej. Obsługa najpierw powitała nas wylewnie, po czym usłyszałyśmy potok pretensji dlaczego nas tak długo nie było. Musiałyśmy tłumaczyć się szczerze gdzie i jak długo byłyśmy. Rezolutna kelnerka przyjęła nasze argumenty, poklepała po ramieniu i zaprosiła do stolika, pytając - "to co zwykle?"




Znów byłyśmy u siebie. Obok przy stoliku siedział, ten sam starszy Niemiec, który siedział w tym samym miejscu trzy tygodnie temu. Podniósł wzrok znad książki, uśmiechnął się niemrawo do nas i wrócił do tekstu, papierosa i swojego piwa. My kosztowałyśmy również wietnamski, chmielowy napitek zapatrzone w energetyzujący ruch ulicy. Poczułam ponownie motyle w brzuchu i wielką miłość do tego miasta. Byłam zakochana w Saigonie!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz